TAKI STAŻ BAŁTYCKI
z dnia: 2012-03-28


O rejsach ustczanina Edwarda Zająca czytaliście już w "ŻAGLACH" oraz w tym okienku. Ale opis bałtyckich perygrynacji jachciku "Holly" w roku 2010 dotąd nie był nigdzie publikowany. Z premedytacją przetrzymałem go w szufladzie na okazje wyjatkową. No i niebawem wszystko będzie jawne, ale jak na razie "nie mam pozwoleństwa". Mogę tylko zdradzić, że tegoroczne plany Edwarda obejmują już żeglugę atlantycką. Na czym? Oczywiście i tym razem na maleńkiej "Holly".
Do żeglugi oceanicznej praktyka bałtycka jest wręcz ... wymarzona. Mało które z małych mórz potrafi być tak wymagające. Poniższy opis rejsu wydaje mi się najlepszym argumentem, że Edward  do spotkania z Atlantykiem jest naprawdę dobrze przygotowany.
Wkrótce wiecej informacji, a poźniej oczekujcie meldunków.
Umiarkowanych, permanentnych i nieustających półwiatrów !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
____________________________________ 
LIPCOWY  REJS
   W tym roku (2010) wiosenny remont przedłużył się; nie tylko „zwykłe” coroczne prace, ale i wymiana starego, przyczepnego Evinrude umocowanego w studzience, na diesel chłodzony powietrzem, napędzający przez wałki i przekładnię kątową spodzinę od przyczepnego silnika, umieszczoną w tejże studzience. Projekt Tadka z W-wy, realizowany przez Marka z okolic Szczecina. Dni szybko upływały i zaczynałem obawiać się, że ten sezon spędzę na lądzie. A więc aby szybciej – zamiast ładnej obudowy umieszczonego w kokpicie silnika, powstaje prowizoryczna, kanciasta skrzynia ze sklejki, przypominająca niektóre NRD-owskie „wynalazki”. Zaraz po wodowaniu próbny rejs redowy na silniku; wszystko działa i na spokojnej wodzie płyniemy 4 do 5 węzłów. Jednak trochę przeciwnego wiatru znacznie redukuje tę prędkość. Jeszcze tylko tydzień taklowania i przygotowań.
   W pierwszy tegoroczny rejs wypłynąłem w niedzielę 4 lipca. Jak zwykle, żeglowałem samotnie jachcikiem HOLLY. Kolejny raz płynąłem na północny Bałtyk. Znowu, który to już raz, zamarzyło mi się dotarcie do Alandów. Przed południem wypływam z usteckiego portu i po dwóch dobach całkiem przyjemnego żeglowania, mijam latarnię Hoburg na Gotlandii. Tutaj jednak kończy się sprzyjająca pogoda; przeciwny wiatr szybko rośnie do siły sztormu. W dodatku przyplątało się silne zatrucie pokarmowe: gorączka, wymioty. Wycofuję się za cypel z latarnią i staję na dryfkotwie. Jestem bezpieczny, bo wiatr powoli znosi mnie na otwarte morze. Noc jest dość jasna. Dwie tabletki Apap Noc i zasypiam. 
   Budzę się po trzech godzinach. Nawet niewiele mnie zniosło, chociaż wiatr nie odpuszcza. Nadal nie czuję się najlepiej – gorączka, zimne dreszcze, torsje. Zastanawiam się nad sytuacją: mogę czekać do rana i próbować wejść do któregoś z pobliskich portów, mogę czekać na morzu na zmianę pogody. Podejmuję jednak inną, może niezbyt logiczną decyzję: wyciągam dryfkotwę i płynę na południe, w kierunku Zatoki Gdańskiej. Nim jednak odpłynę mam wizytę; parę metrów od jachtu wynurza się wąsata główka foki i rozgląda się ciekawie dookoła. Pierwszy raz zobaczyłem fokę na wolności.
   Wiatr nadal silny, ale to już pełny baksztag. Płynę szybko, ale odejść od rumpla w tych warunkach raczej trudno. Nie czuję głodu, cały czas piję mleko. Tylko raz robię zwrot i płynę na wiatr; w tych warunkach jacht jest samosterowny i mogę ugotować płatki ryżowe ... na mleku. Tak upływają następne dwie doby. Gdy dopływam do Gdańska, pogoda poprawia się, nawet świeci słońce.
W czwartkowy wieczór docieram do Klubu NEPTUN w Górkach Zachodnich. To chyba osłabienie chorobą powoduje, że ląd chwieje się tak mocno, że odczuwam coś w rodzaju morskiej choroby; po wejściu na jacht to uczucie mija. Tutaj zatrzymuję się do niedzieli: regeneracja i ładowanie akumulatorów (podziękowania dla firmy MERKADO), różne prace przy jachcie i tak potrzebny wypoczynek.
   Po trzech dniach słonecznego wypoczynku znowu w niedzielę rano ruszam na północ. Pogoda zmienna: upał, wiatry ogólnie sprzyjające, ale niekiedy trafia się kilka godzin ciszy, co przy upałach jest dość uciążliwe. Temperatura w kabinie dochodzi do 40 stopni. Z daleka omijam wody Obwodu Kaliningradzkiego, płynę 20 – 30 mil od wybrzeży Litwy, później Łotwy. We wtorek wieczorem widać wyraźne oznaki załamywania się pogody; wpływam do łotewskiego portu Liepaja.
W nocy przeszła potężna burza z tropikalną ulewą. Rano jednak pogoda lepsza, nawet świeci słońce. Odwiedza mnie para artystów – chcą malować HOLLY. Są zawiedzeni tym, że zaraz odpływam.
   Po wypłynięciu z portu napotykam wiatry słabe, zmienne. Często kompletna flauta i niesamowity upał. Dwa dni takiej pogody zmęczyły mnie i w piątek rano wpłynąłem do Ventspils. Po dwóch dobach powinienem pójść spać, ale wewnątrz jachtu jest zbyt gorąco; idę do miasta, znanego mi z zeszłorocznego rejsu. W bibliotece korzystam z internetu, na poczcie nadal nie ma widokówek – rok temu kupiłem ostatnie cztery. Olbrzymia plaża z Błękitną Flagą prawie pusta, podobnie jak przestronne parkingi. Znalazłem jednak duży sklep spożywczy i uzupełniłem zaopatrzenie.
Następny dzień to sobota, 17 lipca. Gdy rano ruszam, mam już przepłynięte 681 mil. Lekki, południowy wiaterek wiejący od rana, po południu zaczął tężeć i zmieniać kierunek. W nocy miałem już mały sztorm z NE, może 7, może 8 B. Zawróciłem na wysokości wyspy Gotska Sandom i chcę wpłynąć w cieśninę między nią a Gotlandią. Jednak tam gromadzą się ciemne, burzowe chmury, słychać grzmoty i widać błyskawice. I tam pcha mnie sztormowy wiatr.
   Jestem tuż pod tą chmurą, gdy nagle wiatr cichnie i słabiutko zaczyna wiać z przeciwnego kierunku. Masz ci los: iść z tym słabym wiatrem przeciw falom czy z falami przeciw wiatrowi? Jednak nie musiałem decydować – z kierunku chmury przyszedł piekielny szkwał. Właściwie wpierw, nim uderzył szkwał, usłyszałem niesamowite wycie. Spojrzałem – chmura wyglądała jak twarz wielkiego potwora i głos dochodził z jasnej plamy, jakby z ust. To nie była gra wiatru na wantach – to wycie, jakby setki diabłów wypuszczonych na wolność, pochodziło z chmury i wyprzedziło wiatr. Skuliłem się na dnie kokpitu – i dotąd nie wiem, czy to wiatr mnie tam wrzucił, czy sam schowałem się na ten niesamowity odgłos. Kątem oka obserwowałem, jak wiatr zderzył się z nadchodzącą falą która, wydawać się mogło, za chwilę zwali się na jacht. Wyglądało, jakby wiatr mocował się z falą, wyniósł ją jeszcze wyżej ale powstrzymał – raptownie siadła i przeszła pod kadłubem.
   W kotłowaninie fal, jaka powstała, nie było żadnej logiki. Zwinąłem tę resztkę żagla pod którym płynąłem, uwiązałem ster i schowałem się w kabinie. Pozbawiony napędu jacht kołysał się w sposób poddający testowi wytrzymałość takielunku, ale niczym korek pozostawał na wierzchu i dryfował z wiatrem. Mogłem sobie na to pozwolić – miejsca do sztormowania miałem dosyć.
   Po kilku godzinach, w niedzielny poranek wiatr zelżał na tyle, że wyszedłem z kabiny i postawiłem trochę żagla. Wieje z zachodu, więc znowu kieruję się na północ. Jednak wiatr kręci i po paru godzinach mogę płynąć albo w kierunku Estonii, albo znowu w tą feralną cieśninę, w dodatku ostro pod wiatr. To dziobanie wciąż wzrastającej fali jest bardzo męczące. Pod wieczór widzę, że i tak nie uda mi się wejść do cieśniny. Robię zwrot i zaczynam płynąć z wiatrem w kierunku Liepaji. Co za ulga! Cieplej, ciszej, rumpel też mniej męczy. Niedzielny, świąteczny sztorm.
   W poniedziałek (19.07) nadal płynę w kierunku portu Liepaja. Bardzo dobra szybkość: po raz pierwszy przekraczam 100 mil dobowego przebiegu (105mil). Do portu docieram o 1930. GPS pokazuje, że od wypłynięcia z Ustki przepłynąłem równo 900 mil.
   Miałem zamiar wypłynąć w środę rano, ale zostaję dzień dłużej – przypłynął ZAWISZA CZARNY pod Zbierajewskim , z załogą w połowie złożoną z niewidomych. Zrezygnować z takiego spotkania – niemożliwe. Przyglądam się pracy niewidomych na jachcie, poznaję ułatwienia, jakie dla nich wprowadzono. No i sam Zbieraj – niesamowity kapitan, prawdziwy pasjonat. Zostawiam ustecką banderkę – otrzymuję firmową koszulkę akcji „ZOBACZYĆ MORZE”.
   Sama Liepaja to miasto kontrastów – poza nowoczesnym centrum jest stara, drewniana zabudowa, chyba jeszcze z carskich czasów. Ciekawostka – w mieście nie spotkałem sprayowych „malowideł” czy napisów z jednym wyjątkiem – pamiątki po polskich kibicach. Natomiast fani tamtejszego klubu „Metalurg” spotykają się w ekskluzywnym lokalu, pełnym pamiątek po ich idolach.
   Wypływam w drogę powrotną w czwartek rano. ZAWISZA miał wyruszyć parę godzin później, ale on płynie na Zatokę, gdy ja do Ustki – szanse spotkania na morzu nikłe. Zgodnie z prognozą mam wiaterek koło trójki, pozwalający mi płynąć ostrym bajdewindem. Na jutro prognoza przewiduje wiatr z baksztagu, ale jego siła ma wzrosnąć na 6 do 7 B. Natomiast trzeciego dnia, gdy powinienem być już przy polskim wybrzeżu, mam mieć półwiatr o bardzo umiarkowanej sile. Prognoza sprawdza się przez dwa dni i bardzo szybko zbliżam się do swojego portu. Jednak dotychczas korzystny dla mnie silny wiatr NE nie tylko nie słabnie, ale skręca na NW i rośnie.
   Mijam już Łebę, ale o wchodzeniu do portu przy tej pogodzie nawet nie myślę; odwrotnie, staram się odejść jak najdalej od lądu. Udało się – do sztormowania z wiatrem mam przed sobą, jeśli wiatr nie zmieni kierunku, wolną przestrzeń aż do Zatoki Gdańskiej. Staram się tak ustawić jacht, aby Rozewie minąć nie dalej jak o milę czy dwie. Niepokoją mnie jakieś światła z kierunku Łeby – jednak ląd jest bliżej niż chciałbym. Później dowiedziałem się, że prowadzono tam akcję ratowniczą angielskiej Bavarii, która przy 10 B. została wyrzucona na plażę. Załogę uratowano.
   Świt pozwala dojrzeć otoczenie; sztormu z takimi falami jeszcze na morzu nie spotkałem. W nocy jakiś statek zatrzymał się w pobliżu sprawdzając, czy nie potrzebuję pomocy. Musiałem przez radio dać znać, że u mnie wszystko OK. Boję się tego; muszę wyjmować sztorcklapę, uruchamiać radio i jednocześnie sterować; to ryzykowne działanie. Obserwuję statek idący pod wiatr – fale buszują po pokładzie i rozbijają się o nawigacyjną. Żałuję, że nie mogę fotografować czy filmować. Jakiś prom pasażerski zwalnia i płynie równolegle, aby pasażerowie mogli utrwalić widok mojego jachciku; chciałbym zobaczyć ich zdjęcia czy filmy.
   Minęła trzecia doba od wypłynięcia z Liepaji. Mam coraz więcej zaufania do jachciku, ale bardzo dokucza mi zimno. Moje ubrania „sztormowe”, jak to kiedyś pisałem, są wodoodporne jak ruski zegarek POBIEDA – przepuszczają wodę w obie strony i po wysuszeniu nadal można ich używać. Wewnątrz jachtu są jeszcze suche ubrania, ale przy tej pogodzie nie zostawię steru aby zejść do kabiny i przebrać się.
   Równo na kontrkursie płynie jakiś duży, jasny statek. Nie zmienia kursu – idzie na zderzenie. Znowu stres z otwieraniem jachtu, uruchamianiem radia. Jednak tamten nie reaguje na wywołania; jest blisko i widzę wyraźnie, że w oknach nawigacyjnej nikogo nie widać. Zamykam jacht i nie mam innego wyjścia – muszę robić zwrot i uciekać sprzed dziobu, nie patrząc na ryzyko związane z tym manewrem. Niedaleko odpłynąłem; ustawiony bokiem jacht ogarnia fala, kładzie na burtę. W tej pozycji zjeżdżam po zboczu fali w kaskadach wody przelewających się przez cały jacht. Wiszę trzymając się jedną ręką uchwytu z liny. Dłuższa linka bezpieczeństwa to dodatkowe zabezpieczenie. W dolinie gwałtowne wyprostowanie i siedzę w kokpicie na tym samym miejscu. Jeszcze dodatkowa kaskada wody, gdy mija mnie rufa tego statku. Notuję w pamięci nazwę i łapię rumpel. HOLLY znowu ustawia się z wiatrem. Rozglądam się po pokładzie i takielunku; reflektor radarowy zdmuchnęło mi z topu masztu jeszcze przy Gotlandii, ale dlaczego maszt jest wyraźnie wygięty w łuk? Jest powód: lewa wanta kolumnowa. Puściło już kilka drutów i widzę jak pękają kolejne. Szybko staram się usztywnić maszt fałami oplecionymi wokół salingu. Może to trochę skutkuje, ale maszt nadal wygięty i pękają następne druty. Jak później policzyłem pękło 13, zostało jeszcze 6. Odwijam z linki z pół metra tych pękniętych drutów, robię z nich oczko . Odpinam talię obciągacza bomu i wpinam ją między oczko a podwięź. Napinam przez kabestan i widzę, że maszt jest prawie prosty. Jest mi gorąco i jestem cały mokry – może bardziej od własnego potu niż z poprzedniej kąpieli. Gdy emocje ustąpią, zaczynam coraz bardziej odczuwać zimno. Po prawej, między deszczowymi szkwałami i niskimi, postrzępionymi chmurami, niekiedy ukazuje się coś ciemniejszego, jakby zarys lądu. Nie mogę ustalić odległości, nie mam pozycji, więc odbijam trochę w lewo, aby nie przybliżać się.
   Mijają następne godziny i wreszcie w kolejnej odsłonie rozpoznaję zarys Przylądka Rozewie. Więc dobrze, mogę sterować lekko w prawo, iść na zbliżenie. Włączam silnik i zaczynam grę z falami. Ciut więcej żagla, a gdy trochę równiejszej wody, wspomagam się silnikiem. Przy nadchodzącej fali silnik luz, ruch sterem i ustawiam się rufą; niekiedy nie zdążę i dostaję prysznic. Później znowu cykl powtarza się: kurs bardziej w prawo, silnik – i tak powoli chowam się za Przylądkiem. Tutaj fala wyraźnie zmniejsza się i zaprzestaję lawirowania; jedynie niekiedy zmuszony jestem nadstawić dziób lub rufę pod jakiegoś większego „dziada”. Słaby silnik daje niewielką prędkość, rozwijam więc więcej żagla, chociaż przy tej pogodzie jest to trochę ryzykowne; nie mam jednak ochoty wpływać do portu w nocy. Z daleka widzę już wieżę we Władysławowie i jest nadzieja, że wkrótce dopłynę. Przygotowuję cumy i odbijacze. Trochę nie doceniłem odległości lub przeceniłem swoją szybkość – staję w porcie dopiero o 19,30. Jest tu kilka jachtów, ale i dla mnie jest jeszcze miejsce między Y-bomami.  Ktoś pomaga przy cumowaniu, pyta skąd przypływam. Z Łotwy, ponad trzy doby w drodze, samotnie w tym sztormie? Kręcą głowami jakby nie dowierzali...
   Wreszcie wchodzę do wnętrza jachtu. Zęza pełna wody, podłogi pływają a na nich wszystko, co nie było szczelnie zamknięte. Jednak w plastykowych workach jest sucha odzież – mogę się przebrać. Wreszcie sucho i coraz cieplej. Zagotowuję wodę na kawę, dolewam sporo rumu.  Wychodzę na spacer, aby trochę rozruszać się. Znowu, jak w Górkach, mam problem z utrzymaniem równowagi, bo Ziemia jakby chwiała się. Czuję się głupio – jeszcze ktoś pomyśli, że jestem pijany...
   Wracam na jacht, przygotowuję kolację. Jajka w szafce ocalały, więc będzie jajecznica z 4 jaj na łotewskiej słoninie. Byłem zaskoczony widząc w NETTO w Liepaji kilka rodzajów grubej słoniny. Kupiłem kawałek lekko wędzonej, aby przypomnieć sobie nie tak dawne, podobno minione czasy. Okazała się miękka, wspaniała w smaku. Jeszcze trochę cebulki i jajecznica – delikates!
   Zmęczenie, ból mięśni (odczuwany jeszcze długo po rejsie) – najchętniej położyłbym się spać. Jednak wiem, że gorący prysznic dobrze mi zrobi. Dopiero po nim rozwijam śpiwór w mojej hundce. Tyle nie spałem, ale trudno mi zasnąć mimo nasennego Apapu – za dużo było emocji.
   Następnego dnia wstaję wcześnie rano. Sprzątanie, wybieranie wody z zęzy i bakist, rozwieszanie mokrych ubrań. No i rzecz najważniejsza – co z pękniętą wantą? Nie mam ochoty jechać po nową do Gdyni; naprawiam we własnym zakresie, dość solidnie. Przypływa jacht ATLANTYK, znany mi z regat samotników. Robię trochę zakupów.   Wypływam we wtorek (27.07) późnym rankiem. Pogoda nieszczególna, pada deszcz, zimno. Wiatr też niezbyt korzystny, więc dodatkowo uruchamiam silnik. Jeszcze czuję zmęczenie, więc na noc wpływam do łebskiej mariny. Słucham opowiadań o tym sztormie, oglądam angielski jacht, już ściągnięty z plaży. Poważnie uszkodzony balast, połamany ster i maszt w trzech kawałkach. Czterech żeglarzy przypłynęło nim z Wysp Brytyjskich – i dopiero ten sztorm...
   Następnego dnia pogoda gorsza niż wczoraj, prawie stale pada deszcz i prognoza też nie nastraja optymistycznie. Wypływam dopiero przed jedenastą. Mam trudności w przejściu kanału; pod wiatr ledwo posuwam się do wyjścia. Później jednak okazuje się, że wiatr jest nawet korzystny. Włączam wspomaganie silnikiem, bo chciałbym dopłynąć do Ustki przed nocą. Mam taką nadzieję do Czołpina, gdzie wiatr nagle wzrasta i zaczyna dopychać mnie do lądu. Jestem na to uczulony i ile sił w żaglach i motorze uciekam dalej od brzegu. Dopiero gdy mam parę mil zapasu, powracam na kurs do Ustki. Silniejsza fala deszczu tłumi wiatr, który wraca na korzystniejszy kierunek. Jeszcze w tym deszczu pojawia się nasz okręt wojenny. Podpływa blisko, przyglądają się. Nie włączam radia, nie mam ochoty na pogawędki.
   Gdy w oddali widzę zwiastuny Ustki, Neptun jakby doszedł do wniosku, że na koniec rejsu może potraktować mnie ulgowo: wiatr słabnie, fala wyraźnie zmniejsza się. Jeden z usteckich galeonów wiezie wczasowiczów na morską wycieczkę, później wraca do portu wskazując wejście. Równo o dwudziestej mijam główki, w awanporcie zwijam genuę i wpływam do Basenu Węglowego. Rejs zakończony! Trwał 24 dni, przepłynąłem 1223 mile morskie.
   To był najdłuższy i najtrudniejszy z moich samotnych rejsów. Kilka sztormów, w tym ten ostatni o sile 10 B., awaria wanty, która mogła zakończyć się utratą masztu, statek, który o mało mnie nie staranował. Wiele godzin ciszy, gdy temperatura w kabinie dochodziła do 40 stopni.
   Były jednak też piękne wschody i zachody słońca i morze – wciąż inne, zmieniające się – ale zawsze piękne, nawet w tym sztormie ...
Edward Zając
s/y HOLLY
Ustka, październik 2010 r.
------------------------
PS. Często padają pytania, również na stronie Kulińskiego, o dane jachtu z opisywanego rejsu. Tak więc: HOLLY, typ Leap 21, jest małym jachcikiem kilowym, zbudowanym w 1976 roku w Anglii. Ma 6,32 m długości, 2,43 m szerokości i 1,02 zanurzenia. Waga 1200 kg, żagli 20 m.kw. Dane z prospektu reklamowego, bo rysunków nie udało się zdobyć. Mam go od 2006 roku.
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=1946