O REJSACH PO MORZU PÓŁNOCNYM
Autora korespondencji przedstawia między innymi Nagroda "CONRADY" za rejs w roku 1998. Hubert Terentiew jako skipper oraz Mikołaj Tułowiecki jako co-skipper to tradycyjna załoga kolejnych jachtów "Culebra" (po hiszpańsku - żart). A od początku, czyli od maleńkiej tobisowej "Gigi" były to żarty co się zowie. Dziś mamy news pouczający dla tych, którym zamarzył się rejs do Londynu. Mamy też kilka interesujących i "impresyjnych" fotek. Bardzo ciekawa lektura.
Z Bałtyku już Hubert i Mikołaj wyrośli. Co było tu do zwojowania - zostało wywojowane.
Gratuluję rejsów 2011. Coś wiem o następnych zamierzeniach.
Kamizelki nosili.
Żyjcie wiecznie!
Don Jorge
========================================
Drogi Don Jorge,
prosiłeś mnie o relację z sezonu i wakacji na Morzu Północnym. Oto ona. Wakacje jak co roku: zimno, mokro, do domu daleko i ogólnie dość wstrętnie. To oczywiście Twoja wina.
Gdybyś nie popełniłkiedyś  „Praktyki bałtyckiej na małym jachcie”, to pewnie spokojnie siedziałbym przy piwie w tawernie w Mikołajkach, śpiewał szanty i opowiadał o strasznych mazurskich sztormach, które cudem przeżyłem. A tak... cóż, przeczytałem, uwierzyłem, że się da, i w 1997 r. przerzuciłem "Culebrę" (typ: Giga, długość: 6,42 m, konstrukcja: Witold Tobis) z Mazur do Jastarni, gdzie ją dostosowałem do morskich pływań zgodnie z Twoimi zaleceniami zawartymi w „Praktyce...”. Na początku miały być tylko rejsy zatokowe do Gdańska, Górek i Helu, ale potem jakoś tak wyszło, że był i Bornholm, i Gotlandia i Alandy. A potem to już poszło. Zmieniały się moje jachty, zmieniały się odwiedzane porty, ja posiwiałem, żona marudzi, że ciągle tylko to morze i morze, "Culebra" jest na emeryturze w hangarze w Giżycku (jakoś nie mam serca jej sprzedać), a każdy mój kolejny jacht nazywa się "Culebra".
**************************************************
Jacht "CULEBRA III"
.
"Culebra III" (typ: UFO 34, długość: 10,4 m, zanurzenie 1,95 m) spędziła zimę w Lemmer na Ijseelmeerze (Holandia). To dobre miejsce do trzymania jachtu w zachodniej Europie. Akwen jest ciekawy nautycznie, ceny dużo niższe niż w Anglii (roczne utrzymanie 10-metrowego jachtu w przyzwoitej marinie to koszt rzędu 2 200 euro) i wszędzie blisko. Do Lowestoft w Angli tylko 150 mil, a podróż samochodem z Warszawy zajmuje około 12 godzin. Do tego świetne sery i piwo.
 
Holandia
.
IJseelmeer wraz z przylegającym Markermeerem ma około 50 mil długości i 10 mil szerokości. Akwen jest odgrodzony od Morza Północnego tamami, więc pływów nie ma. Gdy na Północnym wieje 7° B, na IJselmeerze można wciąż jeszcze fajnie się bawić, a gdy zabawa się znudzi, odwiedzić Amsterdam lub zawinąć do któregoś z kilkunastu maleńkich holenderskich miasteczek, takich jak na przykład Edam czy Enkhuizen. Trzymanie jachtu ne IJseelmeerze ma też tę zaletę, że nie trzeba swoich kobiet katować żeglugą po Północnym, co jak wiadomo uwielbiają, lecz można pokręcić się z nimi po spokojnych wodach. Jedyny minus to fala – wybudowuje się szybko i jest nieprzyjemna, bo głębokości rzadko przekraczają 4 m. Na morze wychodzi się przez śluzy w IJmuiden, Den Oever lub Kornwerderzand. Sezon żeglarski w Holandii zaczyna się na początku kwietnia i trwa do końca października.
 
Sixhaven Marina w Amsterdamie.Po piwie trudno znaleźć własny jacht.
.
W tym roku przyjechaliśmy do Holandii z Mikołajem, moim co-skipperem, już w kwietniu i rozpoczęliśmy sezon 120-milową wycieczką z Lemmer do Den Helder, dalej morzem dookoła wysp Texel i Vieland, potem powrót przez Waddenzee do Harlingen i dalej do Lemmer. Choć to początek sezonu i temperatura nie przekraczała 13 stopni, w portach było już tłoczno.

Morze pod Ramsgate.
.
Na przełomie maja i czerwca znów przyjechaliśmy z Mikołajem do Lemmer i tym razem postanowiliśmy odwiedzić Londyn. Mieliśmy tylko 10 dni, więc nie było czasu na wyczekiwanie na dobrą pogodę i korzystne prądy. IJseelmeer i Markermeer przeszliśmy na silniku, przespaliśmy się przycumowani pod mostem przy Oranjesluizen pod Amsterdamem i rano wyszliśmy w morze przez IJmuiden. Z wiatrem 4-5 B, rosnącym na 6-7 B z NE i postępującymi od wschodu opadami deszczu pojechaliśmy w stronę Anglii. Na początku płynęliśmy 60 mil kursem 260° (trzeba było ominąć strefy rozgraniczenia ruchu pod Rotterdamem, który podobno jest największym portem w Europie, więc ruch statków jest bardzo duży), a potem odpadliśmy na kurs 220°, którym szliśmy kolejnych 80 mil w stronę Ramsgate. W drodze do Ramsgate trochę nas wykolebało, bo wychodziliśmy w springu i prądy osiągały po 2,5 wezła, co powodowało obrzydliwą falę, gdy wiatr wiał pod prąd.

Trasy rejsów
.
Na podejściu do Ramsgate wiało już 7 B ze wschodu i tężało. Zapowiadało się mało przyjemne wejście. Nieznany port, poprzeczny prąd 2-3 węzły, dociskający wiatr i do tego jeszcze niska woda. Ale specjalnego wyboru nie mieliśmy, bo sztorm już nas gonił. Mikołaj sterował, a ja nawigowałem i studiowałem locje.
Z uwagi na duży ruch promów Almanach Reedsa zaleca uzyskanie zgody Ramsgate Harbour Master na wejście do portu, a pływanie w porcie na żaglach jest kategorycznie zabronione. Dwie mile przed główkami zgłosiłem się więc przez UKF do Ramsgate Harbour Master, by poprosić o zgodę na wejście do portu na żaglach, gdyż pogoda nie zachęcała do zrzucania żagli przed główkami, szczególnie że byliśmy tylko we dwóch. Aż do rozmowy z Ramsgate Harbour Master sądziłem, że znam język angielski (pal licho szkoły i egzaminy, ale przecież na co dzień pracuję na angielskich tekstach prawniczych), okazało się, że jednak nie. Po kolejnej nieudanej próbie zrozumienia odpowiedzi z Harbour Master, byłem o krok od wykrzyczenia do UKF-ki: „Please do not heasitate and speak English”, ale ugryzłem się w język. W końcu byliśmy w Anglii. Nie wiedząc, czy możemy wchodzić do portu na żaglach czy nie, postanowiłem jednak zrzucić grota przed główkami i wchodzić baksztagiem na samej gieni, którą zaraz za główkami mieliśmy zrolować.  Tak też zrobiliśmy. Teraz uważam, że wchodzenie do portu na samej gieni z wiatrem 7 B z baksztagu było błędem, bo gdyby cokolwiek się wydarzyło i musielibyśmy wyostrzyć i pójść pod silny prąd (na przykład żeby puścić wychodzący prom), to na gieni i silniku moglibyśmy nie dać rady. Następnym razem wchodziłbym na obu żaglach (zarefowanych oczywiście), tak by mieć zapewnioną manewrowość, a nie po prostu wpadał z wiatrem. W marinie byliśmy godzinę przed niską wodą, więc przy manewrach byliśmy dobrze osłonięci od wiatru przez potężne falochrony (różnica pomiędzy wysoką a niską wodą to około 5 m). Do portu weszliśmy koło 1300, a o 1700 już wiało regularne 8 B z NE-E tężejące w nocy do 9 B. I oczywiście lało. Wieczór spędziliśmy w pubie.
 
Modre wody Tamizy
.
Kolejnych kilka dni przestaliśmy w Ramsgate czekając, aż trochę przydechnie. W końcu pogoda poprawiła się. Dalej padało, ale wiatr przycichł w porcie do 4-5 B i odkręcił się na N. Pomyślałem: do Princes Channel jest tylko 12 mil kursem 000°, co prawda pod prąd, ale na silniku pewnie w 3 godziny uda się tam dotrzeć, a potem położymy się na zachód, prąd się odkręci około 11.00, więc przez rozlewisko Tamizy pojedziemy połówką i z prądem. Wyszliśmy o 8.00 rano i do Princes Channel telepaliśmy się prawie 6 godzin z prędkością 2 węzły po dnie pod wiatr 6 B (oczywiście stężał), prąd i falę. I do tego w deszczu. Piękna jazda. A potem rzeczywiście odpadliśmy na west i połówką poszliśmy w stronę wejścia na Tamizę.
Po drodze trochę wystraszyły nas informacje w Reedsie i na mapach angielskich o tym, że będziemy przechodzili przez Oaze Precautionary Area. Brzmiało groźnie. Ruch statków miał być ogromny, a tankowce grasować stadami, polując na samotne jachty. Trzymaliśmy się więc skraju szlaku. Zobaczyliśmy tylko... 3 statki i nawet nie bardzo chciały nas rozjechać.

Zapora na Tamizie, a chmurki się czają.
.
Pod wieczór doszliśmy do Queenborough – portu na rzece Medway. W marinie cumuje się tylko na bojkach, bo pomostów nie ma. To chyba jedyne miejsce po drodze do Londynu, gdzie można stanąć niezależnie od poziomu pływu – jeden z tzw. all tides harbours. Okolica urocza. Złomowiska, kominy fabryczne, niskie brzegi. Pod wieczór, gdy na chwilę przestało padać, przypłynęło dwóch szczerbatych, ale bardzo sympatycznych Murzynów po opłatę portową. Chwilę pogadaliśmy o pogodzie: „O, panie, pada...”, „Pada... I wczoraj padało”, „Ano tak, padało i pewnie jutro będzie padało”, „Ano będzie”. Z nimi w przeciwieństwie do Ramsgate Harbour Master dogadaliśmy się bezbłędnie – nawet proponowali nam podwiezienie do lokalnego pubu na piwo, ale że musielibyśmy wracać wpław, a pogoda nie zachęcała do spacerów, nie skorzystaliśmy.
Następnego dnia prąd zmieniał się na zachodni około 0800 rano, więc zabraliśmy się z nim do Londynu (około 45 mil), gdzie byliśmy o 1700. Żegluga Tamizą przypomina płynięcie kanałem portowym od Westerplatte do mariny w Gdańsku, tylko jest jeszcze brzydziej. Ruch nieduży. Jechaliśmy na gieni z wiatrem 6 B, na zakrętach pomagając sobie silnikiem. W sumie nudna droga. W Londynie stanęliśmy w Limehouse Marina, bo w słynnym Saint Katherine Haven nie było już wolnych miejsc. Płynąc do Londynu warto zaplanować przybycie z wysoką wodą, bo śluzy na wejściach do marin działają tylko przez 2 godziny przed i po wysokiej wodzie przy London Bridge.

Tower Bridge i cudowna aura.
.
Londyn oglądaliśmy przez 2 dni, a potem powrót. Znów nocleg w Queenborough, o świcie wyjście i powrót do IJmuiden z duszą na ramieniu, bo prognozy przewidywały 7°-8° B z N. Oczywiście padało. Ale zdążyliśmy. Mieliśmy nawet czas, by stanąć w Sixhaven i odwiedzić zaprzyjaźnione puby w Amsterdamie.
Kolejny rejs rozpoczęliśmy na początku lipca. Zachęceni powodzeniem czerwcowej wyprawy do Londynu, gdy w 10 dni zrobiliśmy prawi 600 mil, planowaliśmy dopłynąć w trzy tygodnie na Channel Islands i wrócić do Lemmer. To około 300 mil na SW i drugie tyle z powrotem. Teoretycznie niedaleko.
Z Lemmer dopłynęliśmy jednym skokiem do IJmuiden, choć z uwagi z duży ruch barek  pływanie w nocy po kanale pod Amsterdamem nie należy do najprzyjemniejszych, a o świcie wyszliśmy do Scheveningen. Zawinęliśmy tam o 1400 i spędziliśmy... 8 dni czekając, aż przejdą kolejne sztormy. Prognoza była monotonna. SW 6-7 rosnące do 8, okresami 9. I tak dzień po dniu. I każdego dnia ulewa. Z dnia na dzień zmniejszała się szansa dopłynięcia do Channel Islands i powrotu na czas do Lemmer. W końcu wywiało się i przyszła flauta. Nawet wyszło słońce. Wyszliśmy ze Scheveningen i na silniku dobę szliśmy do Dunkierki. Jechaliśmy przy brzegu, by uniknąć przechodzenia ruty biegnącej do Europortu w Rotterdamie. Przez około 30 mil płynęliśmy na SW, mijając wzdłuż prawej burty niekończący się sznur statków, czekających na wejście do Rotterdamu. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem. O 2300 zdałem wachtę Mikołajowi i poszedłem spać. Przez sen słyszałem tylko odgłosy miotania się po pokładzie, niewyraźne bluzgi, a jacht często zmieniał kurs. „Co tam”, pomyślałem, „Mikołaj wachtuje, więc statki to teraz jego problem”, i przekręciłem się na drugi bok. Do Dunkierki weszliśmy w porze obiadu i zamurowało nas tam na kolejnych kilka dni. Znów SW i znów deszcz. O Channel Islands mogliśmy zapomnieć i należało szykować się powoli do powrotu do Lemmer.
W dniu, w którym mieliśmy rozpocząć powrót, pod prysznicem naszła mnie myśl: „A w sumie po co wracać do Lemmer i dalej na wschód. Skoro jesteśmy już w Dunkierce, to może po 15 latach włóczenia się po Bałtyku i 3 sezonach na Północnym, warto wreszcie popłynąć na południe. Może te nieustające deszcze to znak, bym wreszcie ruszył dalej. Na przykład do Marsylii, „gdzie facet opowiadał aż roi się od knajp, dziewczynki palce lizać, burdele istny raj”, jak śpiewa Alosza Awdiejew, a może do Barcelony, Rzymu, i dalej... Jak Archimedes wybiegłem spod prysznica, krzycząc „Eureka!”. Przegadałem sprawę z Mikołajem i decyzja zapadła. Łódka zostaje w Dunkierce, a jesienią i wiosną spływamy na południe. Ale to już zupełnie inna opowieść.
Stopy wody
Hubert
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu