JAK TO NA WOJENCE ŁADNIE, KIEDY UŁAN Z KONIA SPADNIE
z dnia: 2017-09-18


Nie, nie to nie będzie tak jak w znanej (kretyńskiej) przedwojennej piosence o ułanie, którego koledzy nie żałowali. Gotlandzkiemu Wojownikowi Jackowi Chabowskiemu tym razem się nie powiodło, Ale my go żałujemy. Choćby dlatego, że to członek Klanu SSI i autor newsów. Nie poszczęściło też wszystkim innym poza Mirosławem Zemke (gratulacje !). Naciągnąłem Jacka na zwierzenie - jak to było z tym jego zawróceniem do Władysławowa. Historia pouczająca.
Zyjcie wiecznie !
Don Jorge
PS. Tomkowi Daszkiewiczowi dziękuję za reanimację mojego redakcyjnego komputera.
------------------------------------------------------------

Don Jorge,
Ledwo emocje opadły po imprezach mistrzowskich w Gdańsku, a już na początku września pojawiło się ponownie to uczucie, które towarzyszy zbliżającym się ważnym wydarzeniom w życia każdego człowieka. Przez tydzień przed startem, każdy ranek przeglądam animację pogodową. Specjalnych zmian nie ma, początek umiarkowany, końcówka z dużym gwizdkiem z zachodu. Pocieszałem się sam, że to wciąż prognoza, a sprawdzalność powyżej 48h, jest dużo mniejsza – będzie dobrze. Przygotowania łódki trwały do ostatniego dnia (głównie przegląd instalacji elektrycznej) i jeszcze trzeba jakąś strategię obrać. W poprzednich edycjach bitwy, raz wystartowałem bez żagli dodatkowych, za drugim razem z małym genakerem. Tym razem idę na całość, czyli wpisuję do świadectwa przelicznikowego (ORC) wszystkie możliwe żagle jakie mam (spinaker, dwa genakery – każdy po około 80m2). Argumentuję, że jak na północ popłynę szybciej, to może powrót uda się przed zapowiadaną złą pogodą pod koniec regat. Dzień przed startem, jako sprawdzenie czy wszystko działa, startuję z załogą w regatach w JKM Neptun. Fajne ściganie, na luzie, wszystko działa. Po wyścigach zaliczam tylko obowiązkowe spotkania w biurze regat i po angielsku wymykam się do domu, bo zależy mi na dobrym śnie, a we wiosce regatowej o to raczej trudno.
W niedzielę, krótka odprawa, załoga ogarnia łódkę po licznych i długich spotkaniach żeglarskich i za chwilę oddaję cumy jakbym pępowinę odcinał. Start jakby w zwolnionym tempie. 5 minut przed sygnałem startu stawiam genekera i sprawdzam, czy dam radę sam zrobić zwrot przez rufę. Słabo wieje, zatem poszło sprawnie. Po starcie pierwsze decyzje taktyczne – wiatru mało, muszę się od towarzystwa odkleić i odbijam baksztagiem na wschód. Prędkość na wodzie nie najgorsza ale trochę nie w stronę Gotlandii. No cóż tak się pływa na genakerach. Do Helu dopływam na końcu pierwszej grupy – mogło być lepiej, ale nie jest źle. Wiatr zaczyna kombinować z kierunkiem i genakera trzeba zrzucać i przez 20 minut płynę bajdewindem, aby znowu się odkręcił do baksztagu. Genaker w górę i już mam do wymiany koszulkę. Co tam, sam płynę, przebiorę się wieczorem. Wiatr tężeje i łódka przyjemnie się rozpędza. Morale w załodze rośnie, tym bardziej, że zupę sobie zrobiłem (opakowanie od żurka, w środku pomidorowa – ok, obie lubię). Wiatr się wypełnia i robi się spinakerowo. Ok, to regaty, zrzucam genakera, w górę spinaker. Zapalił, trochę trymu, a uśmiech na grocie jakby coraz szerszy. Jeszcze tylko kontraszot na grota, bo cholera wie. Stawka po woli się rozciąga. Ci co przy Helu jakby zaparkowali i praktycznie stoją w miejscu. Nie to, żebym się nie cieszył, bo powoli mi znikają za rufą. W okolicach 3-4 konkurentów, każdy pod wszystkimi żaglami jakie ma. Z Konsalem II małe boksowanie, ale w końcu odskakuję trochę do przodu. Mijanka ze statkiem, z którym rozmawiam przez radio aby się upewnić, że nas widzi. Spokojnie, koryguje kurs aby nam nie przeszkadzać, jedziemy swoje. Chmury niczym kurtyna w teatrze zasłaniają rumieniące się słońce, to znak aby przebrać się na noc.

Pod pokładem szperam w torbie, gdy nagle łódkę wywozi. Niby nic nowego. Po chwili wstaje, autopilot ogarnia, ale tylko na chwilę. Druga wywózka już bardziej dynamiczna i jakoś łódka nie garnie się do pionu. Alarm autopilota wyje, wygrzebuję się na pokład, ster w ręce, odbijam i łódka niczym z kopyta rusza do przodu. Patrzę na zegary, 18kts wiatru rzeczywistego, prędkość nad dnem 8-9kts. Z jednej strony krzyczę yahoo!, z drugiej chyba trzeba będzie spina zrzucić. Próbuję zapiąć autopilota i nic. Bez reakcji. Wyłączam go i włączam. Dalej nic. Kilka razy powtarzam, dalej bez zmian. Kurde! (było mocniej), przecież nawet na część sekundy steru nie mogę puścić. Wiatr nie słaby, falę zaczynają się ze mną ścigać, dziób nurkuje, spin trzeszczy – pomysł, jakiś pomysł, teraz, natychmiast! Ok mam, przechodzę przed ster, który trzymam jedną ręką, drugą, powoli odwijam bras od spinakera aby go poluzować, by przestał pracować i schował się za grotem, to go za chwilę zrzucę. Neptun chyba zobaczył, że to trochę pokracznie wygląda i nasłał na mnie kolejną falę od rufy. Tym razem to już nie była wywózka w stylu – wiezie mnie 1, 2, 3, bum, tylko tym razem od razu było to bum. Łódka leży. Bras z prędkością światła ucieka mi z ręki (doświadczenia wcześniejsze nauczyły mnie, aby go nie próbować zatrzymać), kątem oka widzę róg szotowy grota całkiem mocno zanurzony w wodzie (przecież kontra szot trzyma!), huk wiatru, fale dają kopniaki w tyłek, no normalnie rodeo na leżąco. Po chwili jacht, jakby przebudzony budzikiem podrywa się do pionu i słyszę, że na dziobie jest zamieszanie. Spinaker zatańczył oberka ze sztagiem i owinął się wokół niego jakby chciał się mocno przytulić. Nie jest dobrze. Patrzę przez chwilę jakby zamrożony, no co jeszcze???!!!! Ok. zwalniam kontraszot grota, stanę do wiatru zrzucę grota. Już mam łapać za starter silnika, ale Anioł Stróż łapie mnie za rękę i krzyczy: „sprawdź czy nie masz jakiś lin w wodzie”. Ok, racja, sprawdzam. Jest zamieszanie. Próbuję zrzucić grota w dryfie. Udaję się całkiem szybko, nawet trochę za, bo część wpada do wody. Jakoś ogarniam, wciągam na pokład i nie mam pod ręką krawata. Odpinam swoją smycz i wykorzystuję ją do owinięcia grota, bo wiatr cały czas namawia grota na spacer. Takielunek szaleje i zaczynam się poważnie obawiać, czy masztu nie stracę. Trzeba jak najszybciej ogarnąć spina na sztagu. Buchtuję brasy i szoty spina i próbuję odwijać ze sztagu. Jeden obrót, drugi, trzeci, ok odwija się! Może po czwartym, może po piątym wiatr wyrywa mi spina, który zaczyna udawać wielką flagę trzymając się już samego topu masztu. Pozamiatane. Wracam do kokpitu i zgłaszam na radiu, że dla mnie koniec regat i aby na mnie uważali, bo nie odpowiadam za swoje ruchy. W między czasie zrobiło się ciemno. Sprawdzam na ploterze pozycję i mierzę do najbliższego portu. Władek, ponad 12NM pod wiatr. Nie ma innego wyjścia, tylko czy silnik da radę z taką flagą pod wiatr. Próbuję i przy obrotach 3tys. „rozpędzam” się do trzech węzłów.

Alternatywy brak, ruszam, jakieś 4-5 godzin do portu. Po drodze zerkam co chwilę na powiewającego w górze spina i czasami sobie myślę, może niech się już urwie, będzie z głowy. Nic, trzyma i jakby miał z tego fun. 7NM do Władkowa i pierwsze wiadomości na telefon. Widzę, że moja załoga bardzo aktywna i ogarnia kwestie poinformowania rodziny i (!) już zorganizowała ekipę ratunkową do Władysławowa. Kurde, ja jeszcze nie pomyślałem co zrobię jak dopłynę, a oni, nie mając jeszcze pełnej informacji już organizują konkretną pomoc. Powiedzieć, że jestem pod wrażeniem czy nawet w szoku, to mało. Wow! Morale wraca na zielone pole i zaczynam być jakoś spokojniejszy. Tuż przed portem rozmawiam z chłopakami – wszystko ogarnięte, bosmanat wie, że będzie w nocy jacht z jednym żeglarzem na pokładzie i ze spinem na topie. Normalka ;-). Całe szczęście wiatr od lądu i port osłonięty. Podejście z emocjami nie większymi jak przy każdym nocnym wchodzeniu do portu. Marek z Michałem pokazują latarką miejsce do cumowania i już po chwili trzymają mnie za kosz dziobowy. Stoję w porcie, uff. Marek wręcza mi butelkę z dobrym trunkiem i witają mnie jakbym na metę wpłynął. Szczere miśki, radość, żarty z największej obecnie bandery na Bałtyku, emocje powoli puszczają. Michał wjeżdża na top i zajmuje mu tam około 40 minut aby spina wyzwolić. Klarujemy łódkę, siadamy w mesie i Michał grzebie w zapasach słodyczy, których na rejsie nie powinno zabraknąć. Odprowadzam Ratowników, bo przecież jest godzina 3 nad ranem w poniedziałek, a oni za chwilę do pracy muszą. Kładę się w koi i zasnąć nie mogę. Z boku na bok, przewijam film z ostatnich kilku godzin i nie do końca wierzę, że jestem we Władysławowie. Już po wszystkim? Gdzie moja Gotlandia? I chyba następne pytania są już we śnie. Następny dzień słoneczny i przyjemnie wietrzny.

Cumuję w Władysławowie
.
Ruszam do Górek i właściwie mógłbym na silniku, bo pod wiatr, ale nie, chcę żagli. Stawiam grota i foka i płynę wzdłuż półwyspu. Jest pięknie, żeglarsko. Chociaż z tego muszę skorzystać. Po chwili zaczynają się telefony. Co i jak, dlaczego? Opowiadam i zastanawiam się jednocześnie gdzie popełniłem błąd, co zrobiłem źle? Może szczęścia zabrakło? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Pod koniec, gdy mijam metę regat (boja GW) tak sobie myślę, że nie ktoś abstrakcyjny, ale chyba Pan Bóg podjął za mnie decyzję i zabronił mi płynąć dalej. Widocznie obawiał się, że adrenalina padnie Chabowskiemu na mózg i będzie chciał ciągnąć do mety bez względu na pogodę. Tak to postrzegam i z Panem Bogiem się nie kłócę. Do Górek dopływam już po zmroku, gdzie czeka na mnie Wojtek, który pomaga przycumować. Na żeglarzy można liczyć. Mam dług wobec polledowej załogi, wobec obsługi regat, która z morza (Krystian Szypka) i z lądu (Marysia Kurant), robiła co mogła i co potrzebowałem. Wracam do domu autem i przełączam się w tryb kibica i jak się okazuje, emocje wcale mocno nie opadają, bo tam daleko na morzu dzieje się sporo. W załączeniu fotki z mojego nocnego wejścia do Władysławowa. Autorem zdjęć jest Michał „Czołg” Ruciński.
- pozdrawiam
Jacek
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3245