Z DZIECKIEM WŚRÓD LODÓW ARKTYKI
Tatusiowie są różni i różne  miewają pomysły.
Mam w  tym temacie też i własne doświadczenia.
Dziś news o prozie rejsu słynnego czerwonego blaszaka "Eltanin". Tak, abyście się oderwali od urzędowych pism i relacji z polskich portów oraz przystani jachtowych.
Poczytajcie Jarka Czyszka i porównajcie wrażenia z waszymi - uzyskanymi właśnie na  Adriatyku.
Niczego nie sugeruję, poza  żywym zainteresowaniem poezją prozy szorowania burty o lód.
żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
.
---------------------------------
 
 
 
Jurku,
pomny danej Colonelowi obietnicy opisuję dalsze przygody "ELTANiN" wśród zaśnieżonych wiosną fiordów Szpicberga dając jednak pilne baczenie na opisywanie przypadków naszych z Radkiem tylko  w żegludze pleasure, bowiem przygody w żegludze komercyjnej nie wchodzą, jak rozumiem, w zakres zainteresowania Czytelników Twojego portalu. Zatem jak na Amsterdamoi dziecko moje ewakuując pospiesznie z brzegu pierwszą grupę holenderskich turystów z wypiekami na twarzy zażądało; - Tata, dawaj mausera, Jack został na brzegu, niedźwiedź, i będzie się ostrzeliwał... nie będę opisywał.
O rejsie na koniec świata gdzie w bladym północnym jedynym takim świetle, wśród zamarłej wody fiordów drzemią wyspy przeznaczenia, z Virgohamną na południe, ostatnie, które Andre z towarzyszami ujrzał zaraz po starcie do lotu balonowego na zdobycie północnego bieguna, też nie. Zatem tylko o dwutygodniowych wakacjach wśród fiordów i zatok Hornsundu pomiędzy jednym a drugim komercyjnym zleceniem, które rozpoczęliśmy od westowej siódemki, wyganiającej nas z kotwicowiska w Isbjornhamnie i gnającej po całym fiordzie w poszukiwaniu schronienia.
To dziwny i dziki świat. Błądziliśmy po rozmaitych odnogach Hornsundu a wiatr szedł z nami. W Sanmarin woda wyglądała jakby się miała za chwilę zagotować, przy czym wiatru zero, przez chwile, bo przedtem poszedł za nami zamieniając sie z zachodniego na północny.
 Zamrożony świat, tysiącmetrowe, zabielone śniegiem góry dookoła fiordu z wodą drgającą w rytm jakiejś nieznanej i pewno diabelskiej siły. Tylko stukot naszego silnika, chociaz wizg przekładni ucichł też zlękniony tego co musiało, zdaje się, nastąpić. Nastapiło za chwile wiatrem z nagła, południowym.
Zawracamy za Tresskelen, który nas od wszystkiego złego ochroni.
Tymczasem do czasu tylko i to krótkiego bardzo, kiedy na krótkim przejściu otwartym fiordem wiatr potarmosił nas z boku efektownie przechylając "ELTANIN"a na prawa burte, która prawde powiedziawszy i tak ma stale przechył od tego zbiornika z ropą, który zatankowany w Longer pochyla nas, i bez wiatru, o parę dobrych stopni.

Za Tresskelenem wiatr też poszedł za nami i skończył sie dopiero na polu lodowym daleko, ze dwie mile jeszcze przed pozycja, która Jurek zachwalał jako bezpieczną od wszystkiego złego. Zawróciliśmy nie bardzo już mając wybór do malutkiej zatoczki, pod burtę holenderskiego żaglowca, który nawet, przysiągłbym, posunął sę nieco by nam zrobić miejsce. Kapitan przez radio zachęcił do dziesieciu metrów głębokosci po swojej prawej burcie. Wielki problem z kotwiczeniem "Eltanina" to brak długiego łancucha i winda reczna, która po remoncie zimowym  działa co prawda doskonałe za to bardzo powolnie i mozolnie w rytm wahadłowego ruchu handszpaka z Radkiem doczepionym na jego koncu, czerwonym na twarzy z zaaferowania i wysiłku kotwicznego.
 Zatoczka kiepska była bardzo, ale jedyna, osłaniająca od fali i od wiatru tyko troszeczkę. wachtowaliśmy noc cała słoneczną, nad ranem Holender odszedł machąjąc reką na pożegnanie. Odpaliłem piecyk naftowy i na małej patelence w cieple płomienia usmażyłem plasterki kartoflane a'la frytki na śniadanie.
Spóźniliśmy się zatem nieco nadmiernie przedłużając posiłek, aż wiatr sie odkrecił i wszystko to razem groziło zdryfowaniem tych trzystu metrów jak nam mówił GPS, nie do końca zgadzając sie z radarem, wprost na ta ścianę skalną pionowa, w której była ta zatoczka.
Nie doceniliśmy naszej kotwicy, bowiem trzymała się mułu swoimi dwoma łapami niczym rozbitek jakiś skały, która uchroniła go przed roztrzaskaniem. Kręciłem maszyną, wykładając ster raz w lewo, raz w prawo, na cała burte i kopa silnikiem by dziób ustawić mniej więcej w kierunku na kotwicę. Radek wajchował, fala wchodziła na pokład a wszystko to przytłoczone niskimi chmurami, z których zaczął padać śnieg.
Za Traeskellenem lód, do którego tym razem podpłynęliśmy całkiem blisko, aż do oparcia kadłuba, bo wierzyć mi się nie chciało, że ta woda gładka i osłonięta jest po prostu gładką taflą ciągnącego sie po brzeg morskiego lodu.
Ponownie do Sanmarinu ruchem spadającego liścia, tyle że pod wiatr ile tylko mocy w słabej maszynie. Wiatr został za nami, niebo sie rozpogodziło na niebiesko, wyjrzało słońce rozbłyskując ścianę lodowca bielą, która jest tak biała chyba tylko w Arktyce. Do ściany nie dopłyneliśmy bowiem i tutaj zatrzymało nas pole lodowe. Trochę tylko bardziej potrzaskane i ze szczelinami. Niepomny rad kapitana Grzecha, by w lód nigdy dobrowolnie nie wchodzić, z braku możliwości zakotwiczenia, wcisnąłem się w jedna szczelinę, rufa powiekszając druga, tak by odjechać te kilkanaście metrów, które dawały, wydawało się spokojny postój.
Szorowanie lodu o kadłub jest jakby obmacywaniem lepkimi rękami przez ślepca, dotyk przejmujacy, wibrujący, cichutki a głośny jakby tysiąc dzwonów dzwoniło w środku głowy. Potem stuk, prąd wymiksowuje nas z pola, ustawiając "Eltanina" w rejonie gdzie jedna tafla, poruszana fala,  uderza o drugą, pod warunkiem oczywiscie, że jej na drodze nie stanie kadłub jakiego jachtu. Manewruję do przodu, bojąc się by płynąc do tyłu nie uszkodzić śruby. Zawracamy w kierunku do wyjscia, dalej szukajac miejsca bezpiecznego kotwiczenia. Jadę  sam wsłuchując się w rytmicznie powtarzane dźwięki przekładni, która w zaleznosci od nastroju pod swoje zgrzyty i wizgi podstawia całkiem realne słowa.
Wpływamy do wschodniej Burgerbuchty. Cisza, słońce, w dali bardzo lodowiec, jeszcze uśpiony opaską otaczajacej go, białej, zamarzniętej wody. Włączam echosonde i jadę po okolicy korelujac wskazania z mapa i szukając tych optymalnych dwunastu-czternastu metrów głębokości. Wiem, ze wschodni brzeg jest bardziej spokojny i nawet gdy lodowiec się cieli to wyjatkowo tylko, w przeciwienstwie do zachodniego, nawiedzany jest przez dryfujace growlersy, ale miejse postój jest zbyt blisko skały i podświadomie czuję, że mi sie nie podoba. Rzucam kotwice, w krainie ciszy, na dwunastu metrach, po przeciwnej stronie, tuż u stóp olbrzymiej góry, która zawisa nad jachtem, czerwonym na błekitnej wodzie. Popołudnie ciche i spokojne.
W nocy Burgerbuchta ruszyła, Szeregiem lodowych tafli, którym wszystkim staliśmy na drodze. Najpierw były niewielkie, ze stukotem obijały sie o łańcuch, z szurgotem ocierały sie o kadłub, uderzały o rufe i odpływały w kierunku Gnolla, i nastepne i następne, nie kończącym sie szeregiem. W końcu przyszło wielkie pole. Dupneło nam w kadłub, uniosło go do góry. Słabe jeszcze, bo pękł pod niewielkim ciezarm naszego stateczku, ale dalej pole było bardziej zwarte i o masie wieluset ton. Bez szans żadnych. Radek obudzony natychmiast sie orientuje, nurkuje w komorze kotwicznej i odcina końcówke łancucha. Puszczam windę, odpalam silnik i na wstecznym wysuwam sie z lodu uciekajac na drugą stronę fiordu.
Przechodzę pod drugi brzeg fiordu, który jest cichy i spokojny. Nie ma słońca i dzień jest jasny tą tutejszą jasną szaroscią poranków, które dla wprawnego oka róznia się jednak od nocy. Jest szósta, mniej więcej, rano, nasza kotwica wraz z łańcuchem leży na dnie, a oznaczajaca jej pozycję bojka właśnie znikneła pod kolejną lodową płytą majestatycznie z prądem odpływu sunącą w stronę Gnolla, i dalej na południe w stronę wyjścia z fiordu. Wszystko to maszeruje zachodnią strona Burgerbukty, tą właśnie przy której cichutko, i zdawało sie bezpiecznie, sobie stalismy.
Ciężka robota przed śniadaniem. Wpasowujemy się w przerwę pomiędzy krami i powolutku dochodzimy do naszej, dopiero co zauważonej bojki. Szczęśliwy i przypadkowy pomysł na oznaczenie miejsca gdzie, na dnie, leży kotwica. Bojrep, pomysł cokolwiek, a zupełnie niesłusznie, już zapomniany. Chwytamy bojkę, line na kabestan i ciągniemy. Dopiero teraz odkrywamy naturę mulistego dna zakończonej lodowcem zatoki. Za pomoca dwubiegowego kabestanu ciagniemy w górę kotwicę i, prawie, pięćdziesiąt
metrów przyczepionego doń łańcucha. Lina tam taka, byle jaka, taka sposobna do użycia dla na nic nie ważnego bojrepu. Teraz wisi na niej nasza cenna kotwica, pal sześć mamy drugą, i łańcuch kotwiczny, którego w zapasie drugiego nie mamy. Byle tylko na tej cienkiej i mocno już zużytej lince wyciągnąć kotwicę, dalej już wszystko poszeklowane, przymocowane solidnie jedno do drugiego.
Kotwica ciężko idzie, ale przeciez swoje waży i pewno jeszcze upaciana jakims dennym błockiem, nic zatem dziwnego, że sie lina z wysiłku robi chudsza a ja coraz bardziej czerwony z wysiłku. Korba, kabestan, falszburta. Lina naprężona i w  zaden sposób nie dająca się przenieśc w jakiekolwiek inne miejsce pokładu. Coś nas mocno bardzo do dna trzyma, na cienkiej lince, z kotwica w środku i łańcuchem dosłownie chyba utopionym w mule sendymentow, który tutaj gruba warstwą zaściela dno lodowcowej zatoki. Od setek lat gubiącej na dnie pyły z topniejących growlerów. W końcu, z niemałym trudem, udaje się kotwicę powiesić na falszburcie. Sukces, ale łańcuch trzeba przenieść na dziób,
do windy kotwicznej, a boimy się cokolwiek odszeklować bo wszystko naprężone i cięgnie nas w dół, przechylając Eltanina na burtę. Nie dajemy rady i potrzeba nam siły jakiejś bardziej mechanicznej.
Odpalam silnik i jadę powolutku do przodu, ciągnie w tył i na burtę ale się trochę łańcucha z mułu wyrywa, na tyle troche by dać ciut luzu. Przenosimy odszeklowaną końcówkę na dziobową windę i łańcuch jest nasz.
Guzik.
Namuły trzymaja i za nic nie chcą puścić, winda zgrzyta, cofa się, oddaje do wody to co Radek przed chwilą uporczywym wajchowaniem handszpaka wydobył na powierzchnię. Ciągniemy silnikiem na głęboką wodę tak by zwiesić łancuch w toni. Nie jest to skomplikowane bo tutaj ze świecą trzeba szukać miejsc płytszych i sposobnych do zakotwiczenia a głebokich wszedzie dookoła dostatek. Płyniemy po tym dostatku zwieszając pionowo w dół całe pięćdziesiąt metrów naszego łańcucha, co dla windy, dla
handszpaka i dla Radka jest ciężarem nie do udźwignięcia. Ciągną i ciagną, uciągnąć nie mogą. Wracamy zatem z powrotem na płytkie z kalkulacją taką, że leżący na dnie łańcuch przecież nam na windzie nie będzie ważył wcale, a podciągnie sie tylko tą zwisajaca w toni pętlę. Ale pętla to tylko kawałek a reszta zamiast leżeć na dnie znowu tonie w mule.
Zostajemy zakotwiczeni na tym łańcuchu, odpalam agregat żeby zagotowac wodę, na wodzie makaron, w czajniku herbatę i tym sposobem spożyć śniadanie i wskrzesać w sobie te trochę entuzjazmu dla wyciągnięcia łańcucha z mułu. Agregat coś ostatnio szwankuje, po nocnym odstawieniu odpala dopiero za którymś razem. Agregat to ciepło i jedyna możliwość ugotowania czegokolwiek. Od ciepła mamy też piecyk naftowy, chociaż zakupiona i piekielnie droga nafta właśnie się kończy. Z braku czegos
innego wlewam do baniaka ropę spuszczoną kranikiem wprost ze zbiornika rozchodowego. Kopci trochę i mniej jakby zrobiło się efektywne, ale tego ranka rozgrzewa nas to wszystko skutecznie; i makaron z podsmażona z cebula konserwą i termowentylator załączony na czas gotowania i piecyk ropno naftowy na czas spożywania.
Wyszarpujemy łańcuch z mułu zmotywowani mocno następnym kawałkiem pola lodowego podążającego z prądem po gładkiej wodzie wprost w naszym kierunku. To topniejące pole lodowe, które przez całą zime zamykało dostęp do lodowca. Próbowaliśmy wczoraj pontonem i zwarta pokrywa lodowa ciągnęła sie jeszcze dobra milę do jego spękanego czoła. Dzisiaj już z tej mili ubyła co najmniej połowa, a może i więcej ciut ciut. Przestawiamy się pod naprzeciwległy brzeg gdzie też jest kawałek płytszej,
sposobnej do zakotwiczenia, wody. Zza chmur wyglada słońce i dzień się robi piękny z niebieską, o lustrzanej powierzchni, wodą, odbijajacym się w niej niebie otoczonym wianuszkiem czarno białych, bo przysypanych śniegiem szczytów. Naprzeciwko defilują kry z topiacego sie pola i rozkład pradów, preferujący drugą stronę fiordu wydaje się ustalony.
Do czasu kiedy popołudniem złośliwa jakaś kra, słusznej wielkości, dryfuje drugą, tą naszą, stroną fiordu. Nic się nie dzieje, cisza zawisła w przyrodzie, przygrzewa popołudniowe słoneczko, czerwony kadłub Eltanina tkwi sobie spokojnie na wodzie z łańcuchem kotwicznym spokojnie i prosto zwieszonym do dołu. Tylko od lodowca postępuje na nas znowu to coś. Mikre i do porannej płyty niepodobne, ale jednak - coś, a z doświadczenia wiemy, że po małym następuje duże. Sytuacja, zatoka, słońce, gładka
woda, spokój wydają się zbyt piekne by  tak po prostu z nich rezygnować. Ustalamy, że wyrwiemy kotwicę i popłyniemy w stronę logowca, tak by przejść jedną z licznych przerw pomiędzy dryfującymi polami, tak by za nimi, wyłączywszy silnik, spokojnie sobie na powrót przedryfować do miejsca postoju, które ze wzgledu na głebokość, musi byc jedno i znowu to samo. Modyfikujemy nieco zamiar zauważywszy,  że pola wybierają sobie teraz drogę po wschodniej, dotychczas od nich wolnej stronie fiordu. Ponieważ zachodnia jest czysta zatem wrócimy na miejsce porannych, jakże teraz wydających sie odległymi, zmagań z zamulonym łańcuchem. Z pewnością jako pierwszy w tym roku statek, to brzmi
dumnie, podpływamy tak blisko czoła lodowca. Pomarszczone i pofalowane w przylegajacej doń lodowej przylepie tkwią kawałki spadłych growlersów i jedna wieksza trochę, cała niebieska, jak to świeżo od lodowca oderwana, lodowa górka. Radek okiem polarnego żeglarza stwierdza, że ten to na pewno bedzie spływał jeszcze nastepne dwa tygodnie i jak tylko zdryfuje to co przed nami, stajemy na kotwicy na być może w końcu pierwsza spokojną, horsundzką noc. Wyniosła sciana górskiego masywu
zrzuca co i rusz na wodę kawałki spadowych wiatrów, które porywem nagłym gwiżdżą w takielunku i na zegarze wiatromierza wyswietlaja w wezłach liczby tak w górę od dwudziestu. Ale to tylko na chwilę bo na ogół jest spokojnie, no chyba, żeby nagle znowu zawiało, i dryfujemy sobie w cieniu wyniosłego brzegu na stojacy jeszcze w słońcu, spłachetek wody upatrzonego kotwicowiska.  Rzut oka w stronę lodowca chmurą przesłania wizję spokojnego noclegu. to co miało jeszcze dwa tygodnie trzymać właśnie się oderwało i ławicą na całą szeokość fiordu, niespiesznie ale i nieodwołalnie podąża w naszym kierunku. Nie pozostaje nic innego jak tylko się odwinąć i z braku lepszego
pomysłu, popłynąć do Isbjornhamny. Pogoda zdaje się stabilna i nie grożąca żadnymi kaprysami.
Jedziemy.
W huku przekładni znowu staccatto śpiewającej arię do Palikota, przepływamy obok Gnolla, mijamy szerokie, chociaż obramowane skalistymi wysepkami wejście do Hansbukty i, tym razem, znacznie odważniej kotwiczymy w miejscu o którym echosonda mówi, że jest do kotwiczenia miejscem ostatnim.
Tymczasem bliżej jeszcze brzegu stoi aluminiowy jacht norweski. Co ja tam sobie myślę o aluminiowym jachcie norweskim to moja sprawa.  Co do mozliwości rozbicia
jachtu o skaliste wybrzeże, to Norweg jeszcze przed porą wieczorną przestawił się zdecydowanie bliżej nas. Isbjorhamna nawet przy spokojnej wodzie roi się od niespodzianek, to dziki kraj, jak nie uderzy cię z jednej strony do z drugiej dowali na pewno. Tym razem ciąg dalszy spektaklu lodowego, zatoka bowiem kaprysem pradów pływowych zgarnia znaczna część dryfujacego po fiordzie lodu, który potem krąży pomiedzy Przyladkiem Wilczka a wejściem do Hansbukty, czyli rozlewiska przed lodowcem Hansa. Mieszają się górki lodowe obce i rodzime, a wszystko to razem defiluje obok "Eltanina", nie znając zupełnie pojęcia zmiany kursu czy drogi. Tor przesuwania sie zmieniają tylko
przy pomocy bosaka. Nie wystawiamy wachty bowiem nie o wszystkich właściwościach Isbjornhamny mamy właściwe pojecie.
Budzi mnie bulgot okropny jakby blacha burty przy moim uchu się otworzyła i woda strumieniem bulgoczacym wlewała się do srodka. Wizja taka zdała mi sie zbyt apokaliptyczna by była rzeczywistą i sennie pomyślalem bardziej o zbiorniku z wodą, który pod koją i który sobie pewno bulgoce. Bo własciwości tutejszej instalacji wodnej sa bulgoczące. Zazwyczaj z nagła i niespodziewanie, czemu nie zatem spokojnej nocy na spokojnych wodach Isbjornhamny? Ponieważ bulgotanie nie ustawało to
imperatyw wewnętrzny wygnał mnie jednak ze spiwora wprost na przejmujące zimno słonecznego, co prawda, poranaka. Leży sobie taki growler rozlazły, część mniejsza większej całości jakiejś byłej górki lodowej, syczy i bulgocze zatechłym powietrzem sprzed setek lat w nim uwięzłym, niczym jakis zepsuty saturator i okazuje mi swoja obojętną, lodową i niewrazliwą na wzruszenia naturę.
Rano dziecko mi się zbuntowało. Podobno jak na kilka dni to wrażeń jest za wiele, on ciągle ciągnie kotwicę, czujnie nie może spać bo płyty lodowe szturmuja i w ten sposób zmęczył sie tak okrutnie, że potrzebuje dnia odpoczynku. Mnie też, co prawda, za bardzo wstawać się nie chciało, ale taki bunt oczywisty nie mógł pozostać bez odporu. 
Poszedłem po linii sniadaniowej, z ostatnim jajkiem na ostatnim kawałku zachowanej kiełbasy, suto za to podsypanej posmażoną cebulą, której wielkie zapasy nadspodziewanie dobrze sie zachowały we chłodzie forpiku. Powolutku, powolutku przeforsowuję drobne jachtowe remonty, bez lądowania dzisiaj na brzegu, bo spuszczanie pontonu, przebieranie sie w strój pontonowy, odpalanie silnika i jazdę, Radek uważa za wysiłek wielki, wielce niedoceniany i w dniu odpoczynkowym całkowicie zbędny.Poniewaz stoimy prosto przed oknami wyprawowego baraku to po jakimś czasie dochodzi jednak do wniosku, że to głupio tak stać pod czyimiś oknami a bez jakiegokolwiek odzewu. Pod wieczór pogoda
zaczyna sie psuć i nieco na kotwicowisku przywiewa. Opuszczamy ponton, potem w miarę przyrostu wantowego wycia podnosimy go z powrotem i znowu opuszczamy po wymianie pogladów na zbędność odwiedzin polarnej bazy, którą przecież równie dobrze możemy odwiedzić jutro. Odwiedzamy jednak dzisiaj serdecznie w drzwiach witani przez kierownika zaproszeniem na kolacje,  Dziękujemy ślicznie i równym krokiem maszerujemy pod prysznic, Radek do jednej łazienki, a ja do drugiej. Łazienek się bowiem namnożyło co nie miara i każdy może sobie wybrac tą z widokiem, który mu odpowiada. Okienko malutkie i widok na elektrownię, zatem nie delektuję sie za bardzo, tyle
tylko co ciepłą wodą pod kranem. Podobno od paru dni juz uruchomione jeziorko wodociągowe, zatem woda bez ograniczen i już nie trzeba wrzucać śniegu do zbiornika, tak jak było  to podczas poprzedniej bytności, wtedy kiedy stłukłem pojemniuk ceramiczny na mydło w płynie standardowo w łazience stojacy bowiem własnego mydła, ani ręcznika, ani szamponu nie wziąłem spodziewając się prysznicowego oporu i by nie kusic tego co mogło, ale wcale nie musiało, nastąpić. Brodę polarna mam juz prawie dwumiesięczną nieco podchodowaną zatem rozplatywanie kudłów trwa czasu co nie co a
grzebienia z kraju nie zabrałem wcale.
Kolacyjka w kuchni czeka na podgrzanie w kuchence mikrofalowej, co trwa chwilę by się kawał boczku w tłuszczyku zagotował... Radek, dla którego przewidywane trudy lądowania na brzegu pontonem były tak wielkie, że gotów był raczej jechać jutro i wybrał się ze mną tylko pod zdecydowanym i stanowczym naciskiem, teraz rozsiadł sie z herbata w salonie i peroruje wsród towarzystwa ze swadą i swobodą światowego bywalca. Stół i stoliki zastawione  kanapkami i tatarem siekanym z cebulką.
Przyjęcie urodzinowe pani psycholog.
Przyszły zleceniodawca podróżniczy dyskretnie rozgląda się po sali, ale mnie pod przykryciem siwej brody nie poznaje. Pyta się jednak kogoś, wskazują mu kierunek na mnie i już podąża w kierunku z talerzykiem tatara w jednym ręku i kieliszkiem czerwonego wina w drugim. Ponieważ ja również, niczego sobie, spożywam tatara widelcem z talerzyka, szklaneczkę whisky przezornie stawiając obok na  siedzisku pustego krzesła, zatem możemy się przywitać co  czynię ze swadą i swobodą  armatora polarnego jachtu.
Rozmowę toczymy sobie luźną i niezobowiązującą, chociaż pełna nadziei, obustronnych, na pomyślność sierpniowego rejsu. Nadzieję tę zagryzając tatarem, grzybkami w occie podlanymi italskim winem. Ot normalna biznesowa rozmowa komercyjnego żeglarza.
Wymykamy sie po angielsku już po północy.
Ciepło i dobrze w tym podbiegunowym baraku ale mamy swój, blaszany i lekko się teraz kołyszący na wodzie, która tymczasem sie uspokoiła i nawet specjalnie nie jest białymi growlerami poznaczona.

Pozdrowienia - Jarek Czyszek
kapitan jachtowy
Istfiord, czerwiec 2013
wszystkie fotografie moje
Komentarze
Dziękuję Ci Jarku! Andrzej Colonel Remiszewski z dnia: 2013-07-17 10:50:00