ODTRUTKA PRZECIW PASZKWILOM
I znowu "przedruk", ale przynajmniej z portalu mojej macierzystej redakcji, czyli "ŻAGLI". To bardzo ważny news, który powinien zostać rozpowszechniony w ślad za "Brykiem Klocka" oraz "Zmiany, zmiany..." tego samego autorstwa. Poniższy wywiad przedstawia liberalizację oczyma "liberatorów". To ma byc odtrutka na te niezliczone paszkwile rozsyłane przez Chocimska do wszystkich niemal mediów. A dziennikarze lubią "gotowce", oj lubią ! Ja też lubię, bo nie jestem wzorem pracowitosci i o wielu sprawach mam blade pojęcie. Dlatego powinniscie mi uwierzyć i poniższy wywiad rozpropagować wszędzie tam, gdzie uważacie, że zostanie przeczytany ze zrozuminiem. A więc do senatorów, posłów i ... dziennikarzy :-)
Kamizelki i zyjcie wiecznie !
Don Jorge
____________________
PS Wywiad przedrukowuję bez fotografii, aby sprawniej się otwierał, kopiował i drukował.
Liberalizacja – problem czy szansa żeglarskiej Polski?
O żeglarskiej rzeczywistości w naszym kraju, klimacie wokół zmian prawnych dotyczących żeglarzy i o niejasnych kulisach pewnych wypowiedzi oraz publikacji dotyczących tej gałęzi rekreacji wodniackiej dyskutują:
Wiesław Cybulski, członek Rady Armatorskiej Stowarzyszenia Armatorów Jachtowych, sternik jachtowy, żegluje od 1974 roku
Mariusz Główka, sternik jachtowy, RYA Yachtmaster Offshore, Voditelj Brodice kat. B, żegluje od 1988 roku.
Andrzej Kapłan, prezes Stowarzyszenia Żeglarskiego „Samoster” z Warszawy, sternik jachtowy, żegluje od 1973 roku.
Andrzej Mazurek, prezes Stowarzyszenia Żeglarskiego „Bryfok” z Lublina, jachtowy sternik morski, żegluje od 1978 roku.
Początek sezonu żeglarskiego zaistniał w mediach głównie dzięki skandalom - z pijanym sternikiem w Giżycku, utopionym żeglarzem na Mamrach (chciał sobie popływać za burtą), twierdzeniem jednego z tygodników, że na jachtach z powodu nowych liberalnych przepisów potopią się dziesiątki ludzi. Co Panowie – działacze stowarzyszeń żeglarskich - na to?
Wiesław Cybulski: Przytoczone powyżej przykłady nie mówią nic o żeglarstwie. Mówią o braku kultury i głupocie, a te nie zależą od posiadanego czy nie posiadanego patentu. Podnoszony przez media problem coraz większej liczby żeglarzy o niskich umiejętnościach, mających większe czy mniejsze problemy z manewrowaniem, jest jednak faktem i nabrzmiewa rok w rok wraz ze zwiększającą się liczbą jachtów na popularnych w Polsce akwenach śródlądowych. Za to wnioski wyciągane i wiążące tę sytuację z liberalizacją są fałszywe. Zwróćmy uwagę, że wszystkie zdarzenia, na które powołują się media („podpuszczane” przez działaczy PZŻ), dotyczą żeglarzy posiadających patent PZŻ, gdyż liberalizacja zaczyna obowiązywać dopiero od tego sezonu. Jaka jest więc przyczyna niskich umiejętności niektórych żeglarzy? Może w głowach „niedokształconych jachtsmenów” tkwi myśl: „Mam patent, więc umiem!!” To może w takim razie należy propagować myśl: „Nie umiem, więc muszę się nauczyć!!!” (a nie zdobyć patent). Nie przymusowo, a dobrowolnie, świadomie i odpowiedzialnie. W taki sposób działa cała Skandynawia, Wielka Brytania, kraje Beneluksu itd. Do prowadzenia jachtu, nie stwarzającego realnego zagrożenia dla osób trzecich, nie jest tam wymagany żaden patent czy certyfikat. A mimo to szkółki żeglarskie istnieją i nieźle prosperują, żeglarze się kształcą i niejako przy okazji otrzymują potwierdzenie zdobytych umiejętności. Oczywistą bzdurą jest stwierdzenie jednej z działaczek PZŻ-tu, że „Polaków nie można porównywać z innymi nacjami, bo są...” stwierdzenie „jacyś ułomni” nie przeszło jej – na szczęście - przez gardło...
Mariusz Główka: Ten jeden pijany żeglarz w Giżycku z pytania to nic w porównaniu do 2500 pijanych kierowców, którzy zostali zatrzymani podczas długiego majowego weekendu. Pływałem w tym czasie na Mazurach i widziałem na wodzie tyle jachtów co w środku wakacyjnego sezonu.
Takie zaniepokojone głosy pojawiały się już wcześniej, zanim owe nieco tylko zliberalizowane przepisy weszły w życie. Sam słyszałem wypowiedź jednego z uczestników Konferencji Bezpieczeństwa w Mikołajkach, która miała miejsce 12 grudnia 2007 r., czyli ponad dwa tygodnie przed wejściem w życie nowych przepisów, że tragedia mająca miejsce w sierpniu 2007 na Mazurach, to efekt niepotrzebnej liberalizacji. Przypomnę: nowelizacja Ustawy o Kulturze Fizycznej weszła w życie 1 stycznia 2008 r.
Problemem nie są zachowania żeglarzy, tylko histeryczne reakcje niektórych działaczy Polskiego Związku Żeglarskiego. Trudno oceniać sezon po pierwszych dwóch tygodniach, bo nie można takiej oceny opierać NA DANYCH OBIEKTYWNYCH, jakimi są dane statystyczne. A te dane są bezwzględne. Według danych policji (www.policja.pl) liczba utonięć systematycznie spada na przestrzeni ostatnich lat. Jeśli chodzi o utonięcia żeglarzy, to nawet nie są prowadzone oddzielne zestawienia, bo są to przypadki naprawdę sporadyczne w porównaniu do liczby kilkuset osób, które co roku tracą życie w kontakcie z wodą. Prowadzi się jedynie ogólne zestawienie utonięć w związku z jednostka pływającą, gdzie do jednego worka wrzuceni są kajakarze, wędkarze i inni użytkownicy sprzętu pływającego. Przypomnę, że wszyscy przeze mnie wymienieni, w przeciwieństwie do żeglarzy, od dawna nie potrzebują jakichkolwiek uprawnień, aby spędzać swój wolny czas na wodzie. Bez większego ryzyka mogę postawić tezę, że żeglarstwo jest najbezpieczniejszym sposobem spędzania wolnego czasu na wodzie.
Przypomnę, że utonięć w roku 2007 było łącznie 479 i jest to mniej niż w 2006 (564 osoby). W tej liczbie było co najmniej 171 osób nietrzeźwych (tyle udało się stwierdzić), 21 osób utonęło z powodu przewrócenia się jednostki pływającej (jachty, kajaki, łodzie itp.), 5 osób utonęło z powodu wypadnięcia za burtę (również jachty, kajaki, łodzie, rowery wodne). Dla porównania 29 osób utonęło wskutek nieostrożności podczas łowienia ryb (z brzegu) i 106 osób utonęło wskutek kąpieli w miejscu niestrzeżonym.
Reasumując - zawsze w każdym środowisku znajdą się ludzie nieostrożni lub pechowcy. Poczekajmy do końca sezonu. Jestem przekonany, że statystyka za rok 2008 nie będzie się różniła od tej za rok 2007 czy 2006.
Na koniec podzielę się następującym spostrzeżeniem. Nasi adwersarze nigdy nie posługiwali się i nadal nie posługują jakimikolwiek danymi statystycznymi, natomiast chętnie podpierają się przykładami, takimi jak te - złe, próbując dowodzić, że to jest lub będzie reguła.
Andrzej Kapłan: Pracujemy nad stworzeniem dla naszych organizacji kanałów dostępu do mediów, jednak to trudny problem – w obecnych czasach media kupują przede wszystkim informacje sensacyjne, które z reguły są zdarzeniami związanymi z różnymi katastrofami, tragediami itp. Najlepszy przykład takiego podejścia to medialny „festiwal” po ubiegłorocznej wichurze na Mazurach – newsy były w każdym wydaniu informacji. Zginęło 12 osób, co jest ułamkiem liczby ofiar na drogach w każdy weekend, ale to był supernews – krew i łzy prawie kapały ze szpalt gazet, ekranów i głośników radiowych...
Andrzej Mazurek: Pamiętajmy, że nieodpowiedzialny żeglarz jest zagrożeniem głównie dla samego siebie. Szkolenie na patent żeglarza nie ma w programie oduczenia np. picia alkoholu, ale nauczenia bycia odpowiedzialnym – za siebie i załogę, zaś „alternatywne” zdobycie kartoniku nigdy nie było ani trudne, ani kosztowne. Doprowadziło to w efekcie do deprecjacji wartości tego dokumentu, czas więc skończyć z tą uciążliwą fikcją...
Skąd więc wziął się nagle ten cały medialny problem żeglarzy, którzy chcą się wręcz targnąć na swe bezpieczeństwo, a nawet życie, żeglując bez patentów i rejestracji?
Andrzej Kapłan: Tego typu katastroficzne wizje są regularnie serwowane społeczeństwu – to nie zaczęło się teraz. Od początku działań na rzecz liberalizacji zaprawieni w manipulanckich wypowiedziach działacze związków, nota bene sportowych, prześcigali się w rysowaniu czarnych scenariuszy, hekatomby wśród żeglujących. Już w ubiegłym roku rozlegał się płacz nad potencjalnymi ofiarami „bezpatencia”, pomimo, że weszło ono w życie dopiero w bieżącym roku. Tymczasem patrząc na rzecz historycznie można przypuszczać, że tak samo jak i zniesienie obowiązkowych kart pływackich nie spowodowało wzrostu liczonej i tak w setkach liczby topielców, tak i minimalne w sumie podniesienie granicy „bezpatencia” niewiele zmieni. Gros jachtów na Mazurach to jednostki czarterowane, więc osobiście nie sądzę, aby właściciele czarterowni bezkrytycznie wynajmowali drogi przecież sprzęt osobom bez udokumentowanych uprawnień lub praktycznego sprawdzenia ich umiejętności. Już nawet nie wspomnę o tym, że duże firmy czarterują z reguły jachty większe niż 7,5 m długości…
Wiesław Cybulski: Bezpieczeństwo to słowo klucz, którym bardzo łatwo manipulować. Łatwo wmówić niezorientowanym, że żeglowanie bez odpowiedniego zezwolenia jest jak jazda samochodem bez prawa jazdy. Pomija się świadomie stopień zagrożenia bezpieczeństwa swojego czy osób postronnych wielokrotnie wyższy w przypadku samochodu niż jachtu. Pomija się fakt, że żeglarstwo turystyczne jest taką samą formą rekreacji, jak na przykład turystyka górska, rowerowa, wędkowanie czy grzybobranie. Wmawia się, że żeglarstwo to sport o podwyższonym stopniu ryzyka, a przecież w każdej z wymienionych poprzednio form rekreacji istnieje jakieś ryzyko. Nikt nie postuluje wprowadzenia obowiązkowej Karty Grzybiarza, a według statystyk przedstawionych 5.09.2006 r. przez ministra A. Wojtyłę w latach 1990 - 2005ogółem zatruciu grzybami uległy 4 022 osoby, w tym 248 śmiertelnie. Znaczy to, że corocznie 268 osób ulega „wypadkowi”, a w tym ponad 15 śmiertelnie. Żeglarstwo tak dramatycznych statystyk nie odnotowuje, a mimo to pewne gremia forsują pogląd, że jest bardzo niebezpieczne.
PZŻ-towi potrzebna jest apokaliptyczna wizja żeglarstwa, gdyż wtedy, pod sztandarami z napisem „bezpieczeństwo”, może obronić swój cel - cel finansowy. Działacze PZŻ grzmią: „nie dopuścić do liberalizacji teraz!!”, gdyż doskonale zdają sobie sprawę, że jak okaże się, iż liberalizacja nie powoduje wzrostu liczby poważnych wypadków związanych z żeglowaniem, to przegrają z kretesem walkę o kasę. Kasę, którą można od żeglarzy wyciągnąć, wprowadzając obowiązkowe prowadzone przez PZŻ szkolenia, rejestracje i przeglądy.
Znany kapitan na łamach jednego z czasopism żeglarskich napisał, że: "paru nieuków przekonało paru posłów, że można pomajstrować przy ustawach i z każdego chętnego zrobić admirała", “lepiej nauczyć się trochę (...) niż nadymać swobodą w żeglowaniu każdym jachtem". Jak się Panowie – jako ludzie związani z lobby na rzecz liberalizacji przepisów żeglarskich w Polsce - czujecie w świetle tej wypowiedzi przedstawiciela oficjalnego żeglarskiego establishmentu?
Mariusz Główka: Poczułem się tą wypowiedzią spoliczkowany. Przyznam, że wprawdzie niewiele, ale troszkę przyłożyłem rękę do owego „majstrowania”. Robiliśmy to zgodnie z prawem, wypełniając zapisy ustawy lobbingowej. Przy okazji - Polski Związek Żeglarski regularnie „majstruje” podczas tworzenia przepisów dotyczących żeglarstwa, robi to „pod stołem” i jakoś pana kapitana to nie zabolało...
Ale wróćmy do pytania. Mam polski stopień sternika jachtowego. Nie za dużo, nie za mało, choć w ocenia pana kapitana mógłbym zasłużyć na miano nieuka. Mam również chorwacki patent Voditelj Brodice kat. B, coraz bardziej popularny wśród polskich żeglarzy żeglujących po Adriatyku, który pozwala mi na prowadzenie na tamtejszych wodach jachtu do 30 GT, czyli jakieś dwadzieścia parę metrów długości. Ale najbardziej dumny jestem z brytyjskiego kapitańskiego certyfikatu Yachtmaster Offshore. Ten certyfikat jest znany i rozpoznawalny na całym świecie, czego nie można powiedzieć o patentach wystawianych przez Polski Związek Żeglarski. Nie jest łatwo go uzyskać, sam egzamin, dla dwóch egzaminowanych, trwał prawie dobę. W tym sezonie zamierzam nadal podnosić swoje kwalifikacje żeglarskie i mam zaplanowany rejs stażowy niezbędny do uzyskania najwyższego brytyjskiego certyfikatu, Yachtmaster Ocean. A później - egzaminy...
Dodam, że brytyjskie certyfikaty są dokumentami nieobowiązkowymi. Tu każdy może pływać bez jakichkolwiek uprawnień. Natomiast osoby posiadające choćby taki certyfikat jak mój, cieszą się poważaniem w świecie żeglarskim. Ale dla tamtego pana kapitana mogę pozostać nieukiem, bo to, czego się nauczyłem, zrobiłem dla siebie, a nie w celu pochlebiania komukolwiek...
Wiesław Cybulski: No cóż, pozostaje nam uśmiechnąć się z politowaniem i wzruszyć ramionami. Pan kapitan używa zniekształconych, demagogicznych argumentów obrażając przy okazji wszystkich, którym swobodne żeglarstwo rekreacyjne leży na sercu. Epitet „paru nieuków” jest tak samo chybiony, jak nieelegancki. Wszyscy żeglarze działający na rzecz liberalizacji w stowarzyszeniach SAJ, Samoster, GFŻ, Bryfok i innych mają stopnie żeglarskie od sternika jachtowego wzwyż. Także i ogromne doświadczenie, a przy tym propagują popularyzację wiedzy i umiejętności żeglarskich, podejmują działania zwiększające bezpieczeństwo na wodzie (np. rozdają ulotki instruujących, jak się zachować w razie niebezpieczeństwa, organizują spotkania instruktażowe o sprzęcie sygnalizacyjnym, nawigacyjnym, meteorologii, ćwiczenia na wodzie z jednostką SAR itd.)
Andrzej Kapłan: Akurat ja nie mogę przyrównać swoich „kwitów” żeglarskich z posiadanymi przez autora tego obraźliwego stwierdzenia. Ale w naszym gronie są również kapitanowie z wieloletnim stażem i to nie tylko tacy, którzy „mają papier”, ale i czynnie żeglują na największych polskich żaglowcach.
Co do drugiej części zdania – tej o „nauczeniu się trochę” – cóż, nasze stowarzyszenia pomagają wszystkim chętnym poszerzyć swoją wiedzę – SŻ Samoster w sezonie jesienno-zimowym już trzeci rok z rzędu prowadziło cykl prelekcji których wspólnym mianownikiem jest zwrot „żegluj bezpiecznie”, który zresztą będzie naszym logo również dla innych działań tego typu.
No i dodatkowo – póki co nikt nie „nadyma się swobodą w żeglowaniu”, bo dotychczasowe zmiany to nie finał, ale dopiero początek drogi do rzeczywistej swobody dla żeglarstwa – głównie przyjemnościowego. Uważam, że zapoczątkowane procesy docelowo również wpłyną na regulacje prawne dla jachtów i żeglarzy pływających „w komercji”.
Inny prominentny przedstawiciel związku żeglarskiego uparcie twierdzi w wystąpieniach publicznych na łamach wszystkich mediów, że przecież obowiązkowe patenty są wszędzie w Europie...
Andrzej Mazurek: Wiara w państwo, które ma wszystko koncesjonować i dbać o nas jest próbą usprawiedliwienia strachu przed odpowiedzialnością wynikającą ze... swobody wyboru. Padało już wiele „koncesji PRL” – karty pływackie, karty woźnicy, karty rowerowe i motorowerowe (pozostały jedynie dla dzieci). Mam nadzieję, że teraz pora na „wodne prawo jazdy” na żaglówki i małe motorówki.
Andrzej Kapłan: Jeszcze inny działacz kilka lat temu zaproponował na forum międzynarodowej organizacji żeglarskiej przyjęcie polskiego systemu patentów jako wzorca dla całej Europy, ba - może nawet całego świata… Przez litość nie powiem, jaka była reakcja delegatów z innych krajów.
A co do stwierdzeń jawnie mijających się z prawdą – wszelkie tego typu informacje spotykają się z reakcją… że użyję zdewaluowanego przez miniony ustrój słowa - „aktywistów” naszych organizacji. Tyle że historyczne uwarunkowania sprawiają, że nasz dostęp do mediów – i tych codziennych i periodycznych - jest na razie dość ograniczony, chociaż są i chlubne wyjątki, czego przykładem jest miesięcznik „Żagle”.
Czy Panowie sami macie dość wiedzy i doświadczenia, aby ocenić realnie stan zagrożenia typowego żeglarza – np. na polskim śródlądziu, bo tam 80 proc. z nich pływa?
Andrzej Mazurek: Sporo żegluję (ok. 10 tygodni w roku oraz weekendy), głównie za granicą. Widzę, jak tam rozwiązano pewne sprawy i porównując to do biurokratycznego podejścia w Polsce, czuję dysonans. Nasza administracja najczęściej reaguje „nalotem dywanowym” na każde incydentalne zdarzenie. Oznacza to, że każdorazowe zdarzenie (wypadek) kończy się próbą wprowadzenia generalnych zakazów i nakazów bez jakiejkolwiek głębszej analizy przyczyn jednostkowych. Przykładem może być burza z ub. roku na Mazurach. Z wyjątkiem jednego przypadku wszystkie wszczęte postępowania prokuratorskie zostały umorzone, gdyż nie było winy człowieka (vis major – siła wyższa), a do tej pory są argumentem przeciwko liberalizacji prawa.
Andrzej Kapłan: Aby dokonać takiej oceny, nie potrzeba jakiegoś matuzalemowego doświadczenia – wystarczy popatrzyć na statystyki. W roku 2007 pomimo sierpniowej wichury, w okołożeglarskich okolicznościach zginęło mniej osób niż rok wcześniej. Moim osobistym zdaniem na stan bezpieczeństwa na Mazurach bardziej wpływają uwarunkowania społeczne – obserwowane ogólne zmniejszenie się poziomu „społecznej ogłady” i relacji międzyludzkich nie ominęło żeglarstwa – w czasach, gdy aby pływać na mazurskim jachcie, wystarczy odpowiednio zapłacić, gdy na urlopie każdy chce odreagować stresy codziennego życia bez oglądania się na innych użytkowników wspólnej wody, gdy obowiązuje prawo silniejszego – tego kto ma większy jacht, mocniejszy silnik - tylko egzekwowanie obowiązującego prawa może zmniejszyć patologie, które - nie oszukujmy się - przecież istnieją. A prawo, choć niedoskonałe, to przecież reguluje wystarczająco kwestie prawa drogi, bezpieczeństwa w ruchu wodnym itd. Że są żeglarze tegoż prawa nie przestrzegający? Ale przecież wszyscy mają patenty PZŻ lub PZMiNW – dopiero w tym roku pojawią się pierwsi bezpatentowcy! Większa skuteczność nadzoru i częstsze pouczenia na wodzie, a w skrajnych przypadkach karanie przekraczających przepisy z pewnością może wpłynąć na poprawę bezpieczeństwa.
Jak to jest – tysiące, a może i dziesiątki tysięcy Polaków żeglują co roku wiosną, latem i jesienią po Śródziemnym w słynących z liberalnych przepisów krajach Grecji i Chorwacji i jakoś nie słyszy się o „polskiej hekatombie” na tamtejszych akwenach... Czyżby tylko okrutny Bałtyk i surowe Mazury niosły w sobie zalążek wodniackiej tragedii? Czyżby były o niebo trudniejsze od wód Solentu, La Manche i Kanału Bristolskiego?
Andrzej Kapłan: Ponad wszelką wątpliwość – nie! I nie może być inaczej – tam, gdzie są obiektywne dane na naszą „wolnościową” korzyść, skrzętnie się je przemilcza! Liberalizacja jako zalążek wodniackich tragedii to obraz na siłę kreowany wszelkimi i oficjalnymi, i zakulisowymi sposobami przez tych, którym ta liberalizacja zmniejsza zawartość „koryta”.
Mariusz Główka: Dziesiątki tysięcy polskich żeglarzy żegluje choćby po Adriatyku. Sam tam żegluję! Nie słyszałem o jakichkolwiek ofiarach wśród naszych żeglarzy, a wbrew temu, co u nas się pisze, akwen potrafi być czasami trudny. Co ciekawe - jachty chętnie są czarterowane naszym żeglarzom, a to oznacza, że czarterodawcy mają zaufanie do ich umiejętności.
Brak jakichkolwiek negatywnych sygnałów z Grecji czy Chorwacji można tylko zinterpretować na jeden sposób. To nasze zasady prawne i nasz system certyfikacji jest nieprzystający do realiów. Tamtejsze liberalne zasady żeglowania są w zupełności wystarczające i nie powodują zagrożenia, wbrew temu co pisze się w odniesieniu do liberalizacji na naszych akwenach. Jestem przekonany, że nie ma potrzeby utrzymywania systemu rodem z czasów pełnej kontroli państwa nad obywatelem. To, że w żeglarstwie powinniśmy odejść od nieskutecznego systemu obowiązkowych patentów na spędzanie czasu nad wodą, jest dla mnie oczywiste.
Jak to zrobić? Szlak został przetarty wiele lat temu. W dawnym NRD system był jeszcze bardziej rygorystyczny niż u nas. Po zjednoczeniu Niemiec z dnia na dzień przyjęto liberalne zasady panujące w ówczesnym RFN. Co było dalej? Nastąpiło chwilowe zachłyśniecie się wolnością i wzrosłą liczba wypadków na wodzie. Co zrobiło mądre państwo? Wprowadziło ograniczenia? Zwiększono nakłady na służby ratownicze. Ale na krótko. Po kilku sezonach liczba wypadków spadła do poziomu sprzed zjednoczenia. U nas będzie tak samo...
Andrzej Mazurek: Polscy żeglarze morscy uciekają pod obce bandery (niemiecką, szwedzką, brytyjską), a właściciele małych samolotów uciekają pod czeską i słowacką banderę. To jest najlepszy przykład „przyjazności” polskiego prawa sportowego. Na koniec jeszcze jedno zdanie – nigdy nie uważałem, że „wolność” powinna objąć szybkie i duże motorówki.
Co chcielibyście Panowie w imieniu swoim i Waszych organizacji powiedzieć wszystkim zatroskanym Waszym liberalizmem? Jak uspokoić sumienia straszonych widmem niewinnej krwi na rękach legislatorów?
Andrzej Kapłan: Ja powiedziałbym: „ludzie - dajcie pożyć!” Nie straszcie hipotetycznymi zagrożeniami, tylko wspólnie poczekajmy na podsumowanie tego i następnych sezonów - rzetelną statystykę i analizę...
Oczywiście znajdzie się i apel do wszystkich żeglujących: nigdy za wiele wiedzy, doświadczenia, przezorności – wiatr i woda to surowi sędziowie, którzy nie przepuszczą niedoróbek bez względu na posiadany papier – nawet admiralski.
Andrzej Mazurek: Wysoki limit bezpatencia nie likwiduje chęci do samokształcenia. W moim macierzystym szwedzkim klubie prawie 50 proc. członków ma certyfikat porównywalny do polskiego „morsa” (przy bezpatenciu 12 x 4 m) a przed każdym sezonem na kurs nawigacji przychodzi kilkanaście osób.
Najlepszym dowodem na zbędność przepisów jest to, że po ich zniesieniu nic (nic negatywnego) się nie stało. Dostępność jazdy motorowerem po drogach publicznych przez osoby pełnoletnie bez obowiązku posiadania wydzielonego prawa jazdy nie spowodowała wzrostu liczby wypadków, nie ma więcej utonięć po zniesieniu kart pływackich (obowiązku ich posiadania). W 1997 r., gdy praktycznie przestał być obowiązkowy rejestr jachtów i przeglądy techniczne na śródlądziu, także nie odnotowano wzrostu negatywnych zjawisk.
Mariusz Główka: Wystarczy na spokojnie, bez emocji popatrzeć w statystyki. Tendencje są dokładnie odwrotne i nic nie wskazuje, że się zmienią. Z drugiej strony - równie spokojnie trzeba przeanalizować doświadczenia z krajów, które mają w portach wielokrotnie więcej jachtów niż nasz. My nie robimy żadnej rewolucji. Chcemy, aby nasz kraj z pozycji „żeglarskiej Kuby” przeszedł na pozycję normalnego, europejskiego kraju - członka Unii Europejskiej. Wbrew temu, co niektórzy działacze Polskiego Związku Żeglarskiego mówią, zmiany liberalizujące żeglarstwo są nieuniknione, bo nie jesteśmy wysepką na oceanie, ale znaczącym krajem europejskiej wspólnoty. Im prędzej przyjmiemy zasady jakie panują w innych krajach naszego kontynentu, tym lepiej. Jeżeli będziemy to odwlekać, nasi żeglarze coraz chętniej będą zostawiać pieniądze na Morzu Śródziemnym czy nawet w bałtyckich portach Niemiec, Danii i Szwecji niż na naszym wybrzeżu. I będą to robić bez względu na poziom restrykcyjności naszego prawa, bo tam nie będzie ich ono i tak obowiązywać. Próby zaostrzania przepisów to droga do nikąd. Każdy z nas trzyma swój paszport w kieszeni, o czym powinni pamiętać stanowiący to prawo...
Opracował abc
„Ten certyfikat (brytyjski certyfikat Yachtmaster Offshore) jest znany i rozpoznawalny na całym świecie, czego nie można powiedzieć o patentach wystawianych przez Polski Związek Żeglarski.”
Powinieneś dodać, że patenty wystawiane przez Polski Związek Żeglarski przestały być rozpoznawalne jak w 1997 roku „paru nieuków stwierdziło, że można pomajstrować przy ustawach i z każdego chętnego zrobić admirała” i z dobrego 7 -stopniowego systemu rozpoznawalnego na całym świecie stworzono 4 stopniowego „potworka”. O bezsensie takiego działania pisałem w 1991 roku. Gdyby zrealizowano którykolwiek z pomysłów kpt Olszewskiego lub mój nie było by problemów
http://www.kwasniewska.pl/polemika/teksty.htm
Mariusz pisze:
„Nie jest łatwo go uzyskać, sam egzamin, dla dwóch egzaminowanych, trwał prawie dobę.”
Egzamin, który zdawałem na jachtowego kapitana żeglugi bałtyckiej w roku szkolnym 1080/81 trwał pół roku i obejmował zakres nawigacji terestrycznej, przepisów, locji, metereologii i sygnalizacji objęty podręcznikami wyższej Szkoły Morskiej oraz kilku przedmiotów żeglarskich. Było to 9 egzaminów i na każdy trzeba się było przygotowywać z kilku podręczników akademickich
W tamtych czasach każdy rejs był a przynajmniej powinien być takim egzaminem jak pisze Mariusz bo z każdego rejsu kapitan wystawiał opinię i dopuszczał lub nie dopuszczał do egzaminu na wyższy stopień .
Pozdrawiam
Krzysztof
Krzysztofie!
Muszę się z Tobą "nie do końca zgodzić". NIe znam kulis przejścia z systemu 7-stopniowego na 4-stopniowy i trudno mi posądzać o jego autorstwo "nieuków", chyba że za nieuków uznamy zgodnie zarówno urzędników ministerialnych, administarcji morskiej jak i dzialaczy żeglarskich. Natomiast system 7-stopniowy uważałem zawsze za zbyt skomplikowany i rozbudowany. Zresztą racz przypomnieć sobie, że byl on psuty systematycznie: zaczynalo się od systemu 4-stopniowego w 1957 roku, a potem były rózne manewry typu "rozszerzone uprawnienia" i weryfikacje itd.Ale problem nie tylko w psuciu systemmu ale i w jego przydatności. Rozbudowany system stopni slużył w pewnym okresie nie jako "restrykcja", a jako furtka do uprawiania żeglarstwa na "publicznym" sprzęcie i za "publiczne"pieniądze i mimo ograniczeń wolności dotyczących innnych sfer życia.
W pewnym momencie, gdy żeglarstwo zaczęło się prywatyzowac i równocześnie staliśmy się mieszkańcami normalnego wolnego kraju system stal się restrykcyjny. Stał się barierą a nie wspomaganiem. Jak każdy nieżyciowy przepis zaczał być jeszcze bardziej psuty (lipcowi) oraz omijany i łamany.
NIe warto go bronić, tracisz energię na puste polemiki, a moze warto się zastanowić co w zamian. Na przyklad zamiast obowiązkowych patentów mądry program dobrowalnego doskonalenia?
I tu druga kwestia. Też zdawałem wielomiesięczne egzaminy na oba stopnie kapitańskie. Pamiętam i podręczniki i przedmioty i egzaminatorów... I wtedy też zadawałem sobie pytanie: ile z tego ma sens? Tym bardziej należy je zadawać teraz.
Czyżby w tym gronie uznanie urzędników ministerialnych, administracji morskiej i działaczy PZŻ za nieuków czy innych niepełnosprytnych było jakąś szokującą nowością?
Akurat znam większość polemik i dyskusji na ten temat i .... Przywołałem jedynie polemikę moją z kpt. Olszewskim, w swojej wypowiedzi podnosi on sprawę pracy polskich żeglarzy u obcych armatorów. "Od 10-15 lat polscy żeglarze pływają zawodowo, korzystając z uprawnień tworzonych z myślą o amatorach pływających na sprzęcie będącym własnością społeczną". I proponował 2 zupełnie nowe systemy dla "przyjemniaczków" niepotrzebny i drugi profesjonalny. Moja koncepcja polegała na umocowaniu w prawie systemu 7 stopniowego jako profesjonalnego. A stało się to dlatego iż do podejmowania decyzji dorwało się za dużo "morsów" i "bałtyków", którzy zamiast się pouczyć i zdać egzaminy wolało właśnie "pomajstrować w przepisach".
Ile z tego miało sens przeczytaj zacytowane zdanie kapitana Olszewskiego.
K
P.S.
Postaraj się przejrzeć kwity po Mamie z poszukiwaniu mojego tekstu, było to w 81 roku przed gwiazdką moja Mama przypomina sobie że przy okazji życzeń gwiazdkowych o tym rozmawiały.
K
W innym kontekście pisałem iż należy jak najszybciej powołać zespół, który opracuje system egzaminów na profesjonalne uprawnienia do prowadzenia jachtów komercyjnych i małych statków pasażerskich, a przyjemniaczków pozostawić samym sobie. Dobrowolnych certyfikatów nie tzreba mocowac w żadnym prawie.
K
Kluczowe są w tej wypowiedzi Mariusza inne zdania, które skwapliwie Pan ignoruje:
"Dodam, że brytyjskie certyfikaty są dokumentami nieobowiązkowymi. Tu każdy może pływać bez jakichkolwiek uprawnień. Natomiast osoby posiadające choćby taki certyfikat jak mój, cieszą się poważaniem w świecie żeglarskim. Ale dla tamtego pana kapitana mogę pozostać nieukiem, bo to, czego się nauczyłem, zrobiłem dla siebie, a nie w celu pochlebiania komukolwiek..."
i od tego trzeba było zacząć.
Moim zdaniem obligatoryjny system siedmiostopniowy dla rekreacyjnego żeglarstwa, to absolutny zamordyzm w stalinowskim stylu, bez cienia racji bytu i całe szczęście, że należy już do historii. Przywoływanie go tutaj jako jakiegoś idealnego systemu jest, co najmniej, nie na miejscu. Proszę uświadomić sobie jak to wygląda w cywilizowanych krajach i dać spokój z histerycznym przywoływaniem przedpotopowych zapisów, które nic dzisiaj nie znaczą, a i w swoich czasach były zwykłym elementem represji.
Robert
K
Rozumiem, że chodzi o odnośnik do dawnej polemiki - ale sytuacja była i jest nieprzystająca do tego co tam napisano.
(nie podoba mi się zawarta tam sugestia dotycząca ubezpieczenia jachtów)
Minęło od tego czasu parę lat, sytuacja zmieniała się, a teraz wygląda tak: brak obowiązku posiadania patentu do prowadzenia jachtu o długości do 7,5 m, brak obowiązku rejestracji jachtów śródlądowych o długości do 12 m, brak obowiązkowych przeglądów jachtów morskich o długości do 15 m. W związku z powyższym każda organizacja ma prawo organizować szkolenia według swoich własnych kryteriów dla tej grupy żeglarzy - może być system siedmiostopniowy, stustopniowy i każdy inny, a potencjalni klienci wybiorą ten, który będzie dla nich najlepszy. Być może system dobrowolnych szkoleń zaproponowanych przez PZŻ będzie tym najchętniej wybieranym. Należy przy tym umiejętnie przekonać swoich klientów-żeglarzy, że to ten, konkretny, system szkoleń jest dla nich optymalny. Sytuacja staje się zbliżona do takiej jaka ma miejsce w innych krajach (Wlk.Brytania, Szwecja, Holandia...), a do zrównania z tamtymi brakuje "tylko" paru metrów długości kadłuba "bezpatencia". W tym czasie PZŻ probuje przekonać parlamentarzystów i opinię publiczną o hipotetycznych zagrożeniach w żeglarstwie, które można skwitować tak: "Ta cała, nieodpowiedzialna liberalizacja spowodowała nawałnicę na Mazurach, która skończyła się szeregiem tragedii w żeglarstwie", czyli, że PZŻ posługuje się zmyśleniami i przeinaczeniami, czego dowodzą posługujący się rzeczowymi argumentami bohaterowie przywołanego wywiadu,
...a w tym samym czasie Pan, Panie Krzysztofie, przywołuje swoje pomysły sprzed lat. Nawet zgodziwszy się, że na owe czasy były one rewolucyjne wobec ówczesnego systemu, to ubolewać można, że zwraca się Pan dzisiaj z pretensjami o to do Mariusza (a także dwóch Andrzejów i Wiesława). Trzeba było konsekwentnie szukać wtedy poparcia w PZŻ i wśród opinii publicznej oraz wdrożyć wtedy ten dobrowolny system. Dziś byłby Pan Ojcem Liberalizacji i za chwilę stawialibyśmy Panu pomnik :-), a tak... sam Pan wie co.
Robert
„Moim zdaniem obligatoryjny system siedmiostopniowy dla rekreacyjnego żeglarstwa, to absolutny zamordyzm w stalinowskim stylu, bez cienia racji bytu i całe szczęście, że należy już do historii. Przywoływanie go tutaj jako jakiegoś idealnego systemu jest, co najmniej, nie na miejscu. Proszę uświadomić sobie jak to wygląda w cywilizowanych krajach i dać spokój z histerycznym przywoływaniem przedpotopowych zapisów, które nic dzisiaj nie znaczą, a i w swoich czasach były zwykłym elementem represji."
Nie ma Pan zielonego pojęcia co o jest stalinowski zamordyzm ja zresztą tez nie obaj urodziliśmy się na szczęcie na tyle późno). Na pewno już nie jest nim wymaganie konkretnych kwalifikacji do wykonywania konkretnej pracy. Tak pracy, stopnie żeglarskie istniały dla pływania zorganizowanego na jachtach klubowych (bo innych wówczas prawie nie było). Uprawnienia żeglarskie i motorowodne podobnie zresztą (jak płetwonurka czy ratownika WOPR) były de jure uprawnieniami amatorskimi jedmak de facto zawodowymi. Wszak w cywilizowanych krajach również nie zezwala się na żeglugę komercyjną bez uprawnień. Do zrównania z Wielką Brytanią i Holandią brakuje przede wszystkiem właściwego rozdzielenia rekreacji od komercji.
Pisze Pan:
„...a w tym samym czasie Pan, Panie Krzysztofie, przywołuje swoje pomysły sprzed lat. Nawet zgodziwszy się, że na owe czasy były one rewolucyjne wobec ówczesnego systemu, to ubolewać można, że zwraca się Pan dzisiaj z pretensjami o to do Mariusza (a także dwóch Andrzejów i Wiesława). Trzeba było konsekwentnie szukać wtedy poparcia w PZŻ i wśród opinii publicznej oraz wdrożyć wtedy ten dobrowolny system. Dziś byłby Pan Ojcem Liberalizacji i za chwilę stawialibyśmy Panu pomnik :-), a tak... sam Pan wie co."
I tu się Pan myli nie było w tym nic rewolucyjnego, był to powrót do czasów stalinowskich i wcześniejszych, wszak w roku 1947 nikt nie zabraniał żeglarzom armatorom pływania na własnej łódce bez posiadania uprawnień. We wszystkich moich aktualnych polemikach na temat stopni (patentów) chodzi tak naprawdę o co innego – o zachowanie resztek znaczenia (wartości) patentów PZŻ, tych wymagających niegdyś dużo wiedzy i wyrzeczeń dla ich uzyskania.
Może wreszcie się zrozumiemy.
K