HAFENMAJSTRA ROZPOZNASZ PO ROWERZE
z dnia: 2011-02-22


Cieszy mnie, że są jeszcze między nami chłopy z żelaza, przedkładający uroki żeglowania nad luksusy "wysokości stania". Zwłaszcza, że na otwartopokładowej łodzi nawet dla wysokich nijakich ograniczeń się nie dopatrzysz. Otrzymaną korespondencję radzę wkleić do do locyjki o postenerdowskich portach. Każdy punkt widzenia zasługuje na uwagę.
 
Autor artykułu
.
Mecenasowi Krzysztofowi Marskiemu i Wojtkowi Wejerowi dziękuję. Załodze gratuluję. Maćka podziwiam.
Zyjcie wiecznie!
D'Jorge
======================================
Don Jorge,
Pisałeś już w 2008 roku o tym "Sumie" (DZ-ta) z JK AZS bardzo ładnie.
W ubiegłym roku "Sum" ponownie odbył wyprawę po bałtyckich portach i za to otrzymali nagrodę
ZOZŻ. Tym razem była to dość liczna załoga. Etatową załogą zaś jest kapitan
Michał Jósewicz,
Stasio Bolewicz i Krzysztof Marski
oraz często Maciej Krzeptowski który chyba twierdził że, nigdy
nie pływał na Morzu.
Tak więc Krzysztof Marski napisał krótki przewodnik po portach niemieckich i nie tylko, opublikował
w Szczecińskim dwu-miesięczniku Adwokatów Szczecińskich "In Gremio". 
Ponieważ Krzysztof jest jeszcze trochę "zielony" w internecie i komputerach więc poprosił mnie aby
to Tobie przekazać do publikacji
oczywiście z zezwoleniem naczelnego z "In Gremio" aby nie było
konkurencji bo z adwokatami nie można igrać.
Jest to tekst na 1 1/2 strony. Ciekawe.
Cheers,
Wojtek Wejer
_________________________
Krzysztof Marski,
adwokat
Kraina rządzona przez hafenmajstrów
 
Okazuje się, że za mało bywałem w Niemczech po zjednoczeniu (praktycznie całkiem nie) i podczas wyprawy łodzią Niemcy nie spełniły moich oczekiwań.
Pamiętam Enerdowo pełne ludzi w przeróżnych mundurach. Teraz spodziewałem się przy lepszych finansach tego kraju rożnych pięknie umundurowanych wachmanów waser, bahn, czy grenc – szuców w ozdobnych czapkach. Dla nas okazało się, ze to kraina bez funkcjonariuszy, rządzona raptem przez hafenmeister -ów, z polska, po żeglarsku, hafenmajstrów.
Wokół Rugii wybrali się Michał, jako dowódca lodzi, Andrzej, Cezary, Krzysztof, Maciej, Stanisław i Zygmunt.
Brednia wieku okolo-emerytalna, ale żeglarstwo wigoru dodaje, przynajmniej podczas żeglugi.
Zamiarem było opłyniecie wyspy Rugii /Rügen/ z okolicami.
Żeglowanie szalupa praktycznie oznacza konieczność zawijania pod wieczór do przystani.
W pierwszym niemieckim porciku Ueckermünde myślałem, ze hafenmajster klubowej przystani to początek  kontaktów z umundurowana władzą. Przypłyniecie do Niemiec trochę niepokoi takiego homo sovieticusa w moim wieku. Przepływa się kolo boi (wcale nie trzeba blisko), która ma niemieckie barwy, ale zupełnie nie odezwie się jak w „Seksmisji”: Ausweis bitte! I nic się nie dzieje. Klubowa władza w przystani – mawiamy w marinie – wcale nie była skłonna nosić munduru.
Złożyłem to na karb upalu. Na upal zrzuciłem to, że uzgadniał z nami miejsce cumowania i nie zauważał, jak wiekowe babcie z jachtów kąpią się z wnukami w basenie jachtowym.
Praktycznie kraina rządzona przez hafenmajstrów była dla nas transgraniczna. Za czela się już w Lubczynie i dalej przez Stepnice. Przystaniowy z Lubczyny bije wszelkie rekordy co do szybkości zadania opląty.
Pojawił się jak jeszcze cumy nie były rzucone. Ale tez ktoś stawia tere, iż to jego gospodarski zwyczaj i pyta się, jak długo będzie się cumować i nie zada niekiedy gotówki.
Lubczyna była poniekąd portem schronienia. Silnik się krztusił, a silnik, choć my na żaglach, sprawny mieć trzeba.
W portach, gdzie nocowaliśmy trzeba było mocno starać się uzyskać przychylność tej niemieckiej władzy z jaką nam przyszło się stykać. Szalupa przy obsadzie siedmiu chłopa wymagała rozbicia namiotu na nocleg. Na betonie czy bruku namiotu się nie rozbije.
Nawet wybór portu zawinięcia pod koniec dnia żeglugi uwzględniał możliwość rozbicia namiotu. To mi przyszło spać w namiocie i Mackowi z Nowogardu. Maciek twierdził, ze nie pływał po morzu, tylko na jeziorze kolo poligonu. Sądząc po jego obyciu w morzu, coś ukrywał.
Rozbudowana marina Kroslin naprzeciwko Peenemünde, jest niedobra, zbyt elegancka i o trawę trudno.
Peenemünde jeszcze nie rozbudowana, takie puste place to pewnie jeszcze robota alianckich bombowców. Trawy ma dużo i ładna. Ogólnie hafenmajster zatem munduru nie nosi, drelich nosi, oczywiście czysty.  Można rozpoznać go po pewnych oznakach władzy. Na przykład rowerze – jak są warunki. Nikt nie jeździ po odeskowanych pomostach rowerem - tylko hafenmajster.
W Grejfswaldzie hafenmajster był upośledzony, bo to środek miasta i miał tradycyjny bruk przy miejskim nabrzeżu, a nie wąskie belkowania. Nadrabiał to rowerem z gustownym wózeczkiem, a siedzibe miał w zabytkowej wieży. Akurat mi przyszło uzgodnić złożenie opłaty postojowej i ustalenie co do namiotu. Z wielka obawa znikoma niemczyzna zapytałem, gdzie by tu można rozbić Tzelt. Oczekiwałem wyjęcia z kabinki wózeczka hełmu z pikelhauba i odczytania odnośnych stron regulaminu, jak w znanym filmie o początkach awiacji i oczywiście decyzji odmownej. Obok wszak przebiega tranzytowa ulica. Ale tu hafenmajster pokazał władzę, wskazał malutki placyk z trawa pod wielkim maszyniskiem i transformatorem w kontenerze i tam pozwolił rozbić namiot. U nas dwie komisje, trzy narady oczywiście odmownie. No to moglem szczęśliwie dołączyć do kolegów, którzy cieszyli się ięknem rynku w kawiarnianym ogródku. Obsługiwani byliśmy przez mila panią Ober - Polkę to po polsku.
W porciku Lauterbach pod sztucznym klasycystycznym miastem Putbus, cos jak nasza Nowa Huta, tylko z początku XIX wieku, była hafenmajstrowa, całkiem ładna. Pomosty były, to jeździła po nich rowerem jak się patrzy.
W Stralsundzie zawinęliśmy do klubu żeglarskiego z turnusami dla niepełnosprawnych. Układ nabrzeży i pomościków nie nadawał się do jazdy rowerem. No tak, ale jako rekompensatę hafenmajster dysponował okrętem wojennym. Był to wprawdzie wycofany stawiacz min, kiedyś zdobyty na Duńczykach, jeszcze z pierwszej wojny światowej – ale zawsze. Przychylność hafenmajstra tego żeglarskiego klubu jakoś tez uzyskaliśmy. Wskazał nam kuchnie swego okrętu, dla nas cenny był zlewozmywak z ciepłą woda. Kuchnie gazowa, czyli butle z palnikiem, mieliśmy swoja.
Po wyjściu ze Stralsundu w drodze na Hiddensee jakiś statek z krzyżami maltańskimi kieruje się ku nam.
Michał rozważa, czy będą nas kontrolować. Nic z tego, panowie w strojach ratowników, żadne to mundury, fotografują
i filmują nas gorliwie. Jednocześnie pozdrawiają nas tez bardzo gorliwie. No i znów brak kontaktów z władzą.
Na Hiddensee przystaniowy miał rower, jak się należy. Marina w porciku Glowe (po ang. glove to rękawiczka) wyraźnie przebudowana, kilka poziomów. Hafenmajster urzęduje w wyniesionym pomieszczeniu. Roweru nie widziałem, ale hafenmajster życzliwy. Mogliśmy gotować przy stolach bufetu, choć były groźne napisy zakazujące tego. Ten przystaniowy tez wykazał śmiało władzę poza porcik sięgającą. Wskazał kolo mariny łąkę, gdzie rozbiliśmy namiot. Namiot stal krótko. Już o czwartej ruszyliśmy na Bornholm do Ronne. Typowy klasyczny przykład na „wstąpił do piekieł, po drodze mu było”. Nieco zbyt śmiały pomysł pokonania Bałtyku, tak przy okazji, okazał się mila przejażdżka. Nasz kapitan Michał wykazuje się świetnym wyczuciem wiatru,
słońca i wody.
Na Bornholmie dehumanizujący, okrojony kontakt z hafenmajstrem. Przystań opłaca się w bankomatowym automacie. Hafenmajster był, ale tylko w określonych godzinach. Sami wiec wybraliśmy trawnik pod namiot.
Dwa lata temu żeglowaliśmy wokół Bornholmu, zaczynając od Ronne. Idziesz w tej stolicy wyspy pod górkę na rynek, a tam market znanej u nas sieci. Tyle płynąc, by zobaczyć znajomy market. Właściwie tyle zapamiętałem, to była niedziela. Tego roku, to był poniedziałek, rynek tętnił życiem. Były jakieś kawiarnie, knajpki, pomnik jako zegar słoneczny, jak i rożne sklepy. Rynek się wiec w pełni zrehabilitował. Budynek marketu schował się na drugi plan.
Po nocnym powrotnym płynięciu do Niemiec zawijamy na wysepkę Ruden. To jest rezerwat. Nie ma hafenmajstra.
Ale i nie ma opłat. Żeglarze ostrzegają, by nie rozbijać namiotu, bo pojawia się ktoś z rezerwatu i wygania. My po nocnym przelocie tylko gotujemy cieple obfite śniadanie. Bierzemy kurs na kraj – do Świnoujścia.
Nie zaszczycamy Sassnitz, bo tam dużo betonu i z namiotem byłby kłopot.
Po drodze białe klify Rugii. Wiatr łagodny. Na lodzi nastrój kąpielisk z mijanych Kurortów Cesarskich.
W ojczyźnie w Świnoujściu upal straszny. Świnoujście to tez część krainy rządzonej przez przystaniowych. Panie przystaniowe nie wychodzą z dyżurki, to i rower im niepotrzebny. Drewniane pomosty są dużo niżej nabrzeża, tam prowadzi ostre zejście, to rowerem trudno. W tej marinie jest trawy dużo. Przyzwyczajeni stawiamy namiot gdzie chcemy. Postanowiliśmy jeden dzień nacieszyć się Świnoujściem po takim długim pobycie na obczyźnie. W drugiej dobie, w nocy pojawił się hafenmajster, co spełnił moje spóźnione oczekiwania zachowań niemieckiego surowego wachmana. Wybiegł do idącego z naczyniami i szybko wskazał, ze jest specjalna umywalnia. I słusznie. W nocy tych dwóch z namiotu ktoś obcesowo budzi pytaniem, co to za namiot,
a on nic nie wie o namiocie. Nasze zaspane glosy tłumaczą mu, ze z szalupy. Nawet ten hafenmajster wykazał się ludzkim odruchem, nakazując zwinięcie namiotu do wpół do dziewiątej, aby szef nie widział.
I tak pozostaje w przekonaniu o istnieniu rządów hafenmajstrów na Rugii i w okolicach, a ze kraina rządna
i przyjazna to niech tak zostanie.
////////////////////////////////////////////

 
 
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=1669