TYLKO DLA ŻEGLARZY MORSKICH
Sławomir Brzezowski (foto - niżej) przysłał news - w mojej ocenie aspirujący do kategorii utworów literackich. Znajduję w nim zapach pure-nonsensowych angielskich dykteryjek.  Czy mam rację orzekną Komentatorzy. "Prawdziwość" nocnych rozmówek mają szansę docenić chyba tylko żeglarze morscy (nie samotnicy), którzy żeglują "dzień i noc", a nie tak tylko "od drugiego śniadanka do podwieczorka".
Mnie się tekst spodobał, bo przypomniał podobne, a liczne pogawędki z  Mietkiem Leśniakiem w kokpitach jachtó "Milagro". Och, to były czasy :-(
.
Niedostatek newsów w ostatnim czasie wyłącznie obciąza PT. Korespondentów, którzy się lenią. Niestety.
Żyjcie wiecznie!
Don Jorge
_____________________
Rozmówki żeglarskie.
 
W ubiegłym roku rozminęliśmy się o tydzień z  corocznym festiwalem jazzowym w Allinge na Bornholmie: kiedy w drodze do domu nocowaliśmy w Svaneke, ten właśnie się kończył. Wtedy obiecałem sobie: w następnym sezonie nie próbujemy w ciągu dwóch tygodni „obrócić” na Gotlandię, tylko pływamy relaksowo na północ od Bornholmu i w odpowiednim czasie wchodzimy do Allinge.
No i teraz będzie o tym właśnie rejsie.
___________________________ 
Płyniemy ze Świnoujścia. Spanie w Rønne – nic ciekawego. Na Utklippan remontują latarnię. Cała owinięta folią, spod której przez cały dzień słychać jazgot piaskowania. W basenie jachtowym nie ma prądu, Internet nie działa. Wrzask mew jakby przycichł. Foki się wyniosły – widziałem tylko jedną...
 
 
Po drodze w nocy podziwiamy tzw. obłoki srebrzyste: niewidoczne w dzień, zawieszone 80 km nad ziemią pierzaste chmury złożone z kryształków lodu, obserwowane na naszych szerokościach w czerwcu i lipcu. Mechanizm jest prosty: Słońce zachodzi płytko pod horyzont, na wysokości 80 km nie przestaje więc świecić przez całą noc i oświetla te obłoki. Widać było, jak do północy granica cienia przesuwa się ku północnemu-zachodowi tak, że o 2400 chmury świeciły tylko nisko nad horyzontem. Pokazane tu zdjęcie było zrobione godzinę przed północą.

 
 
Do Karlskrony dotarliśmy z proporcjami skandalicznymi: 10 godzin na żaglach, 60 na silniku. Po prostu – nie wiało, a jeżeli wiało, to słabo albo w dziób. Temat dyżurny: jak się płynie pod wiatr w mordę, którego nie ma? Michał:
- No, halsuje się.
Ale jak halsować pod wiatr, którego nie ma?
 
Karlskrona. Port, jak port. Podobno muzeum morskie jest godne obejrzenia. Nie sprawdzałem, bo odsypiałem nocki.
Za to potem – perełka. Na słabiutkim wietrze poczłapaliśmy do Pukavik – małej przystani, ukrytej wśród wysepek w zatoce, w zachodniej części Blekinge. Pusto, bezludnie, na przystani nawet w nocy zastaniemy otwarte, czyste sanitariaty. Na kei prąd i woda. Tanio. No i dookoła porośnięte karłowatym lasem granitowe wysepki.
Wchodzimy wieczorem, na przystani żywego ducha. Załoga idzie na rozpoznanie. Wracają zniesmaczeni:
- Tu nikogo nie ma, dwa baraczki pełne rupieci, i jeszcze jeden jakby bardziej podobny do biura „hafenmajstra”, ale tam nikogo. Wawrzek:
- No, jeżeli tu nie ma prysznica, to jutro odpływamy.
Idę sprawdzić ten zagospodarowany domek. Jedne drzwi, takie z matową szybą, otwierają się za dotknięciem. Za nimi przytulna, czysta, dobrze rozplanowana kabinka z kibelkiem, umywalką i prysznicem. Gorącym. Wracam na łódkę.
- No, chłopy, jako załoga jesteście w porządku, ale zwiadowcy z was całkiem do bani...
 
Żona sms-em zapowiada na drugi dzień „piątkę” wiejącą wprost do zatoki, więc postanawiamy zostać na jeden dzień i się pobyczyć. Wynajmujemy za grosze bączek i zwiedzamy okoliczne wysepki. Michał zostawia mnie na jednej z nich.
- Zabierzcie mnie stąd za dwie godziny.

  
Z zacienionego brzegu jest na stronę słoneczną pięćdziesiąt kroków wśród sosen i dębów – rozciągam się na nagrzanym granicie. Potem wracam na stronę północną, gdzie granit pokrywa materac z mchu, borówek i porostów, znajduję odpowiednie miejsce i kładę się w cieniu wielkiego jałowca, opierając głowę na wystającym z borówek czerwonym granicie. Robi mi się błogo, powoli odpływam, ale w ostatniej chwili jakieś odgłosy przywracają mnie do rzeczywistości. Z szuwarów słychać ptactwo, a mnie po chwili znowu zaczyna się coś śnić, chociaż wciąż wiem, gdzie jestem i udaje mi się świadomie wrócić na jawę. Może to jest sposób na kryzys senności na kapitańskich wachtach? Podobno Krzysztof Baranowski, żeglując samotnie, potrafił dzielić sen na kontrolowane pięciominutowe drzemki[1]. I jeszcze jedno: każdy wie, że w spaniu najprzyjemniejsze jest zasypianie. A tu można zasypiać wiele razy. Zupełnie jak... No dobra, to być może będzie czytać bardzo młoda młodzież, więc tyle o tym.
 
A znacie dowcip o ptaszku kiwi-kiwi i muszce tse-tse? Podobno przedwojenny. Wawrzek:
- Był sobie ptaszek kiwi-kiwi, ćwierkał sobie, podfruwał, jak to ptaszek kiwi-kiwi. I raz znalazł muszkę tse-tse i ją dziobnął. A muszka tse-tse, jak to muszka tse-tse, szybko się połapała w sytuacji i znalazła drugie wyjście. No to ptaszek kiwi-kiwi znowu ją dziobnął, a ona znowu „tamtą stroną”. Na co ptaszek kiwi-kiwi dziobnął muszkę powtórnie, po czym wsadził sobie dziobek wiadomo gdzie i wymamrotał: „No to teraz sobie cyrkuluj”.
Nie śmieszne? Aaaaa, bo to trzeba popłynąć do Pukavik, i tam pobyć, żeby docenić taki dowcip.
 
Jednego dnia, w drodze,  rozespany Michał wystawia głowę z zejściówki i mówi:
- Ale mi się śniła laska! Ruda, piękna!
Po paru godzinach Wawrzek, odespawszy swoje, wychodzi na wachtę niepocieszony:
-
A mnie się, cholera, żadna ruda nie śniła. No żeby chociaż... wiewiórka!
 
Po kilku dniach płyniemy w ciszy na silniku do Allinge. Za nami zgrabny kopczyk Christianso. Wawrzek:
-
Słuchajcie, nie uważacie, że ta wyspa świetnie się nadaje pod kolejny najwyższy pomnik na świecie?
- No nie - tam na szczęście mieszkają ludzie normalni.
     
  
Załoga
.
 
Wawrzek wciąż się rozgląda. Wodzi wzrokiem wzdłuż panoramy północnego Bornholmu i rozmarzony rzuca:
- Słuchajcie, gdyby tak móc przejechać sobie cały Bornholm na... białym koniu. O!
- A dlaczego na białym? Różowy nie mógłby być?
Od słowa do słowa doszli do tego, że najlepszy byłby słoń, koniecznie rudy. Stoję na rufie i słucham.
- Chłopcy, tak mi się zdaje, że Wam się marzy coś rudego. Może nadmuchiwana, ruda wiewiórka?
- A co? A nie wolałbyś różowego, nadmuchiwanego słonia?
- No nie. Jeżeli już koniecznie, to wiewiórka.
Na co Marian, który odzywa się raczej rzadko ale celnie, rzuca z rogu kokpitu:
-
No bo cóż w końcu słoń? Bo ja wiem? Ani trąba, ani ogonek...
 
Allinge, wtorek. Na środę zapowiadają 6-7 E. Akurat na jazdę do Świnkowa. Potem 8. Nastawiam budzik na trzecią w nocy.
Komórka piszczy, ciemno. Idę pod prysznic, potem rzucam okiem na zegarek i czytam: 01:10. Niech to szlag! - parę dni wcześniej wymieniałem baterię w komórce i nie ustawiłem na nowo zegara. Wracając na jacht mijam się z jeszcze nieprzytomnym Michałem zmierzającym pod prysznic i rzucam lekko:
- Wiesz, jest pierwsza w nocy.
Zatrzymał się i powiedział dwa słowa, których nie zacytuję.
 
Rzeczywiście się rozdmuchało. Przez cały dzień z zarefowanymi żaglami gnamy na południe w szóstkowej „połówce”. Po naszym wejściu do Świnkowa zaczęło coś strasznie górą gwizdać: podobno dziewiątka. A my, bezpieczni w mesie, wsuwamy pieczeń ze słoika, potem po piwku i... wraca dyżurny temat wiewiórki. Mianowicie Marian z Wawrzkiem wybierają się na drugi dzień autobusem do Albeck, po niemieckiej stronie granicy. Robimy im nadzieję na ew. kontakty z tamtejszymi rudymi wiewiórkami. Wawrzek chce wiedzieć, jak jest „wiewiórka” po niemiecku.
- Eichhörnchen.
- Jak?
- Eich-hörn-chen, o ile dobrze pamiętam.
- No to jak trzeba zagadać?
- Dasz taki głos: Wolten zi fir ajn moment majn klajnes rotes ajchernchen zajn?
- Ty, a mógłbyś mi to napisać?
- No mogę, ale zważ, że są trzy możliwości: albo ona nie załapie o co chodzi, albo załapie i od razu dostaniesz w pysk, albo załapie i będzie dobrze.
- No to może lepiej nie...
Porzucamy temat, bo już nas bolą brzuchy.
 
Obrazek zapamiętany z rejsu:
Pada drobny deszcz. W pasach, przypięty do masztu, zrzucam grota przed samym Świnkowem. „Damar” idzie na silniku, Michał perfekcyjnie trzyma go pod wiatr. Grot już na dole, jakoś-tam chwycony krawatami, a mnie się wcale nie chce wracać do kokpitu. Na pięć sekund obejmuję maszt i patrzę w dół przed dziób, który staje dęba na fali: wylatuje wysoko nad wodę i zwala się na dół. Na granatowej wodzie paski piany – jak to przy szóstce. Odwracam się i wrzeszczę do nich:
- Słuchacie, tu jest za-je-biście!
Patrzą na mnie z kokpitu, jak na wariata...
 
Wracamy z Wawrzkiem do Krakowa. On jakoś zawsze wyczuwa, kiedy zaczynam przysypiać za kółkiem. I zaczyna swoje:
- Widziałeś ten radar?
Dwieście metrów dalej:
- On był brzydki.
Trzysta metrów.
- Dlaczego radary muszą być brzydkie?
Dwieście metrów.
-
Przecież mogłyby być ładne. Można by na przykład puścić na nie bluszczyk...
Spróbujcie zasnąć w takich warunkach.

 
 
Sławek
________________ 
 
[1] Wypróbowałem kilka dni później. To działa.
Komentarze
Brakowało ? Włodzimierz "Bury Kocur" Ring z dnia: 2011-09-14 08:00:32