ZIMOWĄ PORĄ (66)
Wyczekiwany felieton Andrzeja Colonela Remiszewskiego. Różnym ludziom różne rzeczy szkodzą. Colonelowi… herbata (!) 

Sprawa przedziwna. Nie znam nikogo innego komu by szkodziła herbata, ale to oczywiście o niczym nie przesądza. Co mnie

szkodzi – boję się przyznać, bo Moniczka znowu mnie  skarci za seksizm.  Ja i seksizm ?/   Wszystkie inne damy, które mnie

znają – hurmem zaprzeczą. Nie wiecie co to znaczy hurmem? Oczywiście – to określenie cyrkulowało kiedy jeszcze

Was na świecie nie było. Znaczy – gromadnie. Słowa też się starzeją. Wracając do Colonela – grunt, że rum „Havana Club”,

„Bacardi – Carta Negra” oraz „Cpt. Morgan Ron” są akceptowalne. A propos „akceptowalni” to innym razem. Sprawa nadzwyczaj

delikatna.

Zyjcie wiecznie !

Don Jorge

------------------------

Don Jorge,

Od dziesiątków lat nie piję herbaty. Nie lubię. A po za tym mi szkodzi. „Odkryłem” to w prehistorycznych czasach, kiedy byłem podatny na chorobę morską i niemal każdy wielki rejs do Jastarni, czy Helu okazywał się „rejsem do Rygi”. Zdarzyło mi się dojechać do Helu w fazie pierwszych symptomów choroby, a więc dumny z siebie powędrowałem z załogą do restauracji, bodaj jedynej wówczas w tym mieście. Kapitan przed dalszym pływaniem pić piwa nie pozwalał, kolację mieliśmy zaplanowaną na jachcie, takich egzotycznych napoi,  jak cola w Polsce jeszcze nie znano. Skończyło się kawą („po turecku[1]”, w szklankach bez uszka i koszyczka) oraz herbatą. Wypiłem więc herbatę. Jeszcze zanim wyszliśmy na ulicę Waltera, dziś przywróconą do nazwy Wiejska, już poczułem się źle. Podróż do Rygi odbyłem po drodze do portu, a do Gdyni wróciłem przenicowany dokładnie.

Dziś wiem, że tak działają na mnie garbniki zawarte w herbacie, szczególnie takiej zbyt długo parzonej. A działają niezależnie od miejsca i sytuacji, niekoniecznie wyłącznie na morzu.

 

Szklanki w lokalu gastronomicznym

.

Tak więc już grubo ponad czterdzieści lat nie piję herbaty. Wyjątek czynię dla słabej herbaty ze słuszną dawką rumu, traktowanej jako podgrzewacz ciała i ducha. Takie podgrzewanie się jednak nie jest możliwe ani konieczne na co dzień, więc można powiedzieć, że herbaty nie pijam wcale. I tu rodzi się problem. Ogromna większość ludzi tego nie rozumie. Tłumaczenie każdemu z osobna i brnięcie gastronomiczno-medyczne rozważania, jest bez sensu. Uciążliwe, co gorsza naraża mnie na dyskusję w dziedzinie dla mnie absolutnie enigmatycznej. Po za tym zwyczajnie wkurza i męczy. Polska to jeszcze wolny kraj, wolno mi pić lub nie pić tego co uważam za stosowne. Szczególnie, że dostępna jest kawa i mnóstwo innych napojów gorących i zimnych.

Szklanki w saloniku

.

Jak zrobić, „żeby się nie czepiali w nieskończoność”? Ukułem sobie powiedzenie:

HERBATA TO TRUCIZNA

Takie stwierdzenie kończy zazwyczaj sprawę. „Jak to trucizna?” – „No trucizna”. I tyle.

Argument „i tyle” nie jest jednak wystarczający dla żeglarza. Wiadomo, ze żeglarze ludzie myślący i dociekliwi, nie dadzą się zbyć. Dlatego też przytoczę niezbity dowód na to, że herbata szkodzi. Szkodzi bezwzględnie, nawet jeszcze nie wypita!

A było to tak. Wiele, wiele lat temu miałem pełnić rolę instruktora młodzieży w Gdyni. W tym celu miałem pod opieką „Nefryta” o harcerskiej nazwie „Alert”. Po szkole oraz w niedziele dzieciaki przychodziły, najczęściej dość nielicznie, popływać trochę po „oślej łączce”. Wrzesień, to dla studenta okres wakacji, więc czasu miałem dużo. Dysponowałem łódką, korzystając z tego wyskakiwałem popływać sobie trochę po Zatoce. Z rzadka była szansa namówienia na szkolne wagary jakiejś kursantki, a że to były czasy, kiedy Karta Bezpieczeństwa „Alerta” wymagała tylko jednego sternika jachtowego, więc wyskakiwałem sam.

Któregoś mglistego dnia zaplanowałem dwa półwiatrowe odcinki: do mola w Sopocie i z powrotem. Postawiłem grota i genuę i ruszyłem wzdłuż redłowskiego klifu. Zawsze tak miałem, że śniadania jadłem późno, więc wydobyłem z plecaczka kanapki i postanowiłem zagotować wodę. Na herbatę, bo o kawie nie było co marzyć. Siedziałem sobie na prawoburtowej koi, wpatrując się w kuchenkę zawieszoną wraz z turystyczną butlą na kardanie na lewej, zawietrznej burcie. Czajnik pyrkotał, ustawiony samosterownie „Alert” sunął wolno, po niemal gładkiej wodzie z zawiązanym krawatem rumplem. Nagle poczułem, że jacht kładzie się na lewą burtę. Przechył rośnie i rośnie, czajnik spada na ściankę, chciałem go łapać ale było już za późno. Jacht leciał dalej, mechanicznie, zanim zdążyłem się zaprzeć o szafki nad kuchenką, zakręciłem kurek na kuchence.

 

„Nefryt”

.

Swojej miny nie widziałem... musiała być dość głupia, szczególnie gdy udało mi się dostrzec w zejściówce zamiast nieba horyzont i statki na redzie, tyle że wzdłuż lewej jej framugi. Ile to trwało nie mam pojęcia. W końcu „Alert” zaczął się podnosić. Wypełzłem na pokład, jacht był już niemal wyprostowany, powierzchnia gładkiej wcześniej wody nieco zmarszczona. Zamiast trójki i to słabej, wiała może czwórka. Nie działo się nic!

Zmieniłem na wszelki wypadek genuę na foka i popłynąłem dalej. No i tego dnia wody już nie gotowałem!

I co to było??!!

Odpowiedź jest jasna!

Neptun, Eol albo obaj naraz chcieli mnie uchronić przed wypiciem herbaty. Mogłem się wszak zatruć. I „Alert” stałby się „Latającym Holendrem”...

17 lutego 2019

Colonel

Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.

 



[1] W peerelu kawa ”po turecku” zwana plujką, lub "śruciną" to były zmielone, zazwyczaj dość grubo ziarna kawy zalane wrzątkiem w szklance, daj Boże, że wrzątek nie był „uże chałodnyj”, jak to mówi stary kawał. W mieszkaniach posiadano metalowe koszyczki z uszkiem, w które można było wstawić szklankę, a restauracjach i kawiarniach takie luksusy były nieznane.

Komentarze
uwielbiam oryginalnośc felietonów Colonela Tadeusz Lis z dnia: 2019-02-19 16:40:00
spodobała mi się opowiastka herbaciana Barbara Szwankowska z dnia: 2019-02-20 09:04:00