Tak prawdę mówiąc, to tego naszego brytyjskiego kapitana nie rozumiem. Oczywiście nie muszę, ale się dziwię upodobaniu cofania się. To znaczy - przywykłem już do szuwarowców, którzy od 40 lat z okładem co roku płyną kanałami i rzekami z "Neptuna" na Jeziorak lub uparcie okrążają wdzydzki Wielki Ostrów. Tak lubią. Nie rozumiem jednak tych, którzy po szuwarowym debiucie i po kontemplacji widoku styku nieba z wodą - kontrkursem wracają między trzcinki i tataraki. Mariusz Główka przysłał mi kilka fotek. Na jednej z nich jacht idzie w sporym przechyle, a podpis głosi "przywiewa !".
Przyglądam się baczniej - woda spokojniutka, czyli to pic - po prostu Mariusz w celach reklamowych... przebiera grota :-))) Drogi kapitanie - czekam na news o takim rejsie Szamana jak Holly'ego, Szerszenia czy Wodnego Ptaka. A na jeziorka (piękne widoki, patrz druga fotka) to tylko kajakiem, koniecznie w towarzystwie Twojej Pani !
A tak całkiem poważnie - interesujący news.
Znowu ktoś nam depcze po piętach
Kamizelki i żyjcie wiecznie !
Don Jorge
================================
Drogi Jerzy,
Po dwóch niepatriotycznych tygodniach na Śródziemnych tym razem spędziłem kolejne dwa tygodnie, tym razem patriotycznie, choć może mało „trendy”, bo na Mazurach. Ponieważ Twoje okienko też odwiedzają „mazuranci’, wiec być może zainteresuje ich ta relacja.
Zacznę od truizmu. Mazury są nadal piękne i pływanie po nich to dla mnie prawdziwy relaks. Luz i zwyczajne leniuchowanie, które jest też od czasu do czasu potrzebne.
Zacząłem w sobotę, 19 lipca w Piszu, bo tam przypłynął „Szamanem 3” Tomek, mój starszy syn. W tym roku, już jako osiemnastolatek, po raz drugi prowadził swój własny rejs po Mazurach. „Szaman” kolejny raz stał na J. Roś, przy wejściu na Pisę w bardzo sympatycznym ośrodku „Roś”. Jest tam miło i zacisznie, choć trochę podrożało, bo za keję z prądem trzeba zapłacić 25 złotych, zamiast 20 zł jak to było rok temu. Do tego oddzielnie płatne WC i prysznic.
Nie staliśmy tam długo, szybkie przejście przez uroczy Kanał Jegliński i zanocowaliśmy na dziko na Kaczorze, wyspie pomiędzy Sekstami a Śniardwami. Następnego dnia przeskok przez Śniardwy, wspaniała halsówka przy wietrze 4 – 5 B, to co zawsze lubię. Młodszy syn, Krzysiek dorwał się do steru i nie odpuścił aż do Przeczki. A że nasz Focus 690 jest naprawdę szybki, i taka halsówka to niezła frajda, więc wcale mu się nie dziwię, że nie chciał steru oddać.
Zanocowaliśmy w Mikołajkach, po raz pierwszy, od co najmniej 10 lat, bo był to punkt zborny dla jeszcze kilku łódek naszych przyjaciół. Doszły „Norfin” i „Karaiby” które stacjonują w Karwicy tak jak nasz „Szaman 3” i Mors 870 „Falcon”, wyczarterowany przez naszych przyjaciół. Wbrew mim obawom postój w Mikołajkach dało się znieść i to w dodatku za jedyne 25 zł na kei z wodą i prądem w wiosce żeglarskiej. Zawsze traktowałem Mikołajki jako punkt tranzytowy, który trzeba przejść, ale za to można zrobić zakupy, dobrze zjeść i wziąć pieniądze „ze ściany”, ale nocować … raczej nie.
Kolejny dzień to „luzacki” przeskok przez Tałty, kanały i J. Jagodne na nocleg „w krzakach” na J. Bocznym przy Kuli. Krzaki krzakami, ale wieczorem pojawił się dzierżawca i skasował nas po 8 zł od łódki. Za to zabrał worki ze śmieciami i wywiesił puste. Zrobił to w sposób bardzo miły i dyskretny, tak, że nawet te 8 zł nie bolało.
Kolejnego dnia wiało słabo, ale jak to na Niegocinie, coś w żagle dało się złapać. Dalej już na Kisajnie powiało lepiej i ostatecznie wylądowaliśmy w Sztynorcie. Ten port wyjątkowo lubię, jest tu naprawdę miło. Tym razem zamierzaliśmy obejrzeć koncert zespołu EKD, chwalonego przez przyjaciół.
To co zobaczyliśmy w Sztynorcie przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Tylu jachtów tam nie widziałem. Wszystkie keje były zajęte. Obsługa portu stanęła na wysokości zadania i do każdego jachtu wychodzącego z Kanału Sztynorckiego podpływała motorówka i bosman wskazywał miejsce, gdzie jeszcze można stanąć. Oczywiście na koniec były to miejsca, gdzie normalnie jest zakaz cumowania. Ale dzięki temu zacumowali wszyscy. Po pobieżnym przeliczeniu wyszło ok. 400 – 450 jachtów. Cumowanie w Sztynorcie to 15 zł za jacht do 9 m długości i 25 zł za dłuższy. Za prąd trzeba płacić dodatkowo 15 zł.
Kolejnego dnia zaliczyliśmy przeskok na Stręgiel. Stanęliśmy całą flotyllą 5 jachtów na wyspie. Zrobiło się 5 jachtów, bo dopłynęła jeszcze „Giorgia”, kolejna łódka z Karwicy. Nocowanie na Stręglu, to ukojenie dla uszu. Tu, podobnie jak na Nidzkim, jest strefa ciszy. Jedynym niemiłym momentem było odpalenie „wściekłego dwusuwa” podczas wieczornej ciszy, przez załogę jakiegoś jachtu.
Kolejnego dnia pożeglowaliśmy po Stręglu, a dalej po Święcajtach. Pogoda była prawdziwie żeglarska. Piękne słońce i wiatr 4 – 5 B, w szkwałach do 6 B. Jazda była znakomita. To właśnie takie chwile dają radość z żeglowania. Po opłynięciu tych dwóch jezior, stanęliśmy na noc w ośrodku WDW na Święcajtach, w pobliżu Węgorzowa. Jedyne 8 zł za cumowanie i kolejne 7 zł za prąd. Następny dzień to był piątek, częściowa wymiana załóg na niektórych łódkach.
Poszliśmy do Węgorzowa. Mieliśmy miłą niespodziankę, bo okazało się, że został rozebrany most na Węgorapie i można dojść wodą do samego zamku krzyżackiego i tam zacumować. Trzeba tylko uważać na wodorosty, które w niektórych miejscach mogą wkręcić się w śrubę.
Jednak na noc stanęliśmy w Porcie Trygort (dawna Aniata) na J. Przystań. Cumowanie to 8 zł od jachtu, 3 zł od osoby i 8 zł za prąd. Drewno na ognisko można dostać za jedyne 20 zł, ale ponieważ tego dnia było Krzysztofa, to dostaliśmy je gratis ze względu na imprezę imieninową mojego syna.
W czasie kolejnych dni odwiedziliśmy zatokę Skanał na Tałtach i pole biwakowe przy Rybicalu na J. Ryńskim. W obu miejscach skasowano nas po 8 zł od łódki. W ramach tej opłaty można było zostawić worki ze śmieciami. W czwartek, 20 lipca wylądowaliśmy w porcie na Niedźwiedzim Rogu na Śniardwach. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Port ma kilka wykopanych basenów i jest jeszcze w trakcie zagospodarowywania. Poza tym, że wejście jest dość płytkie, nawet jak na jachty mazurskie, to jest wart polecenia. Postój kosztuje 15 zł, prąd dodatkowe 10 zł.. Piątek, to przejście do Okartowa. Kolejny raz przechodziłem Śniardwy przy flaucie. Mogę powiedzieć, że na przestrzeni lat równą ilość razy przechodziłem Śniardwy na żaglach jak i na silniku, tak tu wieje. A co roku przechodzę je kilka razy. Ale i tak Śniardwy są piękne i jest to jedno z moich ulubionych jezior. Oczywiście określenie „mazurskie morze” jest … jakby tu powiedzieć, lekko przesadzone, ale tu czuje się przestrzeń.
Stanęliśmy w Okartowie na kei pola namiotowego przy moście kolejowym. To też jedno z moich ulubionych miejsc. Zwłaszcza, że rybka w Okartowie to obowiązkowy punkt programu. To pole namiotowe polecę chętnie każdemu. Oczywiście pod warunkiem, że potrafi i chce respektować ciszę i spokój jaki tam panuje. Jeżeli ktoś szuka imprez i wrażeń, to wystarczy przejść do pobliskich Nowych Gutów, na tamtejsze pole namiotowe. Tam impreza trwa całą noc.
Piątek to przejście z Okartowa na Bełdany, tym razem na żaglach. Wiało momentami całkiem nieźle, choć to nie przeszkadzało nam zażywać co jakiś czas kąpieli, jak co dzień w czasie tego urlopowego pływania. Cuma za rufę i do wody. A woda miała temperaturę nie niższą niż na Śródziemnym. Wreszcie ostatni dzień, sobota 2 sierpień.
Ruszyliśmy z Bełdanów rano, aby o rozsądnej godzinie osiągnąć Karwicę na Nidzkim. W strasznej śluzie na Guziance było 5 łódek, ale i godzina była wczesna, w pół do dziesiątej. Zawsze śluzuje się przed południem i dzięki temu nigdy nie mam stresów. Później flauta i do drutów na Nidzkim ciągnęła nas nasza Hondzia, a za drutami przeszliśmy na pagaje, bo tu już strefa ciszy. Naszym celem bliższym był ośrodek „Pod Dębem” Marka i Barbary Tumińskich, miejsce Późnojesiennych SIZów Mazurskich. Tu warto się zatrzymać, bo ryba jaką serwują jest tego warta. Sandacz w sosie salsa verde to palce lizać. A i inne też są warte wdanych pieniędzy.
W czasie, gdy oddawaliśmy się rozkoszom podniebienia, na wodzie pojawiła się motorówka WOPR. Ostrzegali załogi jachtów o nadchodzącej burzy. Rzeczywiście, flauta była totalna, ale na niebie nie bardzo było widać cokolwiek, co wskazywałoby na zagrożenie. Zdecydowałem, że płyniemy do Karwicy, bo czas nas gonił. Wyciągnąłem silnik elektryczny i nawet go użyłem, aby odejść od kei. Szybko go wyłączyłem, bo coś zaczęło nieśmiało dmuchać. Z tego „nieśmiało” zrobiło się około 2B i było całkiem żwawe żeglowanie. Oczywiście cały czas obserwowałem niebo, kazałem pozamykać wszystkie luki i bulaje w kabinie, miałem telefon w pokrowcu na szyi, kamizelki leżały przygotowane i ze dwa razy przypomniałem załodze co, i w jakiej kolejności trzeba zrobić jakby … Ale szczęśliwie nic nie było. Poszło bokiem, choć tym razem nie otrzymałem SMSowego ostrzeżenia z serwisu Róży Wiatrów (http://www.ostrzezenia.zeglarskie.info). Właśnie od nich, przez cały rejs codziennie otrzymywałem prognozy pogody, a pierwszego dnia dodatkowo ostrzeżenie o lokalnych burzach. Wszystkim polecam ten serwis.
Na koniec kilka refleksji. Jak zawsze na Mazurach, są miejsca zatłoczone i miejsca, gdzie widać dwie łódki na krzyż. Spotkałem wielu bardzo miłych ludzi i ich pozdrawiam, m.in. dwa razy spotkałem ludzi na wózkach, żeglujących jachtami 6,5 – 7,5 metrowymi.
Mimo katastroficznych wypowiedzi niektórych wizjonerów, nie zauważyłem niczego, co wskazywałoby, że bezpatencie do 7,5 m długości jachtu, wprowadzi chaos na wodzie. Nic się nie dzieje, choć w ciągu dwóch tygodni rejsu spotkałem lewohalsowca, co uważał, że ma pierwszeństwo. Ale tak był zawsze.
Pojawił się za to pozytywny trend. Jeszcze nie wszyscy, ale niektórzy instruktorzy wspomnianej „Róży Wiatrów” szkolą w kamizelkach. Mam na myśli to, że sami zakładają kamizelki, dając dobry przykład kursantom. Oby takich więcej. Zwiększa się flota jachtów czarterowych i tu wydaje się, że coraz więcej jest jednostek, moim zdaniem za dużych jak na Mazury. W Sztynorcie, wtedy gdy rano port już się opróżniał (zostało ok. 300 jachtów), że przy kejach stało 12 jachtów o długości powyżej 9 m i drugie tyle o długości 8,5 – 9 m. Może nie jest to bardzo dużo, ale z pewnością te jachty rzucają się w oczy. Ale co najważniejsze, nie zauważyłem znaczących oznak chamstwa pod żaglami, czego niektórzy katastrofiści próbują wypatrywać.
I ostania refleksja, niestety trochę rosną ceny. To że w knajpach rosną, to efekt generalnego wzrostu cen żywności. Ale rosną również opłaty za cumowanie.
Mazury, a konkretnie J. Nidzkie, będę odwiedzał jeszcze w weekendy. Ale sezon rejsów jeszcze nie zamknięty. Mam w planie we wrześniu kolejny trzeci rejs morski, i pewnie ostatni w tym roku.
Mariusz
Tak prawdę mówiąc, to tego naszego brytyjskiego kapitana nie rozumiem. Oczywiście nie muszę, ale się dziwię upodobaniu cofania się. To znaczy - przywykłem już do szuwarowców, którzy od 40 lat z okładem co roku płyną kanałami i rzekami z "Neptuna" na Jeziorak lub uparcie okrążają wdzydzki Wielki Ostrów. Tak lubią. Nie rozumiem jednak tych, którzy po szuwarowym debiucie i po kontemplacji widoku styku nieba z wodą - kontrkursem wracają między trzcinki i tataraki.
Pozwolę sobię trochę się poprzekomarzać z Gospodarzem, mam nadzieję, że zmieszczę się w granicach tolerancji jaką gospodarze zazwyczaj mają dla swych gosci :)
Jerzy pisze o cofaniu się. W tym jest cały problem i niezrozumienie. Wielu ludzi uważa pływanie po morzu jako coś lepszego, bardziej zaawansowanego. Pewnie mają wiele racji, ale nie do końca. Ja nigdy nie czynie podziału na takie lepsze i gorsze żeglarstwo. Nawet 5 m.kw żagla nad głową na jakimś "maczku" i poruszanie się po jeziorku o promieniu kilometra, to dla wielu już jest radość. I moim zdaniem grzeszy ten, który im tą radość przydeptuje twierdząc, że to żadne żeglowanie.
Rzeczywiście, w ostatnich latach zdecydowanie więcej pływam po morzu. W zeszłym roku pięć tygodni po słonym, dwa po Mazurach. W tym roku cztery po słonym, dwa po Mazurach, na wiecej pływania nie pozwala mi praca zawodowa, bo w przeciwieństwie do wielu tu piszących, ja nie żyję z żeglarstwa, a wydaje pieniądze na żeglarstwo. Dlatego szanowny Gospodarzu, pozwolę sobię zaprotestować z tym cofaniem się. Mazury, to zupełnie inne żeglowanie. Z jednej strony leniwe i wyluzowane, z drugiej strony pełne wrażeń. Tu spotyka się codzień starych przyjaciół albo poznaje nowych. Wieczorem można posłuchać ciszy, a ranem świergotu ptaków. A jak wieje to jest jazda pierwsza klasa, zwłaszcza w trudniejszych nawigacyjnie miejscach. Tu halsuje się do upadłego w wąskich przejściach, takich których na morzu albo nie ma, albo w których zwyczajnie odpala się silnik. Znam też ludzi, którzy wolą pływać po Mazurach, bo uważają, że na morzu jest zwyczajnie nudno.
A na koniec. Mazury mnie żeglarsko wychowały. Jakbym się ich wyrzekł, to trochę tak jakby wyrzec się matki. Z żalem zauważam, że niektórzy z tych, co bakcyla żeglarstwa połkneli właśnie na Mazurach, później jako neofici morza, wieszają psy na tym pięknym akwenie.
Pozdrawiam
RYA Yachtmaster Mazurant :)
Miałem właśnie coś takiego napisać :-)
Podziwiam np. Staszka Skorego, który zbudował swój mikrojachcik o długości 2,3 m i żegluje nim m.in. po Zatoce Gdańskiej, Wiśle Śmiałej i Martwej i do tego przez cały sezon i po sezonie, a nawet zimą, jeśli tylko jest słońce i nie ma lodu.
Jeśli się żeglowanie na prawdę kocha, to się przestaje rozróżniać jachty duże i małe, wielokadłubowce i mono, bo wszystkie są dobre, jeżeli się uda na nie wsiąść i popłynąć. Oczywiście, na jednych może się nam bardziej podobać, a na innych mniej - to jest naturalne, więc dążymy każdy do swojego ideału.
Aloha!
Robert
Niestety nasz Jorge, którego bardzo szanuję, ma trochę dziwne poglądy.
Po pierwsze, Mariusz tak jak ja, na morzu jest czarterowiczem. Klasa żeglarzy, której Jorge nie lubi. Po drugie, znam kilku wysoko solonych żeglarzy, którzy na Mazurach prawie nie pływali, lecz wyrażają się o nich pogardliwie. Jestem pewien, że większość z nich w trudniejszych warunkach miałaby wielkie problemy na wodzie, bo nie znają specyfiki pływania na mieczu.
A ja po morskim rejsie zawsze z przyjemnością znowu wybieram się na Mazury, które mają coś czego nie ma na morzu.
W "ciasnych dziurach" żegluje się zupełnie inaczej niż na morzu, czasami wymaga to prawdziwego kunsztu - np. halsowanie w kręcącym wietrze i ciasnym miejscu - i daje nie mniej przyjemności niż rzyganie na wielkiej wodzie, ...a czasami trzeba też podnieść miecz i ster i nie stracić wysokości. :-)
Robert
PS: Na Mazurach deprymuje mnie tylko tłok i ceny - na morzu (przynajmniej naszym Bałtyku), jak wyskoczysz za główki, to jesteś sam - wolny jak ptak, tylko czasem, gdzieś na horyzoncie jakiś drugi żagielek...
PPS: Widziałem już kiedyś takiego morskiego kapitana, który wywrócił się w porcie Pilawa na Zal.Zegrzyńskim, bo zapomniał, że omega nie jest balastowym jachtem ;-))) (wtedy jeszcze wolno było tam poruszać się na żaglach, bo teraz - broń Panie Boże!!!)
Widziałem już kiedyś takiego morskiego kapitana, który wywrócił się w porcie Pilawa na Zal.Zegrzyńskim, bo zapomniał, że omega nie jest balastowym jachtem ;-))) (wtedy jeszcze wolno było tam poruszać się na żaglach, bo teraz - broń Panie Boże!!!)
Wielokrotnie wchodziłem tam na żaglach Ramblerem który nigdy nie widział silnika, czasami halsujac się w wejsciu do portu. Za punkt honoru przyjmowałem, że nie dotknę pagaja. Ale to se ne vrati.
Przypomniało mi się jeszcze takie zdarzenie. Kilka lat temu pojechałem do Rzeszowa, do rodziny. Przyszła sobota i ktoś rzucił pomysł, jedźmy nad Solinę. Z tamtąd to tylko nieco ponad 100 km, zdecydowanie mniej więcej niż z Warszawy. Pojechaliśmy. Łaziliśmy po brzegu zalewu i ktoś wypatrzył omegę, stojąca przy pomoście z rowerami wodnymi i kajakami. Popatrzyliśmy ze szwagrem na siebie (też żeglarz, wprowadził mnie w żeglarstwo) i szybkim krokiem natychmiast ruszyliśmy w tamtą stronę. Po kilkunastu minutach stawialiśmy żagle. Żeglowałem omegą po raz pierwszy od kilkunastu lat. Ale to były wrażenia. W ciągu kilku godzin objechaliśmy cały centralny zbiornik Soliny i muszę przyznać, że dawno nie miałem takiej frajdy. Woda ijakkolwiek żagiel nad głową. I jest OK :)
Dopieroco wróciliśmy z krótkiego wypadu Świnoujście - Wolin - Świnoujście na Festiwal Wikingów, jedną z największych tego typu imprez (1.500 uczestników).
W stronę Wolina z Kanału Piastowskiego pięknym turystycznym motylem.
Z powrotem było ciekawiej. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały że wiało będzie.
Radio także podawało 6 na Zatoce Pomorskiej ale na Zalew dużo mniej.
Wyszliśmy przygotowani i oczywiście z wyjścia na Zalew ciągle pod wiatr. Niski stan wody nie pozwolił na skrót w kierunku Starej Świny (miecza u nas nie było :-) ) Fale przyboju na mieliźnie próbowaliśmy pokonać (dzień wcześniej nie było kłopotu) niestety cóś nam zaczęło zachaczać i musielismy się poddać. Torem płynąć ciężko z powodu silnego przeciwnego wiatru.
Na koniec wiatr "usiadł" i wstać nie chciał.
To jednak tylko opis tego, że Zalew Szczeciński potrafi "przeszkolić" załogę w ciągu 4-5 godzin do żeglowania w skrajnie różnych warunkach z nawigacją po wąskich torach wśród płycizn i żaków. Wymaga ciągłej uwagi w trudniejszych warunkach i nie jest łatwiejszy od żeglugi po wodach Zatoki czy morza otwartego. Różnice stanu wody powodują odkrywanie mielizn które parę godzin wcześniej drzemały ukryte na głebokościach po których pływać można a wiatr niezmiennie zmiennym jest.
Pozdrawiam z polskich Wysp.
Marek