ZIMOWĄ PORĄ (58)
z dnia: 2018-03-19


O starych jachtach, o nostalgii, o wysublimowanym smaku i to wszystko po targach „Wiatr i Woda”. a przed wiosennym

zrzuceniem łódki na wodę. Czas pędzi, ludzie się bogacą, apetyty rosną.

Apetyty ?

Na co ? 

A na luksus, a przede wszystkim aby bliźnim oko zbielało. I to właśnie dlatego powstają jachty takie aby szokowały,

aby wszyscy na pomoście  się przy tej zacumowanej między wytykami zatrzymywali i rękoma machali. Tak tak – między

wytykami, bo sztuka cumowania do pław czy pali zupełnie upadła. I co tu wydziwiać nad upadkiem sztuki nawigacji, kiedy

każdy w kieszeni ma smartfona z GPS, a nawet z mapą.

Zanim wrócimy do łódek, aby przynajmniej przed wodowaniem potraktować je „Karcherem” – macie tu temacik do chwilki zadumy.

A przy tym wszystkim – wygrzebcie z pakamer lifeliny i kamizelki.

Zyjcie wiecznie !

Don Jorge

 

Godzinę temu przyleciał bocian. Pierwszy w tym roku. Pokołował nad łąką i zarządził: KONIEC ZIMOWEJ PORY. JEST WIOSNA, CZYLI SEZON. No to piszę dla Was i dla siebie ostatni zimowy felietonik 2017/2018.

Na przystani jeszcze lód ale prace przy łódkach powoli ruszają. „Tequila” zaczyna mieć już całkiem nowe wnętrze, elementy także całkiem nowej instalacji elektrycznej zawalają magazyn, gotówka wycieka wszystkimi porami, a za kilkanaście dni ogłoszę zaproszenie dla chętnych popływania na odbudowanym jachcie.

/

Podczas warszawskich Targów „Wiatr i Woda” miałem okazję obserwować armatorów biegających po stoiskach z obłędem w oku, szukających promocji, porad albo chociaż zwykłych katalogów i wizytówek, by potem, teoretycznie na chłodno i bez emocji, dokonać zakupów.

Parlament ma za kilka dni pracować nad nowymi zasadami rejestracji jachtów. Cel szczytny ale realizacja… jak na razie niezbyt satysfakcjonująca. Bieżączka legislacyjna trwa nadal, niestety rozwiązania proponowane przez administrację oraz ustawodawcę nie są, jak dotąd, ani trochę lepsze, niż za poprzedników. Subiektywnie powiedziałbym więcej: są znacznie gorsze. Omnipotencja państwa i ubezwłasnowolnienie ludzi wolnych i odpowiedzialnych postępują. Dość jednak o poważnych tematach.

Ostatnio wspominano tu w SSI tzw. „jotki” – jachty typu J-80 zaprojektowane przez zespół: Henryk Kujawa, Włodzimierz Kuchta, Józef Szymańda,i budowane od lat 60. Polscy żeglarze zawdzięczają tym jachtom bardzo wiele. Wielkość i prostota budowy pozwalała na budowę w „systemie gospodarczym”, dzielność morska i zdolność odbywania długich rejsów uczyniły z nich jachty wyprawowe, których zasięg objął wody „od bieguna do bieguna”.

Kiedy powstawał projekt serii, jachty budowano powszechnie w świecie znacznie węższe, niż dziś i z małą wolną burtą. Niezbędną wysokość wnętrza uzyskiwano poprzez montaż nadbudówek, przy czym tzw. „wysokość stania” nie była czymś oczywistym. „Jotki” (w ślad za o niespełna 4 m krótszym „Kismetem”) dostały nietypowe nadbudówki: na całą szerokość kadłuba na śródokręciu. Dla laików wyglądało to, jakby pokład dziobowy i rufowy były obniżone, a tymczasem było odwrotnie. Idealnie widać to na zdjęciach „Alfa” w newsie Jana Ludwiga.

O „jotkach” pierwszej generacji można powiedzieć wszystko tylko nie to, że były klasycznie piękne. Świadomie to były muły robocze, które miały znieść wszystko: dowolne warunki, lody, czarterowe załogi, manewrówki ćwiczebne, no i permanentny brak na rynku wszystkiego, czego jacht potrzebuje. Ostatnie „jotki”, szczególnie te wykończone nowoczesnymi farbami, teakiem, nierdzewką,, na mnie osobiści zaczęły robić całkiem dobre wrażenie estetyczne, a swych projektowych walorów nie utraciły.

Wszystko to się sprawdziło. W dziesiątkach lub setkach wypraw, w tysiącach zwykłych rejsów, na wszystkich wodach. Wiele pokoleń żeglarzy ma „jotkom” coś do zawdzięczenia. Ja też!

Często popełniamy błąd przenosząc dzisiejsze czasy w przeszłość. A w wypadku „jotek” trochę tak, jakbyśmy porównywali „Warszawę” (garbusa M20) ze współczesną hybrydą naszpikowaną elektroniką i udogodnieniami. Za Warszawą się obejrzymy, starsi powspominają z łezką szeroką kanapę zamiast przednich foteli ale większość z nas woli tę nowoczesną hybrydę… albo chociaż audika z odzysku.

Należy brać rzeczy właściwą miarą. Co raz spotykam się z narzekaniem na degradację „pięknych drewnianych klasyków” albo i na „wyprzedawanie ich Niemcom”. Narzekający jednak ani złotówki do ich ratowania nie dodadzą, ba… nie zastanowią się nawet, że odbudowa drewnianego „Opala” to koszt znacznie wyższy, niż zakup nowego. Luksusowego jachtu tej samej długości. O niebo wygodniejszego, sprawniejszego. I kilka razy tańszego w utrzymaniu.

Jakbym miał pieniądze, to bym sobie takiego „drewniaka” albo „blaszaka” sprzed pół wieku odrestaurował. A jakbym miał nadal za dużo pieniędzy, to bym sobie jeszcze dokupił zamek. Taka sama kategoria luksusu. A ponieważ pieniędzy nie mam, to składam uniżony hołd tym wszystkim pasjonatom, którzy na przekór zdrowemu rozsądkowi odtwarzają, kupują i utrzymują piękne zabytkowe jachty.

Podczas warszawskich Targów natrafiłem na informację o planach żeglarskich odrestaurowanej Vegi. Pisałem o Vegach nie tak dawno. Tym razem chodzi o „Wandę”.

/

Zdjęcie pochodzi ze strony: https://www.morka.pl/rejsy-klasykiem-s-y-wanda

.

„Wanda” była jachtem krakowskiego jachtklubu „Budowlani, którego członkiem byłem jako dzieciak, jeszcze zanim klub dorobił się jachtu morskiego. Potem przeszła różne dzieje, typowe dla epoki, aż już w nowej rzeczywistości od zagłady uratował ją prywatny nabywca. Odrestaurował jacht, jednak zawirowania życiowe spowodowały, żemusiał się go pozbyć. Na szczęście „Wanda” trafiła w ręce kolejnego pasjonata!

A mnie się przypomina historyjka sprzed trzydziestu kilku lat. Spotkaliśmy się z „Wandą” przy jednym nabrzeży w Travenuende. My mieliśmy już wychodzić, oni w drodze do Lubeki. My klarowaliśmy jacht, w tym worki z żaglami, oni suszyli się na pomoście.

W końcu oni ruszyli w górę rzeki. Na nas też przyszedł czas. Poleciłem założyć genuę na sztag. - NIE MA! – Jak to nie ma? – No nie ma i już. – Kto się nią zajmował?- Okazało się, że Jurek położył worek z genuą na pomoście. Załoga „Wandy” musiała ją omyłkowo załadować na pokład. –Jurek, nie dopilnowałeś, załatw odzyskanie żagla!

Problem w tym, że nie mieliśmy nawet pojedynczych fenigów w walucie, telefonów komórkowych jeszcze nie wynaleziono, do Lubeki kawal drogi. No i gdzie szukać „Wandy”? A my mamy wracać do kraju, rejs się kończy!

Jurek zniknął. Po godzinie idzie pomostem, taszczy worek. Problem rozwiązał prosto, w owych czasach, kiedy milicjant był „władzą” i wrogiem, sam bym na to nie wpadł. Poszedł do komisariatu przy porcie, wyjaśnił w czym problem, jeden telefon do Lubeki i białozielony radiowóz na syrenie wpadł do lubeckiego portu. Gdy „Wanda” podchodziła do kei, już tam byli: – Ahoy, polnische Jacht!... Chwilę potem byli w drodze do Travemuende i przekazali Jurkowi czekającemu w komisariacie worek.

Jak im wyjaśniło co chodzi, nie znając języków, do dziś nie wiem. Ale od tamtej pory pamiętam, że niemiecki policjant jest po to, by POMAGAĆ.

Życzę nam, byśmy z takiej pomocy korzystać nie musieli w nadchodzącym sezonie, a włożone na grzbiety kamizelki i uprzęże pozostawały na nich tylko dla zasady, a nie z konieczności.

13 marca 2018

Colonel

Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3338