PRUDENTNE ROZMYŚLANIA SKIPPERA
z dnia: 2021-02-20


Różnych żeglarzy kręcą różne zimowe rejsy; podczas gdy Roman Piechowiak sięgał po w miarę ciepłą

wyspę Lanzarote – Jacek Chabowski katował siebie i załogę na zimnych, wodach Kanału Angielskiego,

przez Francuzów uparcie nadal nazywanego La Manche. Taka żegluga wymusza niezwykłą roztropność

skippera, który nieustannie bije się z myślami. O tym jest to opowiadanko. A przy okazji sami zobaczcie

jak wygląda gołoledz na pokładzie. Ja Jacka rozumiem, To uporczywie prowadzone hartowanie charakteru

przed wielkimi, czekającego Go regatami.

Jak wiecie – nieustannie Mu kibicuję.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

====================================

Witaj Jerzy,

Obiecałem, że zdam relację z lutowego rejsu z Brestu. Dotrzymuję słowa i postaram się krótko zamienić w słowa, to czego doświadczyliśmy z załogą w lutym na pokładzie „Blue Horizon”.

 

Miał to być kolejny etap naszych rejsów jesienno – zimowych. Do Brestu pojechałem na kołach, bo miałem masę rzeczy do zabrania i uniknąłem też dodatkowych komplikacji wynikających z podróży transportem masowym. Trzy dni przed przyjazdem załogi poświęciłem na wykreślanie pozycji z listy pt. „do zrobienia na jachcie”. Jak to zwykle bywa, liczyłem na hurtowe kasowanie pozycji, skończyło się na detalicznym usunięciu kilku z nich. Równolegle obserwowałem prognozy pogodowe. Przy planowaniu rejsu przez Zatokę Biskajską, to kluczowa kwestia. Załoga miała wejść na pokład w środę, a prognoza pogodowa zapraszała na dużą wodę od piątku. Dwa pierwsze dni mieliśmy żeglować fordewindem i baksztagiem w wietrze na poziomie 15 węzłów. Pięknie. Sprawdziłem spinakera. Końcówka miała być już w bajdewindzie z rosnącym wiatrem do 25 kts. W lutym nie obędzie się na Biskajach bez silnego wiatru. Plan rejsu - approved.

Piątek rano, czyli jak się później okazało, był to mój prywatny, światowy dzień bólu głowy.

Rano przy śniadaniu omawiamy wypłynięcie. Rzucimy cumy około godz. 14, tak aby prąd wyssał nas Brestu i rzucił w objęcia Atlantyku. Pierwsze informacje z naszego biura w Polsce wpadają do mojej głowy jak granat. Jest problem w Portugalii. Na chwilę obecną nie ma możliwości wymiany załogi. Na pokład jakichkolwiek pływadeł mogą wchodzić lub schodzić tylko załogi zawodowe.

Kolejne telefony, maile nie pozwalają na ogarnięcie chaosu w mojej głowie. Uczestnicy kolejnych etapów zgłaszają odwołane loty lub inne przeszkody, które stają im na drodze do zimowego żeglowania. Tykający w głowie zegar zamienia się w dzwon Zygmunta. Nie słyszę swoich myśli.

OK, musi być decyzja. Najgorsze, to brak decyzji, bo wtedy nie wiadomo nawet jak to naprawić, poprawić. Będzie bolało.

Zbieram załogę i przedstawiam sytuację. Cisza, zdziwienie, zaskoczenie. Obserwuję załogę jak saper. Teraz kontakt z tymi, co mieli wejść na pokład naszej Delphii w kolejnych etapach. Zdecydowana większość wyraża żal, ale też zrozumienie. Z każdą rozmową ciśnienie w mózgu spada i kurz po granacie opada.

Planuję rejs od nowa. Zmieniam kierunek z południowego zachodu, na wschód, północny wschód. „Tam musi być jakaś cywilizacja”. Załatwiam formalności w biurze mariny i informuję ich, że pasuje mi wypłynąć z popołudniowym prądem. Obsługa patrzy w milczeniu po sobie i nie trzeba znać francuskiego, aby zrozumieć, że lista problemów nie jest jeszcze zamknięta. We Francji obowiązuje tzw. godziny policyjna i po godzinie 18 nie można opuszczać miejsca swojego zamieszkania bez poważnych powodów. Ograniczenie obowiązuje na terenie całej Francji, czyli na wodach do 12 mil brzegu także. Czytam jakieś informacje na stronie jakiego ważnego, francuskiego ministerstwa.  Mam. Jest punkt, który mówi, że można się przemieszczać np. będąc w drodze do domu. Przecież będziemy wracać do domu, do Polski. Owszem pod żaglami, wodą, ale do domu. Nie ma wyłączenia, że pod żaglami nie można. Załatwiam nr telefonu władz portowych i mówię co i jak i jaki mam pomysł. Cisza w słuchawce. Jakieś rozmowy w tle. Oddzwonimy. Po 15 minutach informacja – OK, możecie wypływać, przy czym nie możemy zagwarantować wam jak zachowa się np. patrol na morzu, gdy was wypatrzy. 

Załoga pogodzona, że Biskaje nie tym razem. Mimo tego z radością przyjmuje wiadomość, że za chwilę wypływamy.


Opuszczamy Brest i prąd pływowy zaczyna robić robotę. Silnik na wolnych obrotach, a prędkość nad dnem dochodzi do 9, 10 węzłów. Po zmianie kursu na północny, stawiamy żagle, odstawiamy silnik. Zapowiada się piękny wieczór. Patrzę za rufę, liczę w głowie, że to miało być moje jubileuszowe, dziesiąte przepłynięcie tego akwenu. Dyskretnie macham ręką Zatoce Biskajskiej – do następnego!

Słońce zasypia i zabiera ze sobą resztki dodatnich stopni na termometrze. Dwie koszulki termoaktywne. Wełniane, góralskie skarpety, kalesony też razy dwa. Na to sztormiak i na bezdechu dopinam kamizelkę. Tomek, Miguel i Andrzej wchodzą w rytm wachtowy i nie muszę siedzieć cały czas w kokpicie. Panowie poważnie traktują swoje wachtowe obowiązki i serial z odcinkami snu jest całkiem spokojny. Jest zimno. Bardzo zimno. Zapas saszetek z kiślami jest całkiem spory i nie trzeba ich reglamentować. Kisiel na nocnej, zimnej wachcie, to taki mały czarodziej. Poprawia nastrój i nawet w niebo chce się patrzeć. A tam jest na co. Zachmurzenie 0%, czyli można zobaczyć, to czego namiastkę mamy będąc na lądzie.


Kolejny dzień otwiera się leniwie, ale ciepło. Mijamy prawą burtą wyspę Guernsey, a za parę godzin trawersujemy Cherbourg. Aktualizuję prognozę pogody i zaczynam odliczać pojedyncze godziny do zmiany pogody. Ma odkręcić i wiać coraz mocniej z północnego wschodu. Zaplanowane Bolougne sur mer przestaje być realne. Rozważam Dieppe. Patrzę na locję i wygląda to słabo. Na wejściu do portu tylko 5 metrów. Przy cztero metrowej fali, to wcale nie jest za dużo. Port otwarty na obecny kierunek wiatru. To nie jest dobry pomysł wpływać z silnym wiatrem od rufy do mariny, w której jeszcze nie byłem. W nocy, z przybojem.

Jedyny bezpieczny port w zasięgu, to La Havre. Trudno, korygujemy kurs o 90 stopni w prawo. Zrzucamy grota, bo przy tym kursie względem wiatru, to za dużo nie daje i może być źródłem całej listy problemów. Fok rządzi. Ciągnie dumnie „Blue Horizon” niczym chorągiew na czele zwycięskich wojsk.

Kolejny ranek już całkiem blisko brzegu. Fale przybojowe szarpią i skubią nas raz z jednej, raz z drugiej burty. Dwie mile przed wejściem do portu zasłania nas brzeg i całkiem spokojnie wpływamy do La Havre. Możemy przebierać w miejscach postojowych. Miasto jeszcze śpi.

Łódka sklarowana w zakresie minimalnym. Szybkie śniadanie. Odpalamy ogrzewanie i każdy chowa się do swojej kajuty.

W La Havre stoimy dwa dni i czekamy na kolejne okno pogodowe. Załodze miasto się podoba i to jest najważniejsze. Dla mnie to takie wydanie Nowej Huty w wersji francuskiej. Brakuje tylko pomnika Stalina lub Lenina. Ups, mam nadzieję, że nie uraziłem tym Francuzów.

Duży niż nad północnym Atlantykiem zamiata od Stanów do najdalszych zakątków Europy. Gdzieś między liniami granicznymi niskich ciśnień, nocą przemykamy w dobrym tempie do Bolougne sur mer. Marina prawie pusta. W biurze też niski sezon i dopiero pod wieczór robimy check-in i mamy karty do gorących pryszniców.

  

Postój w Bolougne sur mer mogę zdecydowanie nazwać kulinarnym. Panowie penetrują lokalne targi rybno – warzywne i co posiłek mamy ucztę z najwyższej półki. Świeże, prawie żywe owoce morza skwierczą w kambuzie, a zapachy wyciągają mnie co rusz z koi. Krewetki, przegrzebki i mule znikają w naszych żołądkach bez zbędnej zwłoki. Zostaje jeszcze pyszny sos, w którym maczamy kolejne francuskie, chrupiące bagietki. Trzeba rano uzupełnić zapasy pieczywa.

Kolejna gwiazdka Michelina trafia tym razem do kambuza „Blue Horizon”. Narody, klękajcie! Tomek, Andrzej i Miguel, to im właściwie ta gwiazdka się należy.

Znowu planujemy kolejny etap. Niby krótki, ale z tych wymagających uwagi. Przeskok do Dunkierki, to przede wszystkim bardzo silny prąd Kanału La Manche, śmigające promy między Calaise i Dover i dziesiątki znaków nawigacyjnych.

  

Wraz z początkiem przypływu ruszamy z zasypiającego powoli Bolougne. Jacht wpina się w prąd. Do tego półwiatr i znowu na ploterze prędkości powyżej 10 węzłów nie są rzadkością.

Mijanki z promami, które „przebiegają” przez tor wodny z prędkościami powyżej 20 węzłów, to całkiem emocjonujące przeżycie. Ruch w kanale jest potężny, a godziny szczytu trwają tam przez całą dobę.

Tor podejściowy do Dunkierki to ostatnie 10 mil. Najdłuższe i najtrudniejsze 10 mil w całym rejsie. Masy wody zaczynają wracać na zachód i kierunek prądu przestaje współpracować. Do tego wiatr centralnie od dzioby rozkręca się do 25 węzłów. Znos jachtu potężny. Odchylenie dziobu od kierunku, w którym rzeczywiście płyniemy, sięga 50, 60 stopni. Na wodzie tego tak nie widać, ale na ploterze jest to wyraźnie pokazane. Nie zbliżamy się do boi, która jest centralnie przed naszym dziobem, ale do tej, która jest 50 stopni na lewo. Co chwilę sprawdzam czy nie spotkamy się z kolejnym znakiem nawigacyjnym i jednocześnie mam coraz większy szacunek, do tych, którzy kiedyś tu żeglowali. Bez plotera, gps, autopilota.

Wiatr z tych arktycznych. Latarką oświetlam pokład i cieszę się, że wcześniej zrolowaliśmy foka. Wszystko oblodzone. Całkiem mocno. No normalnie jakbyśmy z jakiegoś Spitsbergenu lub innego Nord Cup-u wracali.

Czołgając się pod wiatr i fale, udaje się dopłynąć do Dunkierki. Ostatnie mile przed portem, to „rekordy” prędkości. Jak przekraczaliśmy 2,5 węzła nad dnem, to miałem wrażenie, że wciska mnie w fotel. Daliśmy radę, tragicznie nie było, ale wolę jednak inne miejsce na skali logu i termometru.

Manewry portowe bardzo wolne, ostrożne. Ruch na pokładzie na czworaka. Momentami trochę śmiesznie, ale właściwie to żartów nie ma. Obuwie żeglarskie nie jest projektowane do poruszania się po lodzie. Całe szczęście poziom sprawności załogi był wysoki i do ostatniej kei w tym rejsie dobiliśmy bezpiecznie.

Trudno sklarować łódkę, gdy liny są tak zmrożone, że nie sposób ich zgiąć. Budzące się słońce zrobi swoje. Zmęczeni, ale zadowoleni wpadamy w swoje ściółki. Zapadam w tak głęboki sen, że gdy odzyskuję świadomość, muszę sobie przypomnieć gdzie jestem.

Rejs z tych trudniejszych. Zarówno jeżeli chodzi o warunki za główkami portów, ale także ze względu na wszystko co działo się dookoła.

Załoga stanęła na wysokości zadania i wydaje mi się, że poziom trudności na odcinku między Brestem, a Dunkierką, okazał się znacznie wyższy, od tego na co byliśmy przygotowani na Zatoce Biskajskiej. Na podsumowaniu rejsu żartowaliśmy, że z poziomu trudności rejsu oznaczonego liczbami 7/10, zrobiło się 17/10.

Każdy rejs, bez względu na to jaki będzie długi, czy będzie to żegluga komercyjna, wielkim, czy mniejszym okrętem. Czy będzie małą, czy większą łódką z żaglami. Zawsze niesie załogę w miejsca i obszary, które nas zaskakują, przynoszą niespodzianki lub nagłe zmiany. Ten rejs nie było wyjątkiem. Oprócz zmian, o których napisałem, doszła jeszcze jedna. Na lądzie. Liczba członków mojej rodziny między moim wyjściem, a powrotem do domu zmieniła się. Niestety zmiana była ze znakiem ujemnym. Drugi raz w moim życiu. Na rejsie. Tak blisko. Z przyczyn, o których najczęściej mówi się w mediach i naszych domach w ciągu ostatniego roku. Żartów nie ma. To się dzieje naprawdę i jest blisko.

Ten tekst i jeżeli mogę tak zrobić, to także ten rejs, poświęcam pamięci mojego Teścia. Przeprowadził się na drugą stronę w pośpiechu, bez wielkiego przygotowania, bez pożegnania. Szczęśliwie zostawił całkiem sporo dobrych wspomnień i tego będę się trzymał.

Zdjęcia Andrzej Sobina i kilka własnych.

- pozdrawiam

Jacek

 

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3743