O NIEDZWIEDZIACH I NORWESKIEJ RZECZYWISTOŚCI

Czasami dwa słowa wystarczą, aby uruchomić film wspomnień. Tak jest i w tym przypadku. Północ - niby biała, a mroczna, tajemnicza. Każdy pobyt tam zostaje we wspomnieniach na całe życie. Dziś ilustrowane nastrojową fotką reminiscencje kpt. Jarosława Czyszka. Taki wabik dla niektórych z Was.
Jarkowi dziękuję.
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
______________________
Drogi Jurku,
w którejś z Twoich korespondencji wspominasz o białych niedźwiedziach. Ponieważ mnie się wszystko kojarzy, to może garść takiej niedźwiedziej egzotyki, na żywo i in situ kiedyś tam opisanej.
Longyearbyen to chyba jedyne miejsce na świecie gdzie można zobaczyć matkę z karabinem na plecach pchającą przed sobą wózek dziecięcy z niemowlakiem w środku. Normalność i naturalność tej sytuacji zaskoczyła przed laty mego przyjaciela kiedy po raz pierwszy to skonstatował. Do dzisiaj nie może otrząsnąć się z wrażenia.
w którejś z Twoich korespondencji wspominasz o białych niedźwiedziach. Ponieważ mnie się wszystko kojarzy, to może garść takiej niedźwiedziej egzotyki, na żywo i in situ kiedyś tam opisanej.
Longyearbyen to chyba jedyne miejsce na świecie gdzie można zobaczyć matkę z karabinem na plecach pchającą przed sobą wózek dziecięcy z niemowlakiem w środku. Normalność i naturalność tej sytuacji zaskoczyła przed laty mego przyjaciela kiedy po raz pierwszy to skonstatował. Do dzisiaj nie może otrząsnąć się z wrażenia.

Fot. J. Czyszek.
Wychodzimy z Longer. Jak zwykle pospiesznie, jak zwykle przedwcześnie jakby co nas goniło i nie pozwalało odpocząć na gładkiej wodzie po bez mała miesiącu w morzu. Jakby w Longer można było odpocząć. Trudno nazwać to portem. Nagi, nieładny i odsłonięty fiord wewnątrz większej zatoki. Osada górnicza i mimo, że od paru lat węgla się tutaj praktycznie nie wydobywa to pochodzenie odcisnęło swoje piętno na miasteczku, które stara się być teraz turystycznym. Stare, na wpół zasypane szyby górnicze w czarnej, zwietrzałej górskiej ścianie. Tylko tam gdzie mewie guano utworzyło kawałek żyźniejszej gleby zielenią się smugami mchy i porosty. Nad starą, drewnianą i zaniedbaną keją węglową góruje wrak suwnicy, kawałki poskręcanych wiodących donikąd szyn kolejowych. Podpory napowietrznych kolejek bez lin lub z linami pordzewiałymi i niedbale zerwanymi.
Malutki, przytulony do zbocza góry cmentarz. Samotny, nad nim przysypane śniegiem szczyty. Zimny wiatr ciągnie od fiordu i tworzy na kotwicowisku krótką, nieprzyjemną falę brudnozielonej wody. To lodowcowe namuły, które udającą rzekę strugą spływają z gór pośrodku marnej drewnianej zabudowy. Przy jedynej szosie, z "miasta" na lotnisko, czyli lokalny i jedyny pas startowy, pordzewiałe wraki skuterów i ratraków. Na ogrodzonych byle jaką siatką placach stosy budulca tonącego w błocie. Prowizoryczne magazyny z płótna i aluminium. Miasteczko na kilka godzin postoju nieciekawe. Dwie ulice, jeden większy troszeczkę sklep, kilka budek z pamiątkami, poczta i szpital. Zbór protestancki i biuro gubernatora. Wzdłuż szosy na lotnisko utwardzone wybrzeże z dwoma maleńkimi marinami dla jachtów odwiedzających ten koniec świata. Keii postojowych tylko dwie. Licytowanych na godziny pomiędzy kapitanami statków a portowym biurem. Stajemy tylko na chwilę by pobrać wodę i wyrzucić śmieci. Reszta czasu na kotwicy. Do miasta trzeba pontonem.
Tak na dłuższą metę jest co zobaczyć i jest też gdzie się przejść. Do składu nasion, które zamrożone w pokopalnianym szybie czekają na odtworzenie za te kilkadziesiąt lat kiedy podobno z obecnej przyrody niewiele pozostanie. Do opuszczonych szybów.
Wybrałem się tam kiedyś, jeszcze z czasów HORYZONTA. Grupa studentów wraz ze swoim opiekunem postanowiła strawersować górę wzdłuż porzuconej linii napowietrznej kolejki i wejść do szybu, który gdzieś w połowie wysokości zbocza. Z daleka ani góra nie wydawała się zbyt wielka, ani do niej odległość ani wysokość na którą należało sie wdrapać. Im dalej jednak w górę tym mniej powietrza w płucach, tym gwałtowniej bije serce, tym bardziej odzywają się w człowieku te pokłady wypalonych papierochów. Pękłem dopiero jakieś pięćdziesiąt metrów od zwalonego szybu, do którego trzeba się było jeszcze wdrapać po belkach jakiejś zrujnowanej konstrukcji. Miasteczko w dole zamieniało się w miasteczko dla lalek a do nieba jakoś tak bardzo blisko.
Mroczki przed oczyma i solennie sobie powtarzana obietnica, że z paleniem koniec.
- Idźcie sobie dalej chłopaki, ja tutaj odsapnę i potem pójdę za wami.
Pomknęli niczym burza, wcale się nie oglądając.
Można też wdrapać się na górę z drugiej strony. Nad elektrownią i resztkami starego węglowego silosu. Na tą górę nad cmentarzem. Ale to znacznie wyższa góra i podobno kilka lat temu na jej platformie, bo to góra prawie stołowa, niedźwiedź rozszarpał dwie amerykańskie studentki.
Z tymi studentakmi to przedziwna historia. Bo to niedźwiedź, rozszarpał je na tej górze lub też na drodze pomiędzy miasteczkiem a lotniskiem. Istnieje też wersja, że w głębi doliny, pod lodowcem, zaraz obok domów studenckich dla studentów UNISu, którego brzydki budynek rozlewa się na brzegu fiordu. Swoją drogą zabita dechami wiocha z uniwersytetem. Każda metoda jest dobra by tchnąć ducha w miejscowość, której dotychczasowe podstawy istnienia się skończyły. Tak jak skończył się węgiel w Longyearbyen. Skończył się węgiel a zaczęli studenci.
No więc te dwie studentki głodny niedźwiedź polarny rozszarpał na końcu miasteczka a właściwie za miasteczkiem, w przeciwną lub właśnie w kierunku lotniska stronę. Kiedy ruszyły do starej kopalni mgła zeszła z gór zamieniając wszystko w malignę. Zniknęły wraz z niedźwiedźiem w tej mgle.
We wszystkich tych historiach zawsze jednak są dwie studentki i zawsze Amerykanki. Moze to świadczy o tęskonocie mieszkańców Longer za kalifornijskim słońcem. Kto to może wiedzieć? W końcu rozrywek tutaj niewiele. Piwo drogie. Dziewczyny zakutane w grube kurtki i watowane spodnie. Widoku zadnego, bo wszystko dookoła klaustrofobicznie pozamykane czarnymi górami. W jedną tylko stronę widok na fiord, jednak też, tylko, że trochę dalej zamknięty czarnymi górami. W drugiej połowie lipca nóżka śniegowego kieliszka vis a vis uniwersytetu, w dalszym ciągu trzyma się mocno, czyli, że jeszcze zima. Pod kieliszkiem, widocznym oczywiście tylko wtedy kiedy mgła go nie zasłania, kilka domków kampingowych stałych mieszkańców Longer. Patrzą wilkiem kiedy się tam podpłynie i nie dopuszczają przybyszów do swojej oazy wypoczynkowej. Z zakotwiczonego statku wygląda to mniej więcej tak jak opuszczone magazyny u stóp węglowej hałdy. Tutaj węgiel tylko we wnętrzu gór, ale zewnętrzne stoki i tak wyglądają jakby były z wegla usypane. To skutki setek i tysięcy zim, kolejnych cykli tajania i mrożenia, które rozsadzają najtrwardszą skałę, zamieniając ją w gołoborze i kamienny pył, który przy odrobinie wilgoci natychmiast zamienia się w błoto.
Można po powyginanym torowisku zaplecza węglowej keii dojść do zardzewiałego działa, które lekko przekrzywione, szczerzy paszczę krótkiej lufy na wprost na podejście do kotwicowiska. Na dziale jest napis po norwesku, który już w zeszłym roku staraniennie studiowany głosi, że 1942, że Niemcy i że Barentsburg. Mimo szczerych chęci i kilku jeszcze linijek norweskiego pisma niewiele więcej daje się zrozumieć.
Działo, lekko pochylone, mocno zardzewiałe, zadumane nad losem i zmienną koleją rzeczy, nieco tym tajemniczym napisem zagadkowe. Pole dla wyobraźni, która tutaj jeszcze może się co najwyżej zaczepić na składowisku rozmaitego sprzętu polarnego, dla niepolarnych oczu złomowiska porzuconych rzeczy, dla mieszkańców Longer składnica niezbędnego sprzętu zimowego na długie miesiące nocy polarnej. W takim miasteczku na końcu świata, w takich warunkach nie ma rewi mody, nie ma błyszczących aut, nie ma nic co nie byłoby praktyczne i użyteczne. Nawet miejscowe jachty jakieś takie pancerne i tylko z daleka do jachtów podobne.
Za tym złomoskładowiskiem jest jeszcze malutki slipik wciśnięty pomiędzy dwa drewniane magazyny. Jeżeli stoi na nim kuterek, to mozna pooglądać jego wybitnie norweskie, podwodne kształty.
Norweskie, to znaczy praktyczne. Do bólu.
Pozdrowienia - Jarek Czyszek
Wychodzimy z Longer. Jak zwykle pospiesznie, jak zwykle przedwcześnie jakby co nas goniło i nie pozwalało odpocząć na gładkiej wodzie po bez mała miesiącu w morzu. Jakby w Longer można było odpocząć. Trudno nazwać to portem. Nagi, nieładny i odsłonięty fiord wewnątrz większej zatoki. Osada górnicza i mimo, że od paru lat węgla się tutaj praktycznie nie wydobywa to pochodzenie odcisnęło swoje piętno na miasteczku, które stara się być teraz turystycznym. Stare, na wpół zasypane szyby górnicze w czarnej, zwietrzałej górskiej ścianie. Tylko tam gdzie mewie guano utworzyło kawałek żyźniejszej gleby zielenią się smugami mchy i porosty. Nad starą, drewnianą i zaniedbaną keją węglową góruje wrak suwnicy, kawałki poskręcanych wiodących donikąd szyn kolejowych. Podpory napowietrznych kolejek bez lin lub z linami pordzewiałymi i niedbale zerwanymi.
Malutki, przytulony do zbocza góry cmentarz. Samotny, nad nim przysypane śniegiem szczyty. Zimny wiatr ciągnie od fiordu i tworzy na kotwicowisku krótką, nieprzyjemną falę brudnozielonej wody. To lodowcowe namuły, które udającą rzekę strugą spływają z gór pośrodku marnej drewnianej zabudowy. Przy jedynej szosie, z "miasta" na lotnisko, czyli lokalny i jedyny pas startowy, pordzewiałe wraki skuterów i ratraków. Na ogrodzonych byle jaką siatką placach stosy budulca tonącego w błocie. Prowizoryczne magazyny z płótna i aluminium. Miasteczko na kilka godzin postoju nieciekawe. Dwie ulice, jeden większy troszeczkę sklep, kilka budek z pamiątkami, poczta i szpital. Zbór protestancki i biuro gubernatora. Wzdłuż szosy na lotnisko utwardzone wybrzeże z dwoma maleńkimi marinami dla jachtów odwiedzających ten koniec świata. Keii postojowych tylko dwie. Licytowanych na godziny pomiędzy kapitanami statków a portowym biurem. Stajemy tylko na chwilę by pobrać wodę i wyrzucić śmieci. Reszta czasu na kotwicy. Do miasta trzeba pontonem.
Tak na dłuższą metę jest co zobaczyć i jest też gdzie się przejść. Do składu nasion, które zamrożone w pokopalnianym szybie czekają na odtworzenie za te kilkadziesiąt lat kiedy podobno z obecnej przyrody niewiele pozostanie. Do opuszczonych szybów.
Wybrałem się tam kiedyś, jeszcze z czasów HORYZONTA. Grupa studentów wraz ze swoim opiekunem postanowiła strawersować górę wzdłuż porzuconej linii napowietrznej kolejki i wejść do szybu, który gdzieś w połowie wysokości zbocza. Z daleka ani góra nie wydawała się zbyt wielka, ani do niej odległość ani wysokość na którą należało sie wdrapać. Im dalej jednak w górę tym mniej powietrza w płucach, tym gwałtowniej bije serce, tym bardziej odzywają się w człowieku te pokłady wypalonych papierochów. Pękłem dopiero jakieś pięćdziesiąt metrów od zwalonego szybu, do którego trzeba się było jeszcze wdrapać po belkach jakiejś zrujnowanej konstrukcji. Miasteczko w dole zamieniało się w miasteczko dla lalek a do nieba jakoś tak bardzo blisko.
Mroczki przed oczyma i solennie sobie powtarzana obietnica, że z paleniem koniec.
- Idźcie sobie dalej chłopaki, ja tutaj odsapnę i potem pójdę za wami.
Pomknęli niczym burza, wcale się nie oglądając.
Można też wdrapać się na górę z drugiej strony. Nad elektrownią i resztkami starego węglowego silosu. Na tą górę nad cmentarzem. Ale to znacznie wyższa góra i podobno kilka lat temu na jej platformie, bo to góra prawie stołowa, niedźwiedź rozszarpał dwie amerykańskie studentki.
Z tymi studentakmi to przedziwna historia. Bo to niedźwiedź, rozszarpał je na tej górze lub też na drodze pomiędzy miasteczkiem a lotniskiem. Istnieje też wersja, że w głębi doliny, pod lodowcem, zaraz obok domów studenckich dla studentów UNISu, którego brzydki budynek rozlewa się na brzegu fiordu. Swoją drogą zabita dechami wiocha z uniwersytetem. Każda metoda jest dobra by tchnąć ducha w miejscowość, której dotychczasowe podstawy istnienia się skończyły. Tak jak skończył się węgiel w Longyearbyen. Skończył się węgiel a zaczęli studenci.
No więc te dwie studentki głodny niedźwiedź polarny rozszarpał na końcu miasteczka a właściwie za miasteczkiem, w przeciwną lub właśnie w kierunku lotniska stronę. Kiedy ruszyły do starej kopalni mgła zeszła z gór zamieniając wszystko w malignę. Zniknęły wraz z niedźwiedźiem w tej mgle.
We wszystkich tych historiach zawsze jednak są dwie studentki i zawsze Amerykanki. Moze to świadczy o tęskonocie mieszkańców Longer za kalifornijskim słońcem. Kto to może wiedzieć? W końcu rozrywek tutaj niewiele. Piwo drogie. Dziewczyny zakutane w grube kurtki i watowane spodnie. Widoku zadnego, bo wszystko dookoła klaustrofobicznie pozamykane czarnymi górami. W jedną tylko stronę widok na fiord, jednak też, tylko, że trochę dalej zamknięty czarnymi górami. W drugiej połowie lipca nóżka śniegowego kieliszka vis a vis uniwersytetu, w dalszym ciągu trzyma się mocno, czyli, że jeszcze zima. Pod kieliszkiem, widocznym oczywiście tylko wtedy kiedy mgła go nie zasłania, kilka domków kampingowych stałych mieszkańców Longer. Patrzą wilkiem kiedy się tam podpłynie i nie dopuszczają przybyszów do swojej oazy wypoczynkowej. Z zakotwiczonego statku wygląda to mniej więcej tak jak opuszczone magazyny u stóp węglowej hałdy. Tutaj węgiel tylko we wnętrzu gór, ale zewnętrzne stoki i tak wyglądają jakby były z wegla usypane. To skutki setek i tysięcy zim, kolejnych cykli tajania i mrożenia, które rozsadzają najtrwardszą skałę, zamieniając ją w gołoborze i kamienny pył, który przy odrobinie wilgoci natychmiast zamienia się w błoto.
Można po powyginanym torowisku zaplecza węglowej keii dojść do zardzewiałego działa, które lekko przekrzywione, szczerzy paszczę krótkiej lufy na wprost na podejście do kotwicowiska. Na dziale jest napis po norwesku, który już w zeszłym roku staraniennie studiowany głosi, że 1942, że Niemcy i że Barentsburg. Mimo szczerych chęci i kilku jeszcze linijek norweskiego pisma niewiele więcej daje się zrozumieć.
Działo, lekko pochylone, mocno zardzewiałe, zadumane nad losem i zmienną koleją rzeczy, nieco tym tajemniczym napisem zagadkowe. Pole dla wyobraźni, która tutaj jeszcze może się co najwyżej zaczepić na składowisku rozmaitego sprzętu polarnego, dla niepolarnych oczu złomowiska porzuconych rzeczy, dla mieszkańców Longer składnica niezbędnego sprzętu zimowego na długie miesiące nocy polarnej. W takim miasteczku na końcu świata, w takich warunkach nie ma rewi mody, nie ma błyszczących aut, nie ma nic co nie byłoby praktyczne i użyteczne. Nawet miejscowe jachty jakieś takie pancerne i tylko z daleka do jachtów podobne.
Za tym złomoskładowiskiem jest jeszcze malutki slipik wciśnięty pomiędzy dwa drewniane magazyny. Jeżeli stoi na nim kuterek, to mozna pooglądać jego wybitnie norweskie, podwodne kształty.
Norweskie, to znaczy praktyczne. Do bólu.
Pozdrowienia - Jarek Czyszek
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu