ALFRED TO BYŁ DZIWNY FACET
Moje doświadczenia z czasów wojny - warszawiaka, który przybył do Gdańska w czerwcu 1945 roku - zdawały się być nie do zatarcia.
A jednak, a jednak, kiedy jesienią tegoż roku poszedłem do szkoły w otoczeniu niemieckojęzycznych rówieśników - coś we mnie zaczęło się zmieniać.
Powolutku, powolutku pojawiało się odczucie, że to take same dzieci jak my. Może to także było zasługą niebieskookiej Karin Heise.
I kiedy ruszyła "machina wypędzania" było mi po prostu smutno.
Z tym wypędzaniem to spora przesada - nikt nikogo pod kolbami do wagonów kolejowych nie pędził. Minęły lata i okazało się że mimo totalnej wymiany mieszkańców o miescie rodzinnym moich dzieci i wnucząt mówi się "Gdańsk is different".
Goście z kraju i zagranicy dziwia się oglądając na Placu Wybickiego figurę Guntera Grassa i figurki Oskara Matzeratha - bohatera jego książki "Blaszany Bębenek" ("Die Blechtromme").
Dziwią się też, że nazwiska sporej grupy gdańskich Niemców to patroni naszych nowoczesnych tramwajów produkowanych w Bydgoszczy.
I jeszcze jedno wspomnienie - zbierając materiały do locyjki "Wybrane porty Bałtyku" jacht "Milagro V" zawinął do Eckernforde.
Z miejska mariną sąsiadowała przystań "Danziger Yacht Club".
Do kieszeni żółtego sztormiaka wepchnąłem kwadratową butelczynę gdańskiej "Goldwasser". Zadzwoniłem od furtki, wyszedł starszy pan.
Zapytałem czy to ziomkowski jachtklub wypędzonych z Gdańska.
- Jawohl.
- no to ja właśnie w tej sprawie, bo to akurat ja was w 1946 z Gdańska wypędzałem
Na jacht wróciłem nad ranem dokumentnie ubryzdyngolony (patrz niżej)
Rozumiem, że już jako pełnokrwiści Europejczycy jesteście odpowiednio przygotowani do lektury felietonu Mariana Lenza.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------------------------------
Motto:
„Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonywanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców”. (Herodot I 1,1)
.
Portret żeglarza
Alfred to był dziwny facet! Poznałem go dosyć późno - mój związek klubami z Basenu Żeglarskiego w Gdyni, w latach osiemdziesiątych osłabł - dlatego dopiero w maju 1992 roku, gdy przyprowadził w ramach regat z Grossenbrode, 13 jachtów poznaliśmy się lepiej. Była to doroczna impreza. Nasi żeglarze jeszcze spali zimowym snem, a Alfred już był w Gdyni. Przez całe lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku dostarczał gdyńskim żeglarzom i nie tylko im, pomoc humanitarną, jedną z wielu, która wówczas docierała z zachodu. Spotkania kończyły się hucznym Seglerfette w gdyńskiej „Stali”, przy dwu beczkach piwa, które przywoził.

Będąc poprzedniego roku swoim jachtem „Chicago Annie” podpłynął pod Sambię i tam rzucał butelki z pocztą. Taka żeglarska zabawa. Traf chciał, że dyrektor tamtejszego zjednoczenia budownictwa wyszedł rankiem z daczy stojącej na brzegu i znalazł jedną z nich. Zaprzyjaźniona Niemka, która pozostała po wojnie i była wykładowcą języka niemieckiego na tamtejszym uniwersytecie przetłumaczyła tekst z adresem. Tak przy jej pomocy nawiązał korespondencję i zaprosił ich do siebie.

Teraz właśnie chcieli popłynąć całą flotyllą do Kaliningradu, ergo Koenigsberga. Była tylko kwestia rosyjskich wiz. W Hamburgu konsulat załatwiał sprawę opieszale, ktoś wyraźnie czekał na „wziatku” i wyprawa stanęła pod znakiem zapytania.
Dzisiaj mało kto pamięta co się wówczas działo. Dziesiątki tysięcy ludzi z Obwodu Kaliningradzkiego i byłego ZSRR przyjeżdżało z jakimiś towarami i zalegało chodniki, place i stadiony by sprzedać cokolwiek. W Obwodzie Kaliningradzkim panowała po prostu nędza! Ludzie przez pół roku, rok, nie otrzymywali pensji! Bałagan był totalny!
- Pan daj kanapku – żebrał stojący na posterunku, młody pogranicznik.
U nas też było nie lekko. Cała gospodarka zawracała na nowe tory. Producenci zaczynali od ogrodowych krasnali, które były hitem eksportowym, dopiero później były spojlery, przyszła kolej na samochodowe bagażniki, aż wreszcie na kajaki i małe jachciki. Mając doświadczenie i kontakty usiłowaliśmy zamiast jachtów eksportować cokolwiek. Przyjęliśmy taktykę, aby sprzedawać do Kaliningradu, a oni niech się dalej martwią. Dalej było niebezpiecznie! W niektórych miastach są całe cmentarze tych co padli w „bojach” o kapitalizm, ergo kapitał.
Przez cały rok 1990, 1991 i 1992 - zima, lato, niemal co tydzień byłem Kaliningradzie. Pociągiem, autobusem, autem, wodolotem, latem co drugi raz jachtem. Wymagało to kontaktów z konsulatem rosyjskim w Gdańsku. Teraz zadzwoniłem czy mogą wydać wizy – oczywiście. Zebrałem pięćdziesiąt paszportów i po 30, jeszcze wówczas, Bundesmarek, pojechałem i po dwu godzinach wróciłem z wizami. Nie mogli wyjść ze zdumienia – po prostu „medżik”!

Popłynąłem jako pilot na s/y „Roby”; na innych jeszcze czterech kolegów. Na miejscu dyrektor-szczęśliwiec okazał się człowiekiem na poziomie, a Pani Tłumacz bardzo pomocna. Nawiązali kontakt z odpowiednikiem „Caritasu” gminy protestanckiej i z jedną z porodówek, gdzie mieli przywozić pomoc humanitarną, aby nie trafiała byle gdzie.
- U was już jest dobrze, teraz oni potrzebują pomocy – argumentował Alfred.

Odtąd pilotowałem sześć konwojów. Samochody rano stawały w Gdańsku przed konsulatem, odbierałem paszporty i po 30 marek. O godzinie ósmej wchodziłem do biura i po trzech kwadransach wychodziłem z wizami. Po prostu nadal „medżik”! Celnicy po obu stronach byli jak znajomi, jechaliśmy poza kolejką i obiad jedliśmy już w Kaliningradzie. Ale to było później.

W latach 1989, 1990 i 1991, w drugiej połowie października pływałem jachtem „Wołodyjowski” na wystawy „Hanseboot” do Hamburga. Organizatorzy postanowili w 1992 roku przesunąć 33. wystawę na listopad. Listopadowy rejs nie wchodził w rachubę, już poprzedniego roku wracałem 02 listopada, gdy na Zatoce była śnieżyca.
- Przyjedź autobusem, zamieszkasz u mnie – z opresji wybawił mnie Alfred
- „Bieda, panie bieda” – na wystawie, jak to zwykle narzekali producenci.
Nie była to, dla mnie pierwszyzna, ale byłem w swoim żywiole, jak zwykle zachwycony! Nicowałem całą wystawę.

Kilka dni minęło szybko. Alfred zorganizował suto zakrapiane spotkanie kolegów żeglarzy, armatorów jachtów z wypraw do Gdyni. Wśród nich był jeden, który doskonale mówił po polsku, jego żona też coś tam dukała. Dzięki nim czułem się swobodnie. Z dzieciństwa wyniosłem głęboką awersję do języka niemieckiego. Z tego powodu również w szkole miałem pod górkę.
- Der, die, das – niech to szlak trafi.
Rodzice po pruskich szkołach dobrze władali tym językiem, ale jakoś nie kwapili się do udzielania korepetycji.

Sądziłem, że są imigrantami i pochwaliłem że dobrze zachowali język.
- Mam krewnych na Śląsku - zaczął swoją opowieść.
- Rozumiem, ale z jakiego jesteście miasta? – dopytywałem sądząc, że są z tych co to ich przehandlował Gierek .
- Pochodzę z Hamburga, a na Śląsku mam krewnych. Tak to kiedyś było, Druga Rzesza Niemiecka była wielkim krajem jedni mieszkali tu i inni gdzieś tam. Zaczęły się wielkie wojny. Druga i Trzecia Rzesza rozpadły się, wszystko porozdzielano granicami – zrobił mi wykład z historii (?).
- Gdy czasy się zmieniły pojechałem do krewniaków na Śląsk i tu konfuzja, ja nie znam polskiego, a oni niemieckiego. Krewniacy, a nie możemy się dogadać, więc postawiłem na stole butelkę i powiedziałem ja się nauczę polskiego, a wy niemieckiego. Wróciłem do Hamburga i z żoną poszliśmy na kurs języka polskiego. Chodziłem całe dwa semestry i się nauczyłem, a te gamonie do dzisiaj nie nauczyli się niemieckiego – był bardzo zniesmaczony.
- Przecież umowa stała! –
ubolewał.

Czas biegł! Towarzystwo nie było tak barwne, ani tak oryginalne w toastach jak Gruzini.
- Prosit! – trochę jadła i następna kolejka.
Po północy wszyscy byli - jak mawiała żona jednego z moich załogantów – mocno ubryzdyngoleni.
- Popatrz! Popatrz na nich, a mówią, że Niemcy nie piją - z wyraźnym Schadenfreude mówił mój sąsiad.
Mieli w zwyczaju, po sezonie wydawać w kilkunastu egzemplarzach swoją gazetkę-książeczkę; wcześniej mi przysłali. Znalazłem w niej tłumaczenie mojego artykułu, który ukazał się po wyprawie do Kaliningradu w „Gazecie Morskiej”, dodatku „Gazety Wyborczej”. Kolegę z Hamburga, który doskonale włada niemieckim zapytałem:
- Jak wypadło tłumaczenie?
- Doskonałe. Wyjątkowo dobre – upewnił mnie.
Sądziłem, że autorem tłumaczenia jest mój rozmówca.
- Nie, nie, to moja żona tłumaczyła – byłem zdumiony, bo nie błyszczała w rozmowie.
- O! moja żona, nie to co ja, cztery semestry uczęszczała na wykłady, doskonale – lepiej - zna gramatykę, pisownię, tylko z mówieniem gorzej – cóż są różne talenta.

Ogólna rozmowa stała się bardziej bezładna. Usiłowałem wyłowić sens wypowiedzi Alfreda. Widząc rozpacz w moich oczach, sąsiad pocieszył mnie:
– Ty się nie martw. Ja też go nie rozumiem. On mówi tutejszym, hamburskim, portowym slangiem.
I odwracając się do gospodarza huknął:
– Alfred, ty mów po niemiecku!
Alfred „wrócił” na niemiecki i dyskutował z kolegami o planach konwoju humanitarnego do Kaliningradu.
- Głupi jesteś – tłumaczyli mu.
- Co będziesz z tego miał? Po co ci to! Tyle fatygi!
- Czy wiesz co to będzie w przyszłości? Dobro ma to do siebie, że pozwala sobie łatwo założyć na szyję pętlę, którą później trudno zdjąć.
Alfred podniósłszy do góry wskazujący palec prawej ręki i w charakterystycznym geście pokazując, perorował:
- Dopóki mam jedną, jedną, markę, będę pomagał!

Przyjęcie skończyło się nad ranem. jeszcze dwa dni włóczyłem się po wystawie rozmyślając już o kolejnej w Berlinie i zamiarach Alfreda.
W latach 1993 i 1994 pilotowałem sześć jego wypraw autami z pomocą humanitarną do Kaliningradu, w których uczestniczyła też Frau Tschirpe i jego dwaj synowie. Nigdy nie dociekałem co nim powoduje. Czy zwykły altruizm, czy prześladują go jakieś demony z przeszłości.


Później na całe sezony zablindowałem się na Morzu Śródziemnym: Lazurowe Wybrzeże, Korsyka, Włochy, Sycylia, Malta … i drogi nasze się rozeszły.
Dzisiaj, po latach – jako prawnuk imigranta z Bałkanów (dobrze napisałem, Bałkanów) - wspominam te epizody.
- Tak! Alfred to był dziwny facet!


Marian Lenz
Gdańsk, 2015
Komentarze
szacunek dla Alfreda - podziękowania dla Marysia Marek Zwierz z dnia: 2015-11-26 20:24:00
pasuje mi do naszego gdańskiego klimatu Jacek Chabowski z dnia: 2015-11-27 02:44:00
No proszę jednak pozytywnie ?? Marian Lenz z dnia: 2015-11-27 02:49:00
czy się obronimy przed nienawiścią ? Barbara Szwankowska z dnia: 2015-11-27 06:02:00
gdzie ten rezerwat ? Tadeusz Lis z dnia: 2015-11-27 10:30:00
zaufanie do innego, obcego wzrośnie, bo nie ma innego wyjscia Witold Pawłowski z dnia: 2015-11-27 11:04:00
ALFRED TO BYŁ DOBRY FACET Andrzej Colonel Remiszewski z dnia: 2015-11-27 11:09:00
oni musza się dopasować do zasad tych ludzi od których chcą ową pomoc, szacunek, przyjaźń i współczucie uzyskać. Maciej "Skipbulba" Kotas z dnia: 2015-11-27 11:57:00
TADEUSZOWI I MACIEJOWI Andrzej Colonel Remiszewski z dnia: 2015-11-27 14:31:00
tekst newsa jest bardzo potrzebny w samoosłabianiu zbyt mocnego w nas syndromu stereotypowego widzenia sąsiadów Marek Tarczyński z dnia: 2015-11-28 06:09:00
do Andrzeja Maciej Skipbulba Kotas z dnia: 2015-11-28 07:50:00
Nasuwa się mi się kilka uwag i refleksji. Marian Lenz z dnia: 2015-11-28 08:01:00
ERRATA Marek Tarczyński z dnia: 2015-11-29 12:02:00
Koledze Markowi Tarczyńskiemu Marian Ramzes XXI Lenz z dnia: 2015-11-30 07:26:00