KRAJOBRAZ PO BITWIE
z dnia: 2019-09-19


Autorski tytuł nieco zmyłkowy, bo tekst  traktuje o przebiegu samej Bitwy. A na konkluzje pobitewne jeszcze  czas. Być może nawet w okienku SSI.

Impreza  mi się podoba ale nadal otwarty jest temat: czy to ma być próba survivalu czy regaty dla najdzielniejszych samotników długodystansowych.

Moje zdanie, kibica „Bitwy” od  pierwszej edycji jest powszechnie znane. Ale to tylko zdanie kibica.

Dlatego z przyjemnością publikuję relację mojego Przyjaciela – Jacka Chabowskiego – wojownika, który niestety tym razem wrócił wlekąc

za sobą tarczę na powiązanym fale.

Bardzo uważnie śledziłem też poczynania Joanny Pajkowskiej, Aleksandry Emche, Honoraty  Wąsowicz, Jacka Zielińskiego, Andrzeja Kopytko.

Oli gratuluję specjalnie !

Grunt, że wszyscy żywi, choć jeden z ręką na temblaku – pozdrawiam !

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

---------------------------------------------------------------------

Krajobraz po bitwie.

4:2, czyli na sześć moich startów, drugi raz nie udało się ukończyć Bitwy o Gotland.

Po kolei:

Dwie godziny przed startem robimy sobie wspólne zdjęcie. Atmosfera radosna, ale lekko napięta. Żartów jakoś mniej niż poprzednio. Ja się zastanawiam czy refować się na start, czy jeszcze spróbować popłynąć na pełnych żaglach. OK, to są regaty. Czas na refowanie będzie, tym bardziej, że na „Blue Horizon” mogę zmniejszyć powierzchnię grota nie wychodząc z kokpitu. Wypływam za główki na grocie i testuję. Jest OK. Powoli przymierzam się do linii startu i 3 minuty przed sygnałem rozwijam foka. Łódka zaczyna się rozpędzać do 9 kts i muszę dwa razy stanąć do wiatru, bo będę za szybko na linii startu. Po starcie od razu kurs na cypel helski. Po lewej stronie „Dancing Queen”, po prawej „Opole”, „Bussy Lizzy” i „Oceanna”. Jacht idzie jak po sznurku. Kątem oka obserwuję Jurka z „DQ” i widzę kilka wywózek. „BH” rozpędza się z każdą milą i jakby zapatrzona przed siebie nie ulega porywom wiatru i płynie swoje. Steruję ręcznie, bo frajda z najwyższej półki. Z każdą chwilą odrywam się od peletonu i tylko Jurek powoli mnie wyprzedza. Po minięciu półwyspu pojawia się coraz większa fala. „DQ” zafalowanie nie służy i lekko zwalnia. Znowu jestem na pierwszej pozycji. Prędkości oscylują miedzy 8 i 10 kts. Zapinam autopilota wchodzę w tryb „Bitwy”, znaczy mimo, że nie chce mi się spać, kładę się mesie na 15, 20 minut. Momentami chyba łapię sen, by po kilkunastu minutach, bez budzika wstać.


Procedura między drzemkami: rzut oka przed dziób, ploter, znowu rzut oka tym razem 360 stopni wokół jachtu, patrzę na żagle, coś koryguję, znowu zerkam na ploter i wyliczam – OK tym razem budzik ustawiam na 25 minut, a jak na ploterze jest pusto (nie widać innych statków), to nawet na 30 minut. Najczęściej budzę się około minutę przed budzikiem (nie mam pojęcia jakim cudem, ale tak jest). Czasami wyrywa mnie ze snu jakaś rozmowa na radiu, większe uderzenie fali lub łopot żagli. Robi się ciemno i odległość od głównej grupy rośnie. Słyszę przerywane rozmowy na radiu. Ktoś się wycofuje. Rytmiczne uderzanie w fale zakłócają jakieś zbłąkane grzywacze. Wskakują na pokład i rozlewają się po każdym zakamarku.

Nie pamiętam o której godzinie, ale zakładam pierwszy ref. Przechył się zmniejsza, ale wciąż jest za duży. Po 15 minutach grot zjeżdża do drugiego refa. Tak płynę przez około godzinę. Na wskaźniku wiatru zaczyna pojawiać się 40 kts. Zrzucam grota całkowicie i okazuje się, że prędkość spada może o pół węzła. Jacht się uspakaja (pojęcie względne w tych warunkach). Może jakaś kolacja, ale żołądek ściśnięty. Jem owoce. Kolejna seria drzemek i nagle strzał. Już wiem, zerwał się szot foka. Nie ma tragedii, bo miałem założony drugi równoległy, który miałem zaknagowany i natychmiast przejął rolę utrzymania przedniego żagla.

Błąd pierwszy.

Szot się zerwał i płynę na awaryjnym, ale nie zdublowałem tego awaryjnego.

Po godzinie, może dwóch, strzela szot zapasowy. Fok wpada w szał i histerię i jakby chciał się ode mnie uwolnić. Uspokajam go rolerem. Dowiązuję nowy szot (łatwo się pisze, ale na tej fali każda czynność do wykonania na poziomie powyżej pozycji na czworaka jest bardzo trudna). Musze na chwilę usiąść na dziobie. Wpadająca na pokład fala, niczym na ślizgawce przenosi mnie w okolice masztu. Zatrzymuje mnie wąs, którym jestem przypięty do pokładu. Przez sekundę oczami wyobraźni widzę swój wyjazd pod relingiem za burtę. „Film” szybko kasuję z głowy. Koncentruję się na przywróceniu do pracy foka. Kładę się jeszcze na pokładzie i sprawdzam roler. Kolejna fala wchodzi na pokład i czuję się jakbym skoczył na główkę do morze. Woda wydaje się ciepła, ale spory strumień wpada mi za kołnierz i zatrzymuje się w kaloszach. Sztormiak nie przecieka, ale woda zawsze znajdzie sobie drogę do środka. Wracam do kokpitu i staram się postawić foka. Na tym wietrze jestem gotowy do jego gwałtownego rozrolowania, a tu niespodzianka. Rozwija się jakieś 20, 30% i dalej nic. Napinam szot na kabestanie, ale wyraźnie czuję, że dalej nie chce. Rzucam snop światła na foka i … „fak”, „fak”, „fak”!. Fok na wietrze zrolował się w cukierka. Znaczy górna część odwrotnie do części dolnej. W połowie ściśnięty w tali niczym w gorsecie. Myślałem, że tak to tylko spinakery się cukierkują, a jak się okazuje, fok też potrafi. Można? Można!

Błąd drugi.

Popełniony wcześniej, przy zrzucaniu grota. Nie napiąłem wystarczająco fału grota, tym bardziej, że mam do dyspozycji kontrafał.

Luźny fał tańczył z wiatrem wokół masztu i zaczepił się o lampę oświetlającej pokład. Nie zauważyłem tego wcześniej (noc jest) i problem się ujawnił gdy chciałem postawić grota w sytuacji, gdy dysponowałem tylko skrawkiem foka. Grot wjechał na maszt na jakieś 2, 3 metry i na tym koniec.

„Faaaaaak!”

Patrzę na żagle i nie wierzę. Nie mam obu żagli. Znaczy nie dosłownie, ale nie mam ich do dyspozycji. Nie, nie wierzę.

Co teraz? Pomysły! Pooomyyyysłyyyy!

Odpadam od wiatru, bo ten mały skrawek foka nie daje wystarczającego napędu, by pokonywać cztero-metrowe fale. Mętlik w głowie, co robić? Wracam do mesy, a tam słyszę strzępy rozmów. Rysiu ma problemy. Nie brzmi dobrze. Słyszę rozmowy załogi śmigłowca. „Możemy powisieć jeszcze 10 minut..”. Po chwili „Darłowo, wracamy, straciliśmy jeden silnik”. Łapię na radiu Jacka i pytam o Rysia. Jest poważnie, ale pomoc w drodze.

Wracam do własnych problemów. Wciąż brak pomysłów. Zerkam na ploter i całą przewagę nad innymi szlag trafił. Po kolei mnie wyprzedzają. Ffffak!

OK, płynę na wschodnią stronę wyspy. Schowam się za nią i ogarnę żagle. Wszystko fajnie, tylko nie mam już prędkości na poziomie 9 węzłów i te 50 mil, to nie 6 godzin, ale ….25.

Świta. Wychodzę na pokład i decyduję, że powalczę o foka. Kilka prób. Kilka razy wracam do mesy zaczynam się rozbierać i …nie! Wracam na pokład walczę dalej. Ten pomysł. Nie, inny. Zeszło mi chyba z 8 godzin, ale w końcu się udaje. Rozwijam foka ręcznie wokół sztagu. Każdy obrót jest wyzwaniem. Szoty szaleją i walą mnie po głowie, plecach, niczym opętane. Wygląda przerażająco i czasami całkiem boli. Jest, mam foka! Łódka zaczyna lekko przyspieszać.

OK, co teraz? No właśnie CO TERAZ? Zmęczenie utrudnia analizę. Zbieram dane. Gdzie są pozostali, a właściwie ile mi odjechali? Ile jeszcze przede mną? Spadłem na wschodnią stronę, wiatr lekko odkręcił, czyli halsówka. Halsówka na samym foku. Słabo. Przede mną jeszcze ¾ trasy. Prawdopodobnie na jednym żaglu. Jest sens? Może jakbym płynął pierwszy raz, to tak, ale Gotlandię okrążyłem już wielokrotnie, w tym 4 razy sam. Siedzę na burcie i dyskutuję sam ze sobą. Czas, mile lecą.

Patrzę na zegarek i coś we mnie pęka. Godz. 16. Dokładnie pięć lat temu odszedł mój Tata.

- Coś mi podpowiesz?

- Duży jesteś, sam wiesz co zrobić.

  

Błąd trzeci?

Wywołuję na radiu Jacka Zielińskiego i pytam czy potrzebuje jakiejś pomocy w związku z awarią masztu. Mówi, że już zabezpieczył i płynie do najbliższego, zawietrznego portu na Gotlandii. No dobra

– „Jacek, muszę odpuścić. Wracam. Szczęśliwie dopłyń, a ja robię zwrot o 180 stopni. Do zobaczyska! Over.”

Błękitne niebo. Płynę baksztagiem. Łódka spokojniejsza, jakby chciała powiedzieć – w końcu, uff. Mijam bezkolizyjnie rutę, czuję głód, ale żołądek dalej zamknięty. Tylko owoce jakoś przechodzą mi przez gardło. Odpalam audiobooka i z zawieszonym wzrokiem patrzę jak spadają kolejne mile odliczane do zatoki. Słońce urządza milionowy spektakl i majestatycznie zachodzi między ciemnymi chmurami. To się nigdy nie znudzi. Hipnotyzuje. Wycisza.

 

Epilog.

Wracam na tarczy. Nawet nie zrobiłem trasy. Dobry początek wyścigu połechtał moją próżność i pewnie dlatego poczucie porażki jest większe. Czasami jest dobrze, jak życie sprowadzi do parteru, da lekcję pokory. Często powtarzam, że wynik w regatach to suma błędów. Pewnie tym razem ich było za dużo.

Teraz dobre strony. Kolejne doświadczenie żeglowania w trudnych warunkach. Kolejny test jachtu przed Ostarem. Lista rzeczy, które musze poprawić na jachcie, a których pewnie bym nie wymyślił pływając w dobrych warunkach. Moje zaufanie do łódki wzrosło wielokrotnie. To bardzo dzielny, solidny i całkiem szybki jacht.

Testowałem w tych regatach żagiel uszyty przez żaglownię Ocean Sails z materiału Hydra Net. Sprawdził się doskonale. Na Ostara się nadaje. Cholernie mocny materiał. Ciągnął 15 tonową łódkę i rozpędzał do prawie 10kts. Jestem pod wrażeniem.

Jeszcze jedno, bardzo dla mnie ważne. Mimo, że to regaty samotników, to moja rodzina, moja załoga wszyscy byli ze mną.

Załoga sprawiła mi dodatkowo dużo radości w wiosce regatowej (totem z moją podobizną – rewelacja!) i swoją obecnością, czy to fizyczną, czy myślami, na odległość. Dużo fajnych i dobrych wiadomości od znajomych i przyjaciół. Spływających różnymi wirtualnymi kanałami (na WhatsAppie, jak wszedłem w zasięg miałem 268 wiadomości). To wszystko, to wartość nie do przecenienia.

Bardzo jestem wszystkim za to wdzięczny. Bardzo dziękuję!

 

To chyba wszystko na tę chwilę. Przy długi wywód zakończę banalnie: co nas nie złamie, to nas wzmocni.

Do następnego!

Jacek

.

PS. Jest spora dyskusja na temat, czy regaty powinny się odbyć w tych warunkach. Sporo słów o narażaniu życia innych. Zapewne każdy ma trochę racji i spór pozostanie nierozstrzygnięty. Powiem jedno – jeżeli dla kogoś żeglarstwo jest pasją i lubi wyzwania, to argumentacja o tym czy warto, wchodzi na inny poziom. Na poziom nieosiągalny dla tych, którzy tego nie spróbowali. Wierzę, że nikogo nie uraziłem.

=======================================================

Ilustracja do komentarza Colonela


 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3537