COLONEL O PREHISTORII SAMOTNEGO ŻEGLOWANIA
Andrzej Colonel Remiszewski wyraźnie zapatrzył się na swego imiennika – prof. Januszajtisa, który od lat niestrudzenie prowadzi w dzienniku „Trójmiasto”

kącik  "Tego pewnie nie wiecie"  - przypominający dawne dzieje Gdańska.

Colonel  też  trudzi się dobrą robotą – systematycznie przypominając pionierów żeglarstwa, żeglugę, dawne jachty i żaglowce.

Być może wkrótce znowu coś przeczytacie o dawnych jachtklubach.

Przypomina o korzeniach.

Mrówcza praca zimową porą.

Dziękujemy Andrzeju.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

PS. Przy okazji – przypominam, że jutro, dnia 10 stycznia (środa)  upływa termin zgłoszeń do WIELKIEJ HONOROWEJ NAGRODY SAJ

-------------------------------

PIONIERZY    KILKA  SŁÓW  O  PREHISTORII  SAMOTNEGO  ŻEGLARSTWA

Wszyscy wiedzą o Joshua Slocumie – pierwszym w świecie, i Leonidzie Telidze – pierwszym Polaku. Zatarły się w pamięci nazwiska prawdziwych pionierów, tych, co byli przed nimi. Najwcześniejsze próby żeglowania samotnego giną w mrokach niepamięci lub mitologii. Niewątpliwie miały miejsce, najczęściej z pewnością z powodów losowych. W czasach nowożytnych odnotowano pierwsze samotne rejsy o charakterze sportowym lub przyjemnościowym, pozwalające zaliczyć się do „jachtingu”. Były to krótkie pływania po wodach Morza Północnego, zapewne także innych mórz europejskich oraz u wybrzeży Ameryki Północnej.

Amerykanie zdają się tu być pionierami. Gdzieniegdzie można na przykład natrafić na informację o  rejsie, który miał odbyć w 1786 roku Alfred Josiah Shackford, amerykański żeglarz, z Francji do Gujany Francuskiej. Po za tym, że nie wiadomo, czy rejs miał faktycznie miejsce, to z pewnością w tamtym czasie nie chodziło o „wyczyn sportowy”.

.

Alfred Johnson  - pierwsze solowe przejście Atlantyku - 1876 rok

Niemal stulecie później mamy pierwszą udokumentowaną solową trawersatę Atlantyku. Pomysł wziął się z knajpianych dyskusji przy kartach i kielichu, kiedy to spierano się o możliwość przepłynięcia Atlantyku w pojedynkę. Alfred Johnson (1846-1927) ogłosił, że jest to wykonalne, a dla udowodnienia dokona tego osobiście i to na otwartopokładowej dory. Ten wybór  to nie był przypadek Johnson ten typ łodzi znał najlepiej.

 

/

Linie teoretyczne dory „Centennial”

.

Johnson urodził się w Danii w rybackiej rodzinie, gdy przeniósł się do Stanów Zjednoczonych zajął się połowami halibuta w Gloucester (Mass.). Na wielkiej Ławicy Nowofunlandzkiej łowiono wtedy z niewielkich, otwartopokładowych dories, wodowanych z pokładu większych statków. Dziś nie sposób nawet sobie wyobrazić z jakimi trudnościami musieli sobie wtedy radzić rybacy i na jakie ryzyko byli narażeni. Wystarczy tylko wspomnieć, że w roku rejsu Johnsona na Ławicy zginęło niemal 200 rybaków.

Swój rejs odbył Johnson będąc u szczytu formy, jako niespełna 30-latek, w pełnej kondycji fizycznej, z ogromnym doświadczeniem na północnym Atlantyku, bez sponsorów, nie mając na widoku niczego po za celem: osiągnięciem wybrzeża  Anglii. Za 200 dolarów, cale posiadane oszczędności kupił dory o długości całkowitej 6,10 m (w linii wodnej tylko 4,86!), szerokości 1, 67 (znów wykrzykniki !!) i zanurzeniu 0,76 m.

 

/

Alfred Johnson i „Centennial”

.

Łódź, nazwana „Centennial” (na cześć przypadającego wtedy stulecia Stanów Zjednoczonych) została otaklowana jako gaflowy kuter z długim bukszprytem, zaopatrzona w kompas, mapę, prosty sekstant i dryfkotwę. Dość tłumnie żegnany wypłynął Johnson z Gloucester 15 czerwca 1876, lecz zaledwie tydzień potem wchodzi do jednego z portów w Nowej Szkocji – uświadamia sobie, że balast złożony z żeliwnych prosiaków na tyle zakłóca wskazania jego kompasu, ze stawia to pod znakiem zapytania szanse trafienia do Europy.

Kolejną przygodą jest spotkanie z niemieckim parowcem, który za wszelką cenę chce udzielić mu pomocy. Ostatecznie kapitan linowca daje się przekonać, że jedyne, czego potrzeba żeglarzowi to brandy i przekazuje mu dwie butelki brandy i życzenia dobrej drogi.

Podróż nie jest łatwa. Ciasnota nie pozwala, mimo niewielkiego wzrostu, rozprostować nóg, brak nadbudówki oznacza nieustanne wystawienie na bryzgi i na wilgotne mgły. Johnson pokonuje przeciętnie ponad 70 mil na dobę (tylko raz około 100), śpi w dzień, czuwa nocą ale posuwa się. konsekwentnie na wschód. Najciężej jest w sztormach. Któregoś razu, „Centennial”, mimo złożonego masztu i wyrzuconej dryfkotwy przewraca się. Długie minuty mijają, zanim zalana wodą łódź powraca do właściwej pozycji. Johnson stracił większość zapasów, zegar nie działa, a grot gdzieś zniknął. Na szczęście żeglarz spotyka jakiś statek, dowiaduje się, że jest już tylko 150 mil od Irlandii i dostaje żywność.

10 sierpnia 1876 roku, po 46 dniach na morzu, „Centennial” przybył do Abercastle, małego portu rybackiego w południowo-zachodniej Walii. Dalej, mimo zmęczenia i propozycji przejścia na parowiec, rusza do Liverpoolu, gzie zawija po 66 dniach w morzu. Następne kilka miesięcy żeglarz był fetowany w Anglii, co pozwoliło mu zebrać fundusze na powrót statkiem do Stanów. Tam jednak spotyka się z obojętnością, co prawda wystawia swoją łódź do zwiedzania, lecz nie przynosi to sukcesów finansowych i ostatecznie Johnson wraca do zawodu rybaka. Karierę kończy jako kapitan nowofundlandzkiego kutra.

 

/

„Centennial”

..

Bernard Gillboy – pierwsze solowe przejście Pacyfiku – 1882 rok

Cztery lata później, inny Amerykanin, zawodowy marynarz, Bernard Gillboy, zdecydowanie zainspirowany przykładem Johnsona, przepływa samotnie Pacyfik, z USA do Australii. Płynie na sześciometrowym „niby-szkunerze”, nazwanym „Pacyfic”. Czemu piszę „niby-szkuner”? Wystarczy spojrzeć na fotografię. Można zresztą podyskutować, kuter to, slup ,czy jeszcze coś innego, źródła pisane mówią „szkuner”.

 

/

Bernard Gillboy i”Pacyfic”

.

Trasę do Australii planuje przebyć w cztery miesiące. Zabiera na ten czas żywność w puszkach, nie pomyślał za to o możliwości łowienia ryb. Rejs rozpoczyna się zgodnie z planem 18 sierpnia 1882 w San Francisco. Zgodnie z doświadczeniem i współczesnych żeglarzy, pierwszy miesiąc jest trudny. Flauty przeplatane burzami pozwalają posuwać się bardzo powoli. W końcu jednak napotyka bardziej sprzyjające wiatry. Po dwóch miesiącach ma jednak za sobą dopiero jedną trzecią trasy. Musi racjonować żywność, lecz uparcie nie odstępuje od założenia, że nie ląduje na mijanych wyspach.

Po czterech miesiącach ma już tylko 1 500 mil do Australii. Wtedy następuje katastrofa. Pojawiająca się znikąd fala przewraca „Pacific”, Gillboy walczy o przetrwanie. Dopiero po przecięciu takielunku i złożeniu masztu udaje mu się postawić łódź. Straty są ogromne, znaczna część żywności, elementy takielunku kompas i zegarek… Podróż staje się jeszcze trudniejsza. Gillboy steruje prowizorycznym wiosłem zmontowanym z kawałków drzewc i zamknięć bakist, próbuje polować na przysiadające ptaki, traci jednak powoli siły i nadzieję na dotarcie  do celu. Ostatecznie w 162 drugim dniu rejsu podejmuje go przepływający statek. Do Sandy Cape pozostał 160 mil, do Darwin około 500.

Po powrocie do San Francisco Gillboy został motorniczym tramwajowym, po czym jednak wrócił pnie wrócił na morze w 1899 roku i objął dowództwo W 1906 roku utknął z załogą w lodzie na obrzeżach wyspy Sachalin. Wszyscy zginęli z głodu i zimna,

Pod koniec stulecia Gillboy wydal niewielką książeczkę- relację z rejsu pod wiele mówiącym tytułem (tłum, moje): „Podróż przyjemnościowa”.

 

/

Książka ciągle jest do nabycia za jedyne 14,99 USD za pośrednictwem największej internetowej księgarni na świecie, daję się także odnaleźć w sieci w formie pdf.

.

Szalona podróż Gillboya nie zakończyła się pełnym sukcesem, znajdą się tacy, co jej „nie zaliczą” jako przejścia Pacyfiku. Tym niemniej dla nas w Polsce ma pewien walor szczególny. Dopiero niemal stulecie później jego rekord samotnego przebywania w morzu pobił Leonid Teliga płynący z Fidżi do Dakaru w czasie 165 dni.

I przychodzi na myśl słynne powiedzenie o statkach z drewna i ludziach z żelaza. Dobrze, że jest nam czasem dane takich ludzi nadal spotykać osobiście.

.

Andrzej Colonel Remiszewski

 

 

 

Komentarze
Brak komentarzy do artykułu