TRZY DAMY NA BAŁTYKU

Opowiadanko Agaty Trzaski mi sie podoba, bo to relacja z mego podwórka, "Carter" jest super, załoga sympatyczna, tylko dlaczego dziewczyny nie zabierają ze sobą chłopaków? Kolejna Partia Kobiet, czy redakcja magazynu "Szkwał"?  No i te określenie "po babsku" jakoś mnie uwiera.
News pożyteczny, bo przedstawia plusy dodatnie i ujemne portów odwiedzonych przez "Guliwera". Kolejna pochwała Bałtyku.
Cieszy mnie, że pani bosman Klintholm nadal na posterunku. Wyjątkowo sympatyczna i uczynna. Pozdrawiajcie ją ode mnie przy okazji kazdej wizyty.
Agacie dziękuję.
Pożeglujcie kilwaterem "Guliwera"
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
__________________

.
Bałtyk po babsku.
Pomysł babskiego pływania zrodził nam się w dwóch głowach trzy lata temu. Powstał i męczył przez prawie rok, aż okazało się, że wreszcie jest nas trzy i w takim składzie możemy już coś zdziałać.
Popłynęłyśmy wtedy w testowy rejs, po wspaniałych do żeglowania okolicach za miedzą: Rugia, Ruden, Zatoka Greifswaldzka, Hiddensee, Zingst, itd.
W tym roku jednak miało być już w pełni bałtycko. Przed rejsem szukamy jeszcze jednej lub dwu chętnych do takiej wyprawy pań. Bezskutecznie.
Znów wypływamy we trzy, tym razem na Carterze „Guliver”.
 
W dwutygodniowym rejsie nie zdążamy dotrzeć na Bornholm. Dwa nieplanowane postoje: naprawa niesprawnego WC (a wydawało się, że sprawdziłyśmy wszystko) oraz przeczekiwanie wichur w porcie na Hiddensee odbierają szansę na bliską naszym sercom duńską wyspę. Pozostałą część planu realizujemy w pełni. Niemcy-Dania-Szwecja, a w szczególe: Szczecin – Świnoujście – Sassnitz – Vitte  – Klintholm  – Kopenhaga – Falsterbo – Gislövsläge – Lohme – Trzebież – Szczecin.
 
Jest piątkowe popołudnie. Nie chcemy tracić czasu, więc około 1600 wypływamy z przystani  na jeziorze Dąbiu. Do Basenu Północnego w Świnoujściu wchodzimy przed pierwszą w nocy. Trudno uwierzyć, ale jesteśmy tu pierwszy raz od strony wody - do tej pory zawsze gościłyśmy w "Czterech Wiatrach". Wejście do basenu jest dosyć dobrze oświetlone. Po obu stronach widać zacumowane różnej maści barki i szalandy. Niestety dalej pojawiają się przyprawiające o skoki ciśnienia przeszkody. Mają postać Niezidentyfikowanych Obiektów Pływających pogrążonych w Egipskich Ciemnościach. Do tego w głębi, dwa fleszowe światła nieistniejące na mapach (NV.Velag 2012) - koszmar nawigatora. Po podpłynięciu na minimalnej prędkości okazuje się, że Basen Północny jest w trakcie intensywnej rozbudowy, a wspomniane NOP to pływające pomosty na różnych etapach budowy, otoczone linami z pływakami. Za oświetlenie posyłamy parę ciepłych słów autorom tej awangardowej instalacji.
Po naprawie toalety w Świnoujściu – na szczęście w bosmance Basenu Północnego jest zeszyt z numerami telefonów i na szczęście jeden z wykonanych okazuje się właściwym do właściwego człowieka – możemy wyjść w morze.
 
Sassnitz zawsze był przez nas omijany wielkim łukiem. Jak się okazuje słusznie. Port w którym żeglarze wydają się być kłopotliwym dodatkiem na wejściu do rybackiego portu nie zachęca do powrotu. Przy silnym wietrze z NE prawie nikt nie cumuje na palach, ale za nimi burtą do nabrzeża. Wybierając się do toalety warto mieć na pokładzie rower, bo w nagłej potrzebie można nie zdążyć dobiec wokół całego portu (dojście pieszo zajmuje dobrych kilka minut) i koniecznie zabrać własny papier, bo powrót po niego na łódkę, może okazać się katastrofalny w skutkach. I nie polepsza tego obrazu prysznic wliczony w cenę postoju, skoro ciepła woda znika z niego nazbyt szybko. Ten port nadal będziemy omijać.
 
Naszą ulubioną wyspą (z poprzedniego rejsu) jest Hiddensee. Tam udajemy się, by przeczekać rosnący wiatr. Szczególnie ulubione jest przez nas Vitte. W małym Kloster, położonym na północ od Vitte, nawet poza sezonem nie byłoby dla nas miejsca, szczególnie przy zanurzeniu 1.6 m. Vitte w sezonie jest bardzo popularnym miejscem, ale teraz, przed sezonem z miejscem nie ma problemu.

Fot.1 Marina w Vitte na Hiddensee, teraz pustawa, w sezonie wypełniona jest ponad stan.
 .
Spacer na plażę po zachodniej stronie wyspy, jest zupełną zmianą klimatu. Cisza, spokój, gładkie morze, tymczasem w marinie po wschodniej stronie wyspy mamy podwójne cumy. Kilkakrotnie biegamy po kejach pomagając cumować wchodzącym jednostkom. „Strong women” śmieją się Szwajcarzy dziękując za pomoc.
Tu jest wszystko jak należy – sympatyczny bosman, aktualna prognoza, wszystko zadbane, ale i płatne – nawet za uzupełnienie wody na jachcie trzeba zapłacić 50 eurocentów za 50 litrów.
 
Wywiało się – ruszamy na Møn. Neptun teraz jednym halsem prowadzi nas do Klintholm. W porcie, woda jest niczym lustro. Włóczę się z aparatem przyglądając się temu drugiemu światu, który znika przy powiewach wiatru. I nagle słyszę: Patrzcie, „Czarna Perła” !
Obracam się... rzeczywiście.

                  
Fot.2 Eye Of The Wind pozował do zdjęć z wdziękiem prezentując się z każdej strony
 .
Poranek jest zaskakujący. Tak szybkiego znikania jachtów (duńskich, szwedzkich i niemieckich) przed siódmą rano nie obserwowałyśmy dotąd nigdzie. Tutejszy bosmanat czynny jest tylko od 7:00 do 8:30. My jednak płacimy za postój pani bosman (nadal „ona”, jak dawno temu J.K. opisywał w locji), spokojnie jemy śniadanie (przecież to urlop) i dopiero wychodzimy. Na północ, pod wiatr, 50 mil.
Przeklęty los kataryniarza.
 
Christianshavn w Kopenhadze jest wyjątkowo zatłoczony. Tramwaje wodne, motorówki, jachty, kajaki i pontony przepychają się między sobą w wąskim kanale. Manewrowanie w takim tłoku jeży mi włos na głowie, ale mimo to przestawiamy powtórnie "Gulivera" w wypatrzone z nabrzeża lepsze miejsce. Na wejściu w kanał Christianshavn stoi aktualnie duża platforma z kafarem, zostawiając wąski prześwit dla dwustronnego tu ruchu jednostek. Kopenhaga na lądzie i wodzie jest w przeróbkach. Nie ma miejsca by czegoś nie budowano, kopano, wbijano, rozbierano, czy chociaż ogrodzono. Na domiar złego trafiamy na słoneczny duński długi weekend, więc pływa wszystko, co jest zdolne unieść się na wodzie. W tym tłoku jestem świadkiem kolizji sąsiadującego z nami dużego jachtu z tramwajem wodnym. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale wyglądało groźnie. Jeden mężczyzna, dziecko i dwa psy, to nieodpowiednia załoga na potężny jacht w ruchliwym Christianshavn.
 
Po kopenhaskim mrowisku, płyniemy zaznać ciszy u Szwedów.
Marina w kanale Falsterbo okazuje się miejscem, którego potrzebujemy. Wprawdzie najdroższa z dotychczasowych, ale nawet rowery są tu w cenie postoju. Korzystamy z nich odwiedzając urokliwe, ciche miejsca. Zauroczył mnie mały port w Skanør, położony na zachodnim brzegu półwyspu, do którego niemal wsypuje się biały piasek z położonej obok plaży, a morze mieni się czterema kolorami od stóp po horyzont. 
 


Fot.3 Marina w Skanør - zachwycający jest tu kolor morza tuż za falochronem.
 
Wokół jest rezerwat przyrody. Na drodze spotykamy przejście dla pieszych....ptaków, z progiem spowalniającym ruch i odpowiednim (ptasim) znakiem drogowym.
Kilkanaście mil dalej na wschód stajemy w Gislövsläge. Tu ciekawostka : najnowsze mapy NV.Verlag 2012, Ostsee Serie 2, nie uwzględniają nowych głębokości w marinie. Podobnie jak pozostali goście, stajemy przy starych pomostach, gdzie mapa pokazuje ponad dwa metry, ale pierwsze wolne gniazdo elektryczne znajdujemy dalej, niż sięga nasz przedłużacz. Tam jest już dla Cartera zbyt płytko. Od bosmana dowiadujemy się, że całą marinę pogłębiono do 2,5 metra ! Ochoczo zmieniamy miejsce cumując do nowiutkiej kei naprzeciwko. Rzeczywiście sonda potwierdza usłyszane słowa.

 
Fot.4 Gislövsläge pogłębiono do 2,5 metra.
 
Nie jest to jednak port do którego będziemy tęsknić. Sanitariaty zniechęcają do kąpieli, a od strony kutrów zawiewa co rusz rybnym smrodem. Nie komponuje się to z naszą aromatyczną kuchnią. Wieczorem kolejna jachtowa niespodzianka – prawie dwa wiadra wody w bakiście – wybieram, suszę, szukam źródła. Ani śladu skąd napływa lub kapie. Będę obserwować.
 
Urlop się kończy. Wracamy na Rugię, ale tym razem do Lohme. Szybki przelot ze średnią ponad 7 węzłów zaspakaja nasze bałtyckie apetyty. Lohme wita nas niespodziankami w postaci silnego prądu wzdłuż mariny i wyjątkowo odległych od pomostu pali. Nasze cumy rufowe ledwo sięgają i prawidłowe ustawienie jachtu zajmuje więcej czasu niż zwykle.

 
Fot.5 Lohme -porcik w którym mniejsze łódki muszą przygotować długie cumy.

Położony u stóp klifów port, jest zadbany i czysty. Na słupkach na kei jest informacja o godzinach otwarcia bosmanatu. Sanitariaty są nowe i lśnią czystością. Nawet są stacjonarne suszarki do włosów, czego nie spotkałyśmy jeszcze nigdy w żadnym porcie.
 
Znów zaczyna wiać, a prognozy straszą. Postanawiamy przeskoczyć aż do Trzebieży, by w piątek nie tłuc się w wichurze przez Zalew Szczeciński. Odcinek 65 mil kończymy wchodząc nocą w deszczu wąskim północnym wejściem do Trzebieży. Cumujemy w porcie rybackim, bo Centralny Ośrodek Żeglarstwa rozpływa się w ciemnościach i nie mamy ochoty na nocne polowanie na bojki z rufy.
O uprzejmościach ze strony panów w budce Urzędu Morskiego możemy zapomnieć. Witamy w Polsce ! Zostajemy bez prądu. Nasz przedłużacz jest sprawny, wbrew sugestiom pana z okienka, któremu chyba przeszkadzam pełnić obowiązki. Nie chcemy psuć sobie nastroju. Po chwili odparowywania wilgoci przy świecach idziemy spać.
Mimo obserwacji, gdzie w bakiście się „ulewa”, do wybrania mam znów pół wiaderka.

Załoga "Guliwera" w komplecie.

 .
 
Następnego dnia kończymy rejs w Szczecinie.
Carter, okazał się świetną łódką na bałtycką włóczęgę dla trzech kobiet.
Blondyna, ruda i czarna – tak różne i tak podobne zarazem. Ledwo zeszłyśmy pokładu a już tęsknimy za klimatem, jaki pozostawiłyśmy tam, pod żaglami.
Następny rejs za rok i ani chwili później.
 
Agata Trzaska
 
 
 
 
 

Komentarze
świetnie się czyta Jarosław Czyszek z dnia: 2012-06-09 15:10:00