KALMARSUNDEM DO BAJKOWEJ KRAINY

Ciekawi uroków szwedzkiego „tylnego wybrzeża Szwecji małżeństwo Teresa i Wiesław Cybulscy po raz

kolejny tam pożeglowali. Co zobaczyli po drodze teraz Czytelnikom i Skrytoczytaczom SSI przedstawiają.

Tak, tak – to jest przynęta. Zwróćcie uwagę, że tak ciekawy rejs zmieścił się w 18-dniowym urlopie Teresy.

Nie szukajcie atrakcji daleko. Bajkowa kraina leży nad naszym morzem.

Już dziś przystąpcie do przygotowań przyszłorocznego rejsu.

.

Zyjcie wiecznie !

Don Jorge

_______________________________________________________________

Don Jorge

Dyskusje o urokach Kalmarsundu, wywołane wydaniem uaktualnionej wersji książki, szanownego gospodarza SSI, „Kalmarsund i Oland - przewodnik dla żeglarzy" ( https://kulinski.navsim.pl/art.php?id=3802&page=0 ) sprowokowały mnie trochę do napisania krótkiej relacji z naszego tegorocznego rejsu.

Bardzo lubię Kalmarsund. Żeglowanie tutaj jest przyjemne, dość łatwe i bezpieczne... chociaż też mogą się przytrafić przygody nieco bardziej hardcorowe (o czym napiszę później). Jest tu bardzo dużo przystani i portów na lądzie i na wyspie, w zasadzie w odległości kilkunastu mil od siebie, wiele ciekawych, naprawdę wartych zobaczenia miejsc (o tym poczytacie w „Kalmarsund i Oland - przewodnik dla żeglarzy").

No tak, ale w Kalmarsundzie byliśmy dwa lata temu, więc w tym roku wypadałoby odwiedzić jakieś inne zakątki. Wybór był dość prosty - szkiery pomiędzy Vastervik a Nynashamn... a to z kilku powodów. Po pierwsze nie byliśmy już tam ponad dwanaście lat. Po drugie 18 dni urlopu Teresy wystarcza akurat na taką wyprawę. Po trzecie w tygodniu muszę być w zasięgu telefonii, gdyż transmisja danych jest mi niezbędna do pracy.(tak, tak... jednoosobowa działalność gospodarcza nie pozwala na udzielanie sobie jakichś tam urlopów:-))

Ale zacznijmy od początku. Wyruszyliśmy w czwartek, 5 sierpnia, o 1830. Załoga naszego jachtu „Free.Dom” (typ Albin Ballad) jak zwykle dwuosobowa - Teresa i ja. Wiał żwawy północno wschodni wiatr, około 9 m/s, a więc na początek trochę halsowania. Półwysep helski minęliśmy o 2145... i tu zapadła decyzja: co się będziemy wałęsać Władysławowie czy Łebie - płyniemy prosto do zatoki Grankulavik na północy Olandii!

Przy tym stabilnym, silnym wietrze płynęliśmy pełnym bajdewindem (prawie półwiatrem) 6 do ponad 7 węzłów. Super!!

Następnego dnia (piątek) po południu wiatr zmienił kierunek na północny.. i wtedy zaczęła się cięższa, bałtycka praca. Bajdewind i pod falę. Prędkość oczywiście spadła do 4... 5 kn. I tak, z jednym korygującym halsem, było do końca pierwszego etapu.

Uwielbiamy wpływać do zatoki Grankulavik. Osłonięta za wszystkich stron, z jednym wąziutkim wejściem od północy. Po przekroczeniu granicy kamieni na wejściu, wpływa się w inny świat. Woda spokojna, bez najmniejszych fal, od czasu do czasu wyskakują nad jej powierzchnię ryby. (nie jesteśmy wędkarzami, więc ryby się nas nie boją). W przystani Nabbelund cumujemy o 1230 w sobotę (rufa do boi, dziób do pomostu). Tutaj nic się nie zmienia od wielu lat. O upływającym czasie świadczą tylko coraz bardziej zmurszałe deski i pale falochronów... ale i tak bardzo lubimy tę przystań. Opłata 170 SEK (+50 prąd), woda, toalety, prysznice.

/

W kierunku Vastervik wyruszyliśmy w niedzielę o 1400. Nadal wiało żwawo z północy. Nad lądem gromadziły się deszczowe i burzowe chmury... ale szczęśliwie przeszły nam przed dziobem. Do zatoczki Pod Krasnalem (zatokę tę nazwali tak Teresa i Franek Zatorscy, gdy polecali nam ją w 2006 roku) wpływamy około 1900. Jest tu pięknie i cicho. Cumujemy tak jak to w szkierach. Kotwica z rufy, dziób do grubych drzew, dużych kamieni. Czasami można spotkać haki wbite w szczeliny skalne.

/

Zapada noc, Światło Jowisza odbija się w tafli spokojnej wody, (Księżyca nie widać, bo akurat jest w nowiu), wiatr delikatnie kołysze koronami drzew, jest... no... no... no... romantycznie. (zresztą w tej właśnie zatoczce dzieje się dość ważna akcja mojej powieści o miłości i żeglowaniu, "Desire").

W poniedziałek – dzień pracy. Teresa zbiera jagody i obfotografowuje wszystko co sie da a ja pracuję. We wtorek o 1500 zamykam studio i płyniemy 18 mil do następnej, ślicznej zatoczki. Miejsca do cumowania na dziko wybieramy posługując się szwedzkim przewodnikiem, w którym zaznaczone są bardzo dokładnie wszystkie dogodne do cumowania skały. Przewodnik ten jest oczywiście skorelowany z mapami papierowymi i elektronicznymi. Należy, rzecz jasna, bezwzględnie trzymać się szlaków, poza którymi podwodnych kamieni jest mnóstwo, ale oznakowanie, za pomocą typowych szwedzkich „tyczek” czerwonych i zielonych, jest perfekcyjne. Ja to mam fajnie. Nawigacją zajmuje się Teresa... a ja tylko trzymam rumpel:-). No, ale muszę przyznać. Po tak powykręcanych szlakach, jak w tym roku, to jeszcze po szkierach nie żeglowaliśmy. Adrenalina zawsze była na podwyższonym poziomie.

/

 

W szkierach fal nie ma, gdy wiatr pozwala to żegluje się na żaglach ale często w wąskich przejściach korzysta się tylko z silnika.

W porównaniu z naszymi poprzednimi rejsami po szkierach zauważyliśmy, że zmniejszyło się „obłożenie" fajnych do cumowania miejsc. Wywnioskowaliśmy, że wiąże się to ze zmianą typów jachtów tutaj żeglujących. Jachtów takich jak nasz, o zanurzeniu mniejszym od 2 metrów, z dziobnicą pod kątem 45 stopni do powierzchni wody, jest coraz mniej, a nie da się podejść blisko do skały, gdy jacht ma pionową dziobnicę, duże zanurzenie i wysoką burtę. Trudno jest zeskoczyć na ląd. W związku z tym chętnych do cumowania na dziko jest mniej niż kiedyś. Żeglarze znaleźli na to inny sposób. Po prostu stają na kotwicy na środku zatoczki a do brzegu dopływają bączkiem (najczęściej z przyczepnym silnikiem). Wśród żeglujących przeważają Niemcy (60%) potem Szwedzi, Holendrzy, Duńczycy. Polskich jachtów spotkaliśmy dwa!

W środę i czwartek, trochę pracując a trochę żeglując odwiedziliśmy dwie następne prześliczne zatoczki. Wszystkie te zatoczki oraz krajobrazy przesuwające się po lewej i prawej burcie są dokładnie obfotografowane przez Teresę. Gdy oglądam te zdjęcia mylą mi sie one kompletnie... ale krajobrazy rzeczywiscie są piękne! (już w domu, córka poprosiła abyśmy pokazali fotki z naszego rejsu. No tak... już po paru minutach zauważyłem dyskretne ziewanie:-)))

/

W piątek zacumowaliśmy w marinie w Arkosund. Potrzebny był nam prąd z lądu, aby upiec chleb (nie znoszę szwedzkiego chleba, więc w maszynie pieczemy polski chleb J) Opłata za cumowanie 270 SEK (w tym woda, prąd, toalety, prysznice). Miasteczko bardzo ładne, nieduże, nastawione na turystykę. Znajduje się w pobliżu wejścia do Kanału Gota.

Następnego dnia trzydziestomilowy przeskok w okolice Nynashamn. Naszym celem był urokliwy Kanał Dragets. Jest to wąziutkie przejście, o długości dwóch kabli, między wysokimi skałami. Głębokość nie za duża. W najpłytszym miejscu sonda alarmowała o 1.9 m. Przenocowaliśmy w pobliskiej zatoce a w niedzielę wyruszyliśmy w drogę powrotną. Przed odcumowaniem, przeglądając AIS Vessel Traffic and Positions, zobaczyłem, że „Bury Kocur” jest w linii prostej tylko 17 mil na północ od nas! Zadzwoniłem do Włodka, ale nie mogliśmy się spotkać, gdyż my musieliśmy już startować na południe a oni chcieli ruszyć dopiero w poniedziałek.

Przed nami nocny przelot, 104 mile. Po dwudziestu godzinach żeglugi, o 1520, zacumowaliśmy ponownie w Grankulavik (wygląda na to, że Grankulavik oraz Utklippan to najczęściej odwiedzane przez nas przystanie w SzwecjiJ). Po drodze mieliśmy masakryczne deszcze oraz burze z piorunami od których uciekaliśmy dość skutecznie, ale wydłużyło to nam trasę o ponad 10 mil.


Powrót do Polski zaplanowaliśmy przez Kalmarsund, gdyż jest tam cały czas zasięg GSM, więc: Teresa steruje a ja pracuję. We wtorek po południu stanęliśmy w Borgholmie. Opłata za cumowanie 200 SEK (w tym woda, prąd, toalety, prysznice). Staliśmy tu dwa dni z powodu poważnego sztormu na Bałtyku południowym w środę i czwartek. Bardzo silny wiatr zachodni i południowo zachodni sięgnął aż do Kalmarsundu. O tym, że żeglowanie po tych wodach też może sprawiać kłopoty niech świadczy następujące zdarzenie. W środę po południu, gdy wiatr w marinie, w porywach osiągał 16 m/s zauważyliśmy szwedzki jacht (trochę mniejszy od naszego) wchodzący do portu. Porwany, wystrzępiony, częściowo zrolowany fok furkotał na wietrze. Przy sterze samotny żeglarz. Wyskoczyliśmy na keję i pomogliśmy mu przy dobijaniu. Powiedział nam później, że takich wysokich, załamujących się fal to w Kalmarundzie jeszcze nie widział... a na koniec:”Thanks, I’m still alive”.

/

Dwudniowy postój pozwolił nam na zwiedzenie ruin zamku oraz letniej rezydencji króla Szwecji i pięknych ogrodów w stylach: włoskim, angielskim i holenderskim (wstęp 120 SEK od osoby).

W czwartek po południu trzydziestomilowy przeskok do portu Morbylanga (opłata za cumowanie 200 SEK, w tym woda, prąd, toalety, prysznice) a w piątek o 12:00 start do domu. W Kalmarsundzie było jeszcze trochę halsowania ale po minięciu południowego cypla Olandii, w miarę spokojnym i przyjemnym żeglowaniem, baksztagiem prawego halsu, dotarliśmy do Helu w sobotę o 17:50. Następnego dnia, przy słonecznej ale zupełnie bezwietrznej pogodzie, o 1545 dopłynęliśmy do Gdyni.

Jaki to był rejs? Super!!  W ciągu 18 dni przepłynęliśmy prawie 700 mil jednocześnie i odpoczywając i pracując J. Odwiedziliśmy miejsca, które zawsze nam się podobały i podobają nadal. A w kontekście wzmianek o Kalmarsundzie chciałbym zachęcić wszystkich, którzy zapłyną aż na północny koniec Olandii, do zrobienia jednego kroku dalej. Krajobrazy szkierowe warte są tego. Znam takich co nie chcą nigdzie indziej żeglować.

Hmmm... miało być krótko a wyszło jak wyszłoL

 

Wiesiek Cybulski,

s/y „Free.Dom”.

 

 

 

 

Komentarze
Brak komentarzy do artykułu