PÓŁMETEK SEZONU
Krzysztof Kusiel-Moroz corocznie wywozi młodych chórzystów na morze. Wiadomo - jod służy drogom oddechowym. Najważniejsze jest oczywiscie żeglowanie i wzajemne tolerowanie się H24. Spodobał mi się fragmencik o całowaniu Dunek w rączki. So sie sprawdza zawsze i wszędzie. Z opisu i fotek widać, że "popularyzacja żeglartstwa" ma juz swoje coraz bardziej widoczne i dokuczliwsze skutki.
Jacht był spory - komfort , prędkość i ... brak nawigacji (GPS robi za wszystkich) - rozpuszczające młode pokolenie :-)
Cieszy mnie, że kamizelki były w użyciu.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
------------------------------------
.
CKŻ REJS 2015

W drugim tygodniu lipca w tegorocznym rejsie Chóralnego Klubu Żeglarskiego z grupką chórzystów - żeglarzy Warszawskiego Chóru Chłopięcego udaliśmy się na tygodniową przejażdżkę po naszym kochanym Bałtyku. Naszym domem na ten czas stała się Bavaria 37 z firmy Balticayachts, wypożyczona w Świnoujściu za pośrednictwem Tadeusza Ducha.
Przejęcie jachtu poszło niezwykle sprawnie, wszelkie zauważone drobne mankamenty zostały umieszczone w protokole. Po zaprowiantowaniu i zapoznaniu załogi z jachtem postanowiłem nie tracić czasu na stanie w porcie. O 21 oddaliśmy cumy i odstawiając rufę na szpringu dziobowym wycofaliśmy się z pod slipu, przy którym cumował jacht.
To najstarszy wzór proporczyka SAJ
.
Noc zapowiadała się spokojnie, a nawet zbyt spokojnie, gdyż brak wiatru zmusił nas do wędrówki na silniku do ślicznego Gudhjem na Bornholmie.
Założeniem naszych rejsów jest zobaczyć maksymalnie dużo, przejechać maksymalnie daleko przy jak najmniejszym umęczeniu załogi …i skipera. Mamy wszakże wakacje i mimo przemycania elementów wychowania morskiego, oprócz tego – jak mawia nieoceniony kpt. Zbierajewski – że ma być bezpiecznie, ma być także miło.
Tak jak co roku staramy się aby choć raz poświęcić na żeglugę noc, kiedy chłopcy mogą praktycznie sprawdzić jak migają światełka obiektów nawigacyjnych, jak rozpoznać w którą stronę skierowane są dzioby mijanych statków czy utrzymać kurs nie mając zewnętrznych punktów odniesienia. Tak było i tej nocy, po zachodzie słońca chmury pokryły większą część nieba chowając przed wzrokiem sterników jakże pomocne gwiazdy. Pozostała czerwono podświetlona podziałka kompasu i – pomocniczo – chartploter z wykreśloną linią założonego kursu. Jedyną różnicą w stosunku do tradycyjnego podziału wacht jest skrócenie ich na naszych rejsach do 3 godzin w godzinach 1800 do 0600 .
Żegluga do Gudhjem zajęła nam 17 godzin mimo, iż staraliśmy się utrzymywać prędkość w granicach 5 węzłów. To jest zresztą kolejne założenie naszych pływań, aby te 5 węzłów było naszą prędkością minimalną. Dzięki temu możemy popłynąć stosunkowo daleko, unikając półtora czy dwu dobowych przelotów.
  
Gudhjem                                                                                                                                     Wejscie do Simrishamn
.
Wejście do Gudhjem zawsze mnie onieśmiela bliskością skałek po obu stronach toru, jak i ciasnotą wewnętrznego basenu. Nota bene jest to jedno z nielicznych miejsc na Bałtyku, gdzie cumuje się za pomocą muringów. Co ciekawe, większość staje tu do kei dziobem, łapiąc muring z rufy – jakby celowo chcieli podkreślić odrębność od tradycji śródziemnomorskiego Mare Nostrum.
O tej porze dnia tj. ok. 1430 jeszcze bez problemu znaleźliśmy miejsce od razu wchodząc do basenu wewnętrznego rufą i ustawiając się obok sympatycznych Duńczyków. Jednak pod wieczór przypłynęło do Gudhjem kilkanaście (SIC) jachtów szwedzkich kompletnie zastawiając port (i nas przy okazji). W takiej sytuacji zawsze warto zawczasu uprzedzić sąsiadów o której następnego dnia zamierzamy ruszyć. Po takiej rozmowie jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się pukać w czyjeś jachty, dla obudzenia blokujących nas śpiochów. Wszyscy 5 minut przed czasem byli gotowi na stanowiskach do pomocy polskim rannym ptaszkom w opuszczeniu ich miejsca postoju.
Postój w Gudhem kosztuje 290 koron. Jest to sporo jak na Bałtyk, ale myślę, że my, bałtyccy żeglarze zauważamy stały wzrost cen usług portowych na naszym morzu. Szkoda byłoby, gdyby stało się ono równie drogie jak nie przymierzając chorwacki Adriatyk. Na szczęście w tej cenie jest i nieograniczony dostęp do prądu i długie ablucje pod znajdującymi się w suterenie pobliskiej biblioteki(!) prysznicem. Co ciekawe, północny port Gudhjem, gdzie nie ma żadnej informacji pobieranych opłatach stoi pusty i osamotniony. Zapewne dzieje się tak z obawy przed wchodzącą do basenu falą w przypadku wiatrów z ćwiartki północnej, które o tej porze roku nie należą do rzadkości.
Spacer po biegnących w górę uliczkach, wdrapanie się na górującą nad portem skałę czy kąpiel w kamienistym kąpielisku stanowi tradycyjny sposób spędzania czasu dla tych, którzy nie chcą wydawać zbyt dużo pieniędzy na pobyt w lokalnych knajpkach serwujących pyszne śledzie podlewane bornholmskim winem.
Jacht, załoga, Hano.
.
Kolejnym naszym celem stała się wysepka Hanō leżąca dokładnie na północ, o 45 mil od Bornholmu. Wyszliśmy o 0810, wcześniej podpływając na drugą stronę basenu do żółtego węża z wodą. Mimo prognozowanego słońca i lekkiego wiatru nie przekraczającego 3B niebo zasnuły chmury, przyszła mokra kurzawa, a wiaterek wzrósł do regularnej piąteczki. Tak posuwając się w prędkością 6w przekroczyliśmy na szczęście niezbyt ruchliwą tego dnia rutę dla dużych statków, nie będąc ani razu zmuszeni do zmian kursu i ustępowania z drogi. Niestety, za rutą wiatr zaczął zdychać, więc chcąc utrzymać założoną minimalną prędkość musieliśmy posiłkować się silnikiem. Na pocieszenie wyszło słońce oświetlając pięknie zbliżające się brzegi Szwecji. Wyspa wyróżniała się wyraźnie w perspektywie północnego brzegu zatoki ułatwiając młodym żeglarzom trzymanie kursu.
Przed samym wejściem do portu, niebo się zachmurzyło i powróciła mocna wiejąca w główki piątka. Takie już było nasze szczęście w tym rejsie; ilekroć szykowaliśmy się do parkowania, wiatr się rozwiewał jakby chciał przetestować naszą sprawność w portowych manewrach.
Mój kolega klubowy i swego czasu niezrównany optymiściarz Marcin Palacz w swej nowej książce pisze, że port jest malutki. Ja oceniam go jako całkiem wystarczający, aby nie było kłopotu ze swobodnym obracaniem jachtu mimo strojących u brzegów w potrójnych tratwach ponad dwudziestu jednostek. Należy uważać jednak wchodząc w południowy kraniec głównego basenu, gdyż cumujące tam do falochronu mniejsze łodzie mają rzucone z rufy kotwice na linach przez niemal ¾ szerokości przejścia. Myśmy przytulili się do nabrzeża na wylocie pierwszego slipu, w bezpośredniej bliskości toalet, pryszniców i lokalnego mini muzeum, które obowiązkowo należy zaliczyć.
Bosman (mówiący po angielsku) z panią bosmanową (znającą niemiecki) przychodzą pod wieczór i zbierają opłatę 260 koron w przypadku naszej Bavarii 37. Prąd i prysznic bez ograniczeń.
Dzień wcześniej – idąc za radą wyczytaną w Marcinowym przewodniku, napisałem maila do bosmana z prośbą o rezerwację miejsca. Dostałem odpowiedź, iż nie jest to konieczne i bez problemu zacumuję bez rezerwacji. To uczciwe podejście, zważywszy, iż zarezerwowanie miejsca kosztuje dodatkowe 50 koron. Zdziwiło mnie jedynie nadzwyczaj chętne stawanie w tratwach przez odwiedzające jachty, podczas gdy w innych miejscach basenu można było bez problemu zacumować bezpośrednio do nabrzeża. Zdziwienie to jest jednak wynikiem naszego polskiego indywidualizmu, pod czas gdy – zapewne - u innych nacji instynkty społeczne (a może stadne) są wykształcone nieco lepiej.
Wyspę Hanō znaleźliśmy jako kolejne miejsce magiczne obok takich perełek jak Utklipan i Christiansoe. Oprócz wizyty w muzeum, obowiązkowym punktem programu jest spacer do latarni morskiej i na północny, usypany z małych kamyczków przez legendarną kobietę – olbrzymkę półwysep. Nasi chłopcy wzbudzając sensację swoją determinacją zażyli także kąpieli na położonym obok wejścia do portu kąpielisku. Determinacja wydaje się tym większa, iż pora była późno wieczorna, a woda miała temperaturę 12 stopni. Zasnęliśmy kołysani wchodzącą do portu północno zachodnią falą. Przy silniejszych wiatrach może ona stanowić pewien kłopot, choć miłe jest wyłożenie nabrzeży pomalowanymi na biało, dużymi oponami. Przynajmniej na białych kadłubach nie pozostawiają one śladów bliższego kontaktu.
Kończył się poniedziałek, chcąc więc zdążyć na sobotę do Świnoujścia należało od następnego dnia rozpocząć powolny odwrót. O 0900 ruszyliśmy przez zatokę Hanō do Simrishamn. Zachodni jej brzeg jest cały czas w zasięgu wzroku, czujemy się więc jak na trochę większym jeziorze. Wrażenie to podkreślała ciepła, słoneczna aura i spokojne morze. Dzielące Hanō i Simrishamn 30 mil przeszliśmy w pierwszej połowie na silniku, odstawiając go po przebudzeniu się świeżego wiatru z NW. Tradycyjnie przed portem wiatr przybrał na sile, co jednak przy tym kierunku nie stanowiło żadnego utrudnienia w wejściu w szeroko rozstawione, masywne niczym mury starej twierdzy główki.
W Simrishamn cumuje się w położonym na prawo od wejścia basenie jachtowym przy dwóch pierwszych lub ostatnim pomoście. Za postój zapłaciliśmy 200 koron + 20 zakodowane na tellycard (służącej do otwierania łazienek i włączenia prądu). Notabene z tych 20 SEK na prąd, zużyliśmy wg licznika około 3, pozostałe 17 przepadło, gdyż nie ma możliwości ich zwrotu. Nie jest to może dużo, jednak z perspektywy mariny mnożąc tę kwotę przez kilkadziesiąt jednostek dziennie stanowi to niewątpliwy pozacennikowy zysk. Za kartę pobierana jest kaucja 50 SEK, którą można odzyskać w automacie lub u bosmana
Simrishamn nie jest może jakąś wielką atrakcją turystyczną, ot schludne niewielkie miasteczko z dobrą piaszczystą plażą. Daje jednak możliwość uzupełnienia nadwątlonych zapasów chociażby w położonym 300 metrów od portu (uliczką obok hotelu Svea pod górkę) markecie Netto. Przepiękny jest XII wieczny kościół z wiszącymi nad ludem bożym modelami starych żaglowców.
Kolejnym celem naszej wędrówki było Rōnne położone o kolejnych 30 NM na południe. Ruszyliśmy po pysznej jajecznicy przygotowanej przez wachtę kambuzową. Piękna pogoda i baksztagowa trójka wpływały korzystnie na samopoczucie załogi. Niektórzy jednak malkontenci zaczynali już mówić, że na tym rejsie nic ciekawego się nie dzieje. I wypowiedzieli to we właściwą godzinę, Naptun musiał im przypomnieć o swoim istnieniu.. W połowie wyżej wspomnianej ruty wiaterek zaczął rosnąć odkręcając na zachód. Z baksztagu zrobiła się połówka, trójka przeszła w piątkę, potem szóstkę. Fale szybko urosły, jacht zarył burtą w wodę. Z niemałym trudem zrefowaliśmy 1/3 rolowanego grota. Cóż to za diabelskie urządzenie, kiedy nie chcąc pozwolić na zbytni łopot żagla, 3 chłopaków musi jak na żaglowcu z gromkim „iiii raaaaz!” ciągnąć linę rolera, pod czas gdy czwarty luzuje stopniowo refszkentlę. Doprawdy nie wiem, jak w takich sytuacjach radzą sobie emeryckie szwedzkie małżeństwa. Czy to nie można po bożemu? Wszak i w tradycyjnych systemach, przy refszkentlach poprowadzonych przez remizki na wolnym liku, oraz cunninghamach na liku przednim można zarefować się bez wychodzenia do masztu. I zrobi to jedna, a na luzie 2 osoby bez żadnego wysiłku. Ale cóż, chciałem wychowywać morsko młodzież, to mam i tradycyjne „iiii raaaaz”.
A wiatr i fale rosły wbrew wszelkim dostępnym prognozom. Natura kolejny raz pokazała, że człowiek wsparty technologiami, satelitami i elektroniką może jej co najwyżej na…skoczyć.
W tej sytuacji podjąłem decyzję o zmianie kursu i portu docelowego na Nexō. Po pierwsze chciałem mieć spokojniejsze, nie narażone na rozpędzone fale wejście, po drugie zyskiwaliśmy żeglugę po osłoniętej przez Bornholm wodzie, a po trzecie łatwiej się płynie baksztagiem niż ostrym półwiatrem. Co ciekawe, kambuźnicy unieśli się, że w tych warunkach ugotują obiad i jeszcze na dużych falach podali pieczeń schabową z makaronem i surówką. Wiatr, jakby wściekły, że nic sobie nie robimy z jego gróźb i w najlepsze zajadamy się schabem, przyłożył jeszcze większy wektor siły do naszego zbyt mało zrolowanego grota, wywożąc nas prawie do łopotu mimo rozpaczliwych kontr sternika jak - nie przymierzając - mazurskie koromysło. Cóż, to tylko Bavaria, choć szybkości uzyskane w tych warunkach budziły nasz szacunek. 8 węzłów było normą, a i raz zdarzyło się przekroczyć 10. Oczywiście po tej historii pozbyliśmy się winowajcy (tj. nie sternika, a grota – choć być może należałoby wyrzucić za burtę kapitana…). Jednak dzięki tej przygodzie nikt już nie narzekał na nudę i rutynę.
Idąc wzdłuż wschodnich brzegów Bornhomu, podziwialiśmy podświetlone słońcem panoramy miasteczek, Alinge, Godhjem, Svaneke. Zastanawiała nas ilość rybackich sieci położonych zazwyczaj w bezpośrednim sąsiedztwie tych miasteczek. Czyżby lokalni rybacy chcieli mieć aż tak blisko do pracy? Niestety, przy okazji przepływające jachty mogą poczuć się jak w istnym labiryncie czarnych, czerwonych, pojedynczych i podwójnych chorągiewek.
Najmłodszy
.
Nekso.
. 
W Nexō jak zwykle spokój i cisza. Lubię to miasteczko za jego brak tłumów, za puste uliczki, łatwy w manewrach port i sympatyczną naszą rodaczkę - panią bosman Alicję. Postój kosztuje 240 DK z prądem i prysznicami zakodowanymi na tellycard. Bez tellycard – 190. Można stanąć alongside, lub z dziobem (lub rufą) przy kei i stroną przeciwpołożną na boi.
Nasze podejście burtą udało się za pierwszym razem, chłopcy wprawieni kilkoma wcześniejszymi portami błyskawicznie założyli wszystkie cumy i szpringi. Idąc za radą mędrców, podchodząc burtą pod odpychający nas wiatr, zawsze używamy najpierw brestu ze śródokręcia (nazywanego też szpringiem holenderskim), w drugiej kolejności zakładając szpringi dziobowy i rufowy, a na końcu cumy. Nie piszę tego, aby kogokolwiek uczyć - a szczegółowy sposób podaję tylko po to, aby dzielić się doświadczeniem (także w zakresie popełnianych błędów) z każdym, kto chciałby poznać jak żeglują inni.
W Nexo nasi żeglarze nie ominęli okazji, aby zapoznać się z dwiema przechodzącymi opodal jachtu Dunkami, co dało okazję nie tylko do stroszenia piórek i ćwiczenia języka (angielskiego), ale i pokazania prawdziwie polskiego szarmanckiego pocałunku w rękę czym natychmiast oswoili panny na tyle, aby dostać zaproszenie … do facebooka .
Następnym dniem był czwartek, a więc pora na wykonanie kroku na naszą stronę Bałtyku.
Opcje były dwie: Sassnitz lub Dziwnów. W tym pierwszym byliśmy już klika razy, poza tym prognozy wiatrowe na piątek bardziej przemawiały za tym drugim portem. O 0430 ruszyliśmy więc prosto we wschodzące w główkach portu słońce, a potem kursem 190, do odległego o 60 mil Dziwnowa. Przyznam, że nigdy tam nie byłem, a słyszałem wiele dobrego o zmodernizowanych marinach w ramach Zachodniopomorskiego Szlaku Żeglarskiego.
Na godzinę przed wejściem zatelefonowałem do bosmana mariny, dowiadując się, że port jest pełny i będzie kłopot z noclegiem. Słysząc moje jęknięcie, bosman zmiękł i obiecał postarać się gdzieś nas przytulić. O 1600 weszliśmy w główki mariny, po czym wycofaliśmy się na wskazany przez bosmana przyczółek od strony rzeki Dziwnej. Dziwna jednak okazała się niemiecka załoga jachtu, który doczepił się do nas w tratwie, pół nocy przechodząc w te i we wte z głośnym tupaniem buciorów przez nasz dziobowy pokład. A mówią, że niemiecka kultura stoi tak wysoko… czyżby to moc polskiego piwa doprowadziła do jej upadku?
Pod czas spaceru stwierdziliśmy, że w Dziwnowie jest jeszcze druga marina także na lewym (patrząc od morza) brzegu, ok. 0,7 mili za mostem. Jest tam również dostatecznie głęboko dla morskich jednostek, ale miejsc jest mniej niż w marinie pierwszej. Jednak ok. 1900 ciągle były jeszcze wolne 3 lub 4 stanowiska między Y-bomami. Most - jak nam powiedział bosman - otwierany jest o parzystych godzinach, a w czasie wakacji dodatkowo także o 13, 17 i 19.
Z Dziwnowa do Świnoujścia pozostało nam 17 mil, które przeszliśmy nie śpiesznie w ciągu 4 godzin. Pogoda była na tyle plażowa, że można było pozwolić młodzieży na dodatkową atrakcję w postaci moczenia nóg z otwartej platformy rufowej. Oczywiście wszyscy cały czas byli uzbrojeni w kamizelki – o czym z radością informuję Ciebie Jureczku i wszystkich Czytelników SSI.
Krzysztof




Komentarze
Brak komentarzy do artykułu