BYĆ NAJEMNYM AMATOREM
Czy można? Można. Czego to ludzie nie wymyślą, nad czym nie łamią sobie głów? Ja tam takich dylematów nie mam, bo ze mnie osobnik prosty jeśli nie prymitywny. Wydaje mi się, że świat jest taki, jakim go widzę. Kocham i szanuje prawa fizyki, mam nabożny szacunek dla astronomów, podziwiam intuicję chirurgów, ale psychologia i badania istoty ludzkich motywacji - o,  to nie dla mnie. Całe szczęścię, że chodzą (i żeglują) po tym świecie osobnicy o innej orientacji. Dlatego właśnie przeczytacie poniżej rozważania kpt. Jacka "Jacentego" Kijewskiego (fotka portretowa Autora - kilka newsów nazad).
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
____________________________________

Bywa, że sobie, w młodości, planujemy życie dużo naprzód. Czasem tam się
pojawi jacht, opłynięcie świata, albo coś w tym guście. Potem się człowiek
nafaszeruje książkami ("naczytałem się podróży...") i zaczyna żeglować.
I wtedy ma dwie drogi dobre i wiele całkiem do niczego. Z dróg dobrych to
wygrać w totolotka, a druga to zostać najemnikiem. Z dróg do niczego mamy
do wyboru:
- zacząć budować jacht, nie mając na to pieniędzy, a potem i czasu (bo
trzeba zarobić pieniądze). O tym, że ta droga prowadzi donikąd,
dowiadujemy się z faktu, że po jakimś czasie przychodzi dyrektor Litwin*
i próbuje odkupić nasz jacht w budowie w jakiś sobie wiadomych celach.
- zacząć budować (lub kupić) jacht  mając na to pieniądze, ale mając i
rodzinę. O
tym,  że świata nie opłyniemy dowiadujemy się od żony. W
międzyczasie jacht  obrasta w firanki, pokrowce na poduszki i urządzenia
do otwierania  słoików. Nowe żagle mają szansę pojawić się tuż po obszyciu
"poddupników"** materiałem w kwiatki. Mimo posiadania żagli wokół świata i
tak nie popłyniemy, bo kran cieknie, samochód zgrzyta, rodzice
zapowiedzieli się na święta i tak dalej.
- wyczarterować jacht, pozwala nam to zapłacić wielkie pieniądze za
tydzień  do dwóch w jakimś zadeptanym kawałku turystycznej okolicy,
kosztem  oszczędzania na podręcznikach dla dzieci (patrz pkt. poprzedni,
samochód cieknie, rodzice zgrzytają...).

- i można by tak długo.

Oczywiście możemy kupić albo zbudować swój jacht
i pływać na wczasy do
Szwecji albo na Bornholm. 10-ty raz w Nexo robi się... nudny. Oczywiście
możemy się szarpnąć i popłynąć aż do Kopenhagi.
W efekcie 10-raz w Kopenhadze robi się nudny, a my robimy się specjalistą
od pływania jednym jachtem w tym samym gronie. Co miewa swoje uroki, bo
czemu by nie.
Możemy też oczywiście przestawić nasz jacht do jakiegoś kraju, który by
nam się podobał, i resztę roku trząść się, że ktoś go okradnie, pobrudzi
itd.
Po jakimś czasie dla odmiany fajnie jest zobaczyć coś innego. Na przykład,
dajmy na to, Grecję. Albo Morze Północne. Albo coś jeszcze. Wbrew
powszechnym poglądom na świecie jest jeszcze kilku ludzi wyposażonych w
instynkt samozachowawczy, którzy to ludzie nie chcą płynąć na własną rękę
nie mając doświadczenia i są skłonni komuś z doświadczeniem zapłacić.
Więcej, mniej, może nic, ale przejazd i jedzenie -  to już kwestia
konkretnej sytuacji.

Jeżeli jakimś przypadkiem to my jesteśmy tą osobą z doświadczeniem, to w
zasadzie czemu by nie:
- po pierwsze, możemy zarobić pieniądze
. Jeżeli z jakiś powodów dajmy na
to jesienią nic szczególnego się w biznesie nie dzieje, to czemu by nie
połączyć pożytecznego z przyjemnym. Chociaż to akurat najmniej ważny
powód, bo zarobki na polskie warunki nie rzucają na kolana - choć może
zdarzyć się, że będzie przyzwoicie. Powiedzmy, stawka 100 zł/doba jest
uważana za zaniżoną, 150 zł - przeciętną, 200 zł - za przyzwoitą. Dodając,
że nie jest to etat, bez zusów i urlopów - nie jest rewelacyjnie. Na
zachodzie za skippera kasuje się od 50 do 200 euro / doba. Ale nie
jesteśmy na zachodzie.
- po drugie, możemy poznać nowych ludzi. Istnieje pojęcie "chów wsobny",
dotyczący hodowli zwierząt, ale i przekłada się to na dowcipy. Otóż,
przebywając kolejny rok z tymi samymi ludźmi znamy swoje dowcipy na pamięć
tak, że można je ponumerować. Poznając nowych ludzi poznajemy ich
historie, ich umiejętności, ich życie. Nocne wachty to fajna okazja, by
posłuchać. A posłuchać można, jak się zdjęcia robi, jak się sprzedaje
buty, jak się zarządza oczyszczalnią ścieków czy jak się łowi ryby. W
drugą stronę nasze anegdotki przestają być oklepane.
- po trzecie, możemy kogoś czegoś nauczyć. Ktoś kiedyś uczył nas,
niekoniecznie za pieniądze, wypada tą wiedzę przekazać dalej. Po to
jesteśmy na jachcie. W dodatku od tego, jak przekazujemy wiedzę, zależy
bezpieczeństwo i powodzenie rejsu. To coś innego, niż kurs, gdzie się przy
tablicy odbębnia zajęcia - tu się uczy tych, co są zainteresowani i chcą.
A takie zajęcie jest przyjemnością. (tych co nie chcą, się nie uczy,
oczywiście).
- po czwarte, ucząc kogoś, uczymy się sami. Zwłaszcza, gdy ktoś nie
rozumie, zmusza nas do przemyślenia problemu raz jeszcze, uproszczenia go
i często zrozumienia na nowo. Czasem dziwne pytanie zbija z tropu i
pokazuje, że zawsze przekazywaliśmy taką informację "bo tak", bo ktoś
kiedyś tak powiedział, a dlaczego - umknęło nam.
- po piąte, spotkania z nowymi typami jachtów jednak poszerzają wiedzę.
Różne rozwiązania (ot, choćby różnica między rolerem grota Seldena a
Z-Spars i co się w którym psuje), różne pomysły, różne możliwości.
Wcześniej człowiek był "zafiksowany" na jedynym sposobie zrobienia czegoś,
potem wie, że istnieją różne. I jak się sprawdzają w praktyce. I np.
dlaczego pompa hydroforowa do opróżniania prysznica nie jest dobrym
pomysłem, a membranowa tak.
- po szóste, nowe akweny to również nowe doświadczenia. Inna nawigacja,
inne podejście do różnych spraw. Raz na mooringach, raz na kotwicy (przez
lata po Bałtyku obywałem się praktycznie bez kotwicy), wejścia takie,
inne, świadomość, że oznaczenie nautyczne szwedzkie i hiszpańskie mogą się
różnić (np. tego drugiego może nie być...)
- po siódme, kuchnia zwiedzanych krajów, kultura, zwyczaje i tak dalej.
Inne morze przed sobą. Inne słońce.

Są oczywiście i minusy "najemnikowania":
- po pierwsze można trafić na niewłaściwych ludzi
. Np. alkoholików. Albo z
zupełnie innym podejściem do żeglarstwa, niż mogłoby się nam wydawać. Na
szczęście sytuacja nie do rozwiązania zdarza się bardzo, bardzo rzadko.
- po drugie można trafić na niewłaściwy jacht. Takie coś dzieje się
najczęściej, kiedy "łapiemy okazję" mając niewiele do zaoferowania i boimy
się, że się nie powtórzy.
- po trzecie, możemy wpaść w rutynę, a to jest najgorsze. Traktować załogi
jako "towar do przerobienia".

Dlatego myślę, że najważniejsze, to NIE MUSIEĆ tak zarabiać. Jeżeli mamy
jakieś inne wyjścia, inną pracę czy możliwości i takie pływanie traktujemy
jako urozmaicenie życia, a nie ciężką harówę, jest znacznie łatwiej. Po
drugie, trzeba naprawdę coś umieć. Nie, że zaraz być mistrzem świata w
żeglowaniu, ale mieć solidne rzemieślnicze przygotowanie. Trzecia,
rozumieć ludzi i nie wyżywać się na nich (funkcja kapitana niesie pokusy).
Wtedy można coś fajnego zobaczyć, przeżyć, kogoś fajnego poznać. A jak się
znudzi - zająć się czymś innym.

Na marginesie, patrząc po sobie, w żeglarstwie "postęp w rozwoju własnym"
spowodowały trzy rzeczy: samodzielna żegluga małym jachtem, posiadanie
jachtu, żeglowanie półnajemne. Nie wiem, który element bardziej, bo one
prawie równolegle się działy. Każdy wniósł w doświadczenia coś innego i
dał inne spojrzenie na pozostałe.
Zanim się więc ktoś odżegna od "żeglowania za pieniądze", niech przemyśli,
czy naprawdę robi to, co chce i żegluje tak i tam, jak sobie kiedyś
marzył.***

Pozdrawiam
Jacek

Przypisy:
*) dyrektor Centralnego Muzeum Morskiego, specjalista historii budownictwa
dawnego, ludowego i prymitywnego.

**) nie wiem, jak się normalnie nazywa takie poduszki do siedzenia w
kokpicie

***) oczywiście nie ma sensu traktować tego tekstu śmiertelnie poważnie.
Śmiertelnie poważne podejście wymaga porobienia stopni, certyfikatów i
uprawnień oraz kupienia marynarki ze złotymi guzikami. Potem człowiek już
musi zarobić, bo przecież włożył tyle pieniędzy w te certyfikaty i guziki.
Faktem jest, że dwa lata na studiach wakacje spędzałem non-stop na wodzie
za pieniądze stoczniowego funduszu socjalnego wożąc obozy po Zatoce, a
równieśnicy zrzędzili, ze nie mają za co spędzać wakacji. Dziś musiałbym
zrobić jakiegoś instruktora sportu (250 godzin, ponad tysiąc zł), a w
przyszłości pewnie i obsługę radaru na poziomie operacyjnym...
Komentarze
Jacenty mnie utwierdził Marek "Biały Wieloryb" Popiel z dnia: 2010-11-24 17:40:11