KOMUNISTYCZNY JACHT i KAPITAN Z NOŻEM
Dziś mam dla was opowiastkę, jak to się żeglowało "za późnej komuny". Bo za wczesnej komuny, kiedy "wopiki" plaże bronowali, a imperialiści obrzucali nas stonką ziemniaczaną o żadnym żeglowaniu po morzu nie było mowy. Mało który z dziejszych żeglarzy ma o tamtych czasach nawet zielone pojęcie.
Szczęśliwe pokolenia.
Biorąc pod uwagę jaki obrót przyjmuje sytuacja międzynarodowa - pozwalam sobie w imieniu Autora opowiastki Andrzeja Colonela Remiszewskiego i moim własnym podrzucić wam przestrogę "pro memoria".
Ja od Andrzeja jestem sporo starszy. Moja pamięć sięga o wiele dalej wstecz.
Doceniajcie dzisiejszą swobodę, dobrobyt - żeglujcie po morzu dopóki się da.
Niczego nie odkładajcie.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
------------------------------------------
KOMUNIŚCI I MORDERCY
Jurkowi Wróblowi, od którego historię tę zasłyszałem
.
/
Ze strony www.lublin112.pl
.
Rzecz działa się dawno, w epoce trudno zrozumiałej dla dzisiejszego pokolenia, a jak pokazują wydarzenia polityczne, dość łatwo zapomnianej przez moje pokolenie. Były to czasy, kiedy polska droga na morze była obwarowana tysiącem różnych uwarunkowań, z których oczywiście najważniejsza wielopoziomowo udzielana (bądź nie!) zgoda „waadzy”. Potem pojawiała się kwestia wiz, z różną łatwością udzielanych przez poszczególne kraje.
Nie najmniej ważna była kwestia BIEDY. Polak legalnie mógł kupić i wywieźć z kraju 10 dolarów. Z jednej strony „żelaznej kurtyny” stanowiło to połowę średnich zarobków, z drugiej wystarczało co najwyżej na zakup widokówek (na szczęście od lat 70-ych znaliśmy już instytucję „Posted at the high sea” umożliwiającą naklejanie na nie polskich znaczków). Podobną kasą dysponował kapitan dla całego jachtu.
Nic dziwnego, że szukano każdego sposobu na zaoszczędzenie i „zaoszczędzenie”. W cenie byli zmyślni załoganci umiejący wynaleźć bezpłatny dostęp do pryszniców i toalet, a w którejś z załóg miałem artystę potrafiącego uzyskać połączenie z francuskiej budki telefonicznej nie dość, że międzynarodowe za opłatą lokalną, to jeszcze z wykorzystaniem „wędki” – monety, czy też żetonu wrzucanego, i ale wyciąganego z powrotem z aparatu po połączeniu.
Elementem koniecznych oszczędności było szukanie bezpłatnego postoju. Marin było ogólnie mniej, jednak drogie były jak dziś (czyli dla nas niebotycznie), manewrowanie w nich na żaglach było podobnie trudne jak dziś, a nasze jachty rzadko miały sprawne silniki, tym chętniej więc stawało się w portach handlowych i szczególnie rybackich.
Zdarzenie miało miejsce gdzieś w latach 80-ych, zapewne w Danii, Niemczech lub Holandii. Drewniany „kredens” typu „Opal”, z wieloosobową jak zwykle u nas załogą, wszedł do niewielkiego portu rybackiego. Nie dość, że nabrzeża były bardzo wysokie, to jeszcze basen okazał się zatłoczony, nie było innej możliwości, tylko przytulić się do kogoś. Wybrano kuter, na którym trwały, mimo nadchodzącej jesiennej nocy, jakieś prace na pokładzie.
/
Sztorm w Hanstholm – Fot. R. Kruger Panoramio
.
Kapitan kulturalnie pyta o pozwolenie stanięcia przy burcie. Chwila konsternacji i z pewnym wahaniem pada przyzwolenie. Niedługą chwilę po zacumowaniu pojawia się któryś z rybaków:
- Wiecie, jest jeden problem. My zamierzamy wyjść w morze o świcie…
- Ależ nie ma problemu, proszę nas obudzić, zrobimy wam miejsce.

Załoga „Opala” skończyła klar, odnalazła gdzieś w przetwórni otwarty dostęp do pracowniczej łazienki, wypiła za szczęśliwe ocalenie i zmęczona jesiennym Morzem Północnym grubo przed północą poszła spać.
O 0430 kuter był gotowy do odejścia. Któryś z rybaków zapukał w pokład. Odpowiedziała mu głucha cisza. Zapukał jeszcze raz: brak reakcji. Z pewnym wahaniem przelazł przez nadburcie na pokład jachtu i już mocno pięścią zaczął pukać w nadbudówkę. Tym razem było to tuż nad głową śpiącego kapitana, zadziałało. Wylazł zaspany, z nieprzytomnym wzrokiem:
- Acha…. – mruknął – Ein moment…. – i zanurkował z powrotem, pozostawiając rybaka na pokładzie.
Z pod pokładu dał się słyszeć jego niezrozumiały dla rybaka okrzyk, po czym ponownie wyskoczył na zewnątrz, dzierżąc w dłoni długi, szpiczasto zakończony kuchenny nóż. Rybak cofnął się poł kroku przerażony, aż oparł się plecami o wanty bezana i zamarł.
A tymczasem kapitan, całkowicie go ignorując wetknął ostry koniec ostrza w stacyjkę silnika i przekręcił. Rozległo się gdakanie diesla.
- „Uff” – westchnęli równocześnie:
„Jednak zapalił!!”.
„Jednak nie mordują”.
Jak wspomniałem, silniki na polskich jachtach rzadko kiedy działały, a niemal zawsze miały swoją specyfikę. Na tamtym „Opalu”, któraś z kolejnych uspołecznionych, stażowo-szkoleniowych załóg dawno utopiła ostatni komplet kluczyków, sama stacyjka była, delikatnie mówiąc rozwalona. Każdy z obsługujących silnik miał swój sposób na zapalanie. Najpopularniejsze były wkładane rączką łyżeczki do herbaty, ale kapitan preferował ów nóż, który w przeciwieństwie do łyżeczek zawsze był w kambuzie dostępny.
Tylko skąd biedny kapitalista miał o tym wiedzieć?
Andrzej Colonel Remiszewski
(Oczywiście w kamizelce i przypięty)
--------------------------------------
PS. Ilustracje mają luźny związek z tekstem
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu