Drodzy Czytelnicy,
Nie macie pojęcia jak się cieszę, że przybywa nam stylowych, mahoniowych oldtimerków. Jest ich coraz więcej, bo ciągle pojawiają się nowi, prawdziwi znawcy, smakosze, no i ... kustosze, którzy pragną mieć coś naprawdę oryginalnego i stylowego. Jak to pięknie zawiesić wzrok na starym folkbocie zacumowanym w wśród plastikowych mydelniczek. Do grona koneserów dołączył Aleksander Deptuła z Gdyni. Był tak napalony, że nie straszny był mu kwietniowy ziąb. Przeczytajcie opowieść o kupowaniu i sprowadzaniu oldtimerka wprost z Kattegatu. Miłej i pożytecznej lektury.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
P.S. Wygląda na to że w SAJ-u powstanie Koło Miłośników Starych Jachtów.
_______________________
Wiosenny rejs
Decyzja o rejsie zapadła w zasadzie jesienią zeszłego roku, po obejrzeniu w Halmstad przedmiotu pożądania – drewnianego folkboata z 1962 roku, wyszperanego w sieci (długość całkowita 7.67, powierzchnia żagli 26). Zabrany wówczas na wycieczkę szkutnik, po odprawieniu tajemnych obrzędów z użyciem scyzoryka orzekł, że łódka jest w niezłym stanie, a może nawet trochę więcej niż niezłym, toteż po krótkich negocjacjach z właścicielem zdecydowałem się na „długoterminowy czarter”.
Pierwotny plan zakładał transport łódki lądem do Skilinge, a stamtąd szybki skok via Bornholm do Gdyni, na skrzydłach statystycznego nordwestu. Cóż, jak się później okazało, statystyka, nie po raz pierwszy, kłamie…
Na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem do Szwecji właściciel przekazał nieoczekiwaną informację, że z transportem lądowym może być krucho: po prostu z uwagi na zimno Szwedzi nie wodowali jeszcze łódek, toteż trailer, na którym łódka miała przejechać się do Skilinge służył nadal za zimowisko dla folkboata właściciela. Ja z kolei miałem dla właściciela wieść, że łódka będzie nazwana jego imieniem, to jest s/y „Tore” (co jest oczywiście niezgodne z panującym w Szwecji zwyczajem nazywania jachtów żeńskimi imionami); zarechotał tylko radośnie. Nieoczekiwana zmiana trasy skutkowała koniecznością dokupienia pomocy w postaci szwedzkich map południowej części Kattegatu oraz Sundu; na szczęście magiczna książeczka „Sund. Przewodnik dla żeglarzy” była na wszelki zupełnie wypadek przestudiowana dużo wcześniej:))
Skipper-armator-koneser Aleksander Gwałtu, gwałtu, gwałtu ..... !
Na miejsce do Halmstad dotarłem 22 kwietnia późnym popołudniem, odbierając „po drodze” drugiego członka załogi – Rafała - z wielkiego pola trawy pod Goeteborgiem, które Ryanair wykorzystuje jako lotnisko (no, może trochę betonu też tam jest). Tore (jacht) wymagał doposażenia, gdyż jako folkboat w wersji regatowej i łódka wykorzystywana wyłącznie na popołudniowe rejsiki przy ładnej pogodzie tudzież klasowe regaty folkboatów, nie posiadał żadnego wyposażenia nawigacyjnego ani „hotelowego”; koje zaś to po prostu ławki z mahoniowych szczebelków. Po dwóch dniach pracy (i wieczornych imprezach „integracyjnych” z przesympatycznym Tore (człowiekiem) i jego rodziną) niezbędne minimum znalazło się na swoim miejscu, zabrakło jedynie konceptu na ulokowanie kompasu, który właściciel dorzucał w gratisie, w firmowym pudełku. Kompas zatem ze stacjonarnego został zaadaptowany na ręczny:). Głównym przyrządem nawigacyjnym był najtańszy model GPS Furuno; radio Raymarine z DSC przyleciało zza wielkiej wody po okazyjnym zakupie na e-bayu, a jako rezerwa miał służyć GPS G-Space współpracujący z palmtopem.
Perełka między mydelniczkami
Jako że prognozy pogody nie przedstawiały nadmiernie „żeglarskiej” perspektywy (wiatr słaby, przeciwny lub żaden), a także z uwagi na wiszący nad załogantem deadline w postaci wykupionego wczesną zimą powrotnego biletu do Szkocji, gdzie mieszka i pracuje, dokupione zostało kilka baniaków na paliwo jako wsparcie dla 5.5 konnego silnika przyczepnego (nazwanego później „Grzesiem”, to jest imieniem trzeciego z planowanej załogi, który jednak z tajemniczych przyczyn natury ogólnej i szczególnej nie doleciał). Odbiliśmy zatem we trzech w poniedziałek, 24 kwietnia, 2210, z mocnym postanowieniem orania ile tylko się da.
Piękna noc (temperatura 5C), księżyc i przyjemny 2-3 wiaterek z NE napawały optymizmem; Neptun otrzymał poczęstunek w postaci porcji 18-letniej whisky single malt (product of ScotlandJ), na którą skipper i załoga tylko tęsknie popatrzyli… A jak już opadła adrenalina okazało się, że nie zabrałem listew do grota, które kilkukrotnie przekładane były przed startem z miejsca na miejsce i poddawane liftingowi przez założenie nowych zakończeń. Fakt ten niestety dotarł do świadomości już grubo po północy, po zmianie kursu na ostry, więc koncepcja powrotu do Halmstad odpadała.
Trasa kwietniowego rejsu Po kupnie i przed otaklowaniem
Świt (zimno: 3C) zastał nas w okolicy półwyspu Kullen, gdzie słabnący i wykręcający na S wiatr postanowił się z nami pożegnać, zamieniając się miejscami z Bardzo Gęstą Mgłą. Bardzo. Odpalony Grześ, zdwojona uwaga i… - oto z kursu 190 prędkość 3 kt nagle robi się kurs 150 prędkość 1 kt – tak przywitały nas prądy cieśnin. Mgła, mgła, mgła, mgła – rożek mgłowy (w tej roli zaadaptowana trąbka kibica, wybrana z uwagi na bardzo donośny dźwięk) w akcji wydawałoby się zbędnej, jako że ruch w tamtych rejonach jest o tej porze roku znikomy (przez całą noc i świt ani jednej jednostki w polu widzenia), ale tylko do czasu, kiedy z mgły przed dziobem odezwał się prawdziwy sygnał mgłowy. Wtedy po raz pierwszy miałem okazję wypróbować w rzeczywistej akcji radio, wcześniej sprawdzane tylko w marinie w pogawędce ze statkiem szwedzkiego ratownictwa. Kilka wezwań, w radiu cisza, atmosfera robi się nerwowa, bo i sygnału mgłowego „sąsiada” nie słychać, wreszcie po 5 minutach z głośnika lakoniczne „Tore, I’ve already passed”. Ufff…
Okrutnie gęsta (jak nam się wtedy wydawało) mgła towarzyszyła nam aż do południa; gdy zaczęła rzednąć niesamowity był widok statków przesuwających się we mgle w kierunku wejścia do Sundu, nazwanych wtedy pieszczotliwie „mamutami”.
W międzyczasie ustaliśmy telefoniczne z Tore (człowiekiem), że listwy do grota zamówi telefonicznie w sklepie żeglarskim w Raa, gdzie będziemy mogli je odebrać. No i w ten sposób wyklarował nam się port chwilowo docelowy. Jako że rozwiało się pięknie, koło 4-5B, Tore (jacht) zaczął pokazywać co potrafi, uzyskując prędkości w okolicach 5 kt w bajdewindzie. W bajdewindzie, bo wiatr ustalił się na zdecydowane i okrutne S; okrutne, bo nasz optymalny podówczas kurs to 190… Halsy, z uwagi na bliskość toru wodnego wchodzącego do Sundu nie były zbyt długie, jako że trzymaliśmy się możliwie blisko brzegu po szwedzkiej stronie; okazało się jednak po pewnym czasie, że pomimo wspaniałej żeglugi po prostu nie posuwamy się do przodu, a było już późne popołudnie. Jako że prognoza (weatheronline z komórki, a także smsy od Tore (człowieka)) nie zapowiadały zmian, z pewnym poczuciem winy uruchomiony został Grześ, co wydatnie poprawiło ostrość halsów.
Dopływając do wejścia do Sundu z daleka już było widać ruch mamucich promów na trasie Helsingor-Helsinborg; sporo było też mniejszych jednostek, a także – o dziwo! – pojawiły się pierwsze dwa jachty (jak się okazało, były to ostatnie jachty jakie widzieliśmy na wodzie, aż do okolic Helu). W międzyczasie ustalaliśmy taktykę przejścia tego „tartaku”, czyli trzymamy się bliżej szwedzkiej strony, obserwujemy bacznie ruch promów w porcie, Grześ na pełen gaz plus żagle (wypełnione tylko własnym wiatrem, niestety). W chwili gdy przecinaliśmy linię przelotu promów, jednocześnie na wodzie było ich sześć: trzy mamuty i trzy mniejsze, ale z pokładu jachtu równie groźnie wyglądające, promiszcza. Na szczęście zaczęło trochę podwiewać (tylko i wyłącznie S), więc i prędkość wzrosła, a zatem chwile „lekkiej” nerwówki upływały szybciej. Przeszliśmy. Potem jeszcze trochę halsówki i piękny podjazd półwiatrem niemal do wejścia do Raa. Dobiliśmy około 2130, więc siły starczyło już tylko na podgrzanie ostatniego słoika domowego bigosu…no i szklaneczkę dumy narodowej Szkotów, bez podgrzewania…
Start z Raa, po odebraniu czekających już listew do żagla, około 1000. Nieobecny jeszcze w marinie bosman (budka w remoncie) przez telefon komórkowy udzielił nam rozgrzeszenia i - wychodzimy. Port docelowy tego etapu to Falsterbokanal. Wiatr, cóż, głównie słabe podmuchy z południa, średnia prędkość 2 kt. Około 16-17, kiedy wyraźnie widzieliśmy już most przez cieśninę (a Kopenhagę za mgłą), wiatr odmówił współpracy, więc odcinek podejściowy pokonywaliśmy przy pomocy Grzesia, po wodzie gładkiej jak lustro, przemykając się po płyciznach w pobliżu wysp. Mapa podawała głębokości od 4 do 6 metrów – woda zaskakująco czysta! Widać wyraźnie piasek i kamienie na dnie. Niektóre całkiem spore…
Pod mostem przechodzimy już w szarówce z deszczem. Ogrom. Pomimo że żadnego statku nie ma w zasięgu wzroku przechodzimy trzecim przęsłem, tak aby nie snuć się po torze wodnym. Cały czas brak wiatru, ekonomicznie ustawiony na połowie obrotów Grześ popycha nas z prędkością 3.5 kt. Wiać zaczyna dopiero koło 2200, znowu stary przyjaciel S, więc ostatnie mile toru wodnego i podejścia do Falsterbokanal pokonujemy na żaglach, z przyjemną prędkością 4 kt. Tor świetnie przygotowany, idziemy od światła do światła, aczkolwiek czarne i wysokie na kilka metrów stawy widać dopiero w ostatniej chwili, bo noc jest ciemna.
Szwedzka mapa informuje, że przejście przez kanał Falsterbo jest czynne od 0600 do 2200, z kilkoma przerwami. Wywoływanie przez radio (około 0050) pozostaje bez odpowiedzi, tak że po prostu podchodzimy i szukamy miejsca; marina w zasadzie pusta, więc nie ma kłopotu. „Tak stoimy” rozlega się około 0130. Deszcz się nie poddaje.
Śniadanie jemy w cywilizowanej kuchni mariny (postój 130 SEK). Bosman nieco zagubiony, a możliwości komunikacji z nim ograniczone, jako że mówi biegle, ale tylko po szwedzku; najprostsze sprawy udaje się jednak ustalić – na przykład fakt, iż w marinie nie można dostać oleju do silnika… Wycieczka załoganta rowerem użyczonym przez bosmana daje jednak dobre wyniki – wbrew czarnowidztwu szwedzkiego żeglarza, kierującego nas po ten zakup do sklepu odległego o jakieś 5 km, olej udaje się kupić tuż za kanałem, w dużym hangarze z niebieskiej blachy. Start, po ugotowaniu i zapakowaniu do termosu makaronu z sosem, około 11.00, 26 kwietnia. Według planu płyniemy do Ronne. Deszcz pada sobie spokojnie.
Popołudnie schodzi na zaklinaniu wiatru, 0-1B, oczywiście tym razem ESE… Cały czas towarzyszy nam deszcz. Gdzie ten nordwest ?!? Dwie godziny pracy Grzesia o zmierzchu, no i wreszcie powiewa słabe 1-2. Prędkość 2 kt, ale płyniemy… Planujemy przeskoczenie toru statków prowadzącego do Bornholmshgatan po minięciu Ystad. Noc piękna, ale duży ruch statków zmusza do dwuosobowych wacht, tak że o świcie dopada nas zmęczenie; jest zimno, o 0500 tylko 2C. Ale to nic, bo oto pojawia się wymarzony wiatr zachodni! Tore rozpędza się do 5.5 kt i połyka milę za milą z dystansu dzielącego nas od Bornholmu. Wieje tak wspaniale, że postanawiamy nie wchodzić do Ronne i płynąć jak najszybciej. Pierwszy raz mamy słońce! Korzystając z okazji robimy kilka fotek. Fordewind nie jest może wymarzonym kursem, ale z kontraszotem na grocie jacht sprawuje się pięknie, osiągamy też w chwilowym ześlizgu z fali maksymalną prędkość rejsu: 6.3 kt. Gdy zapada zmierzch, wiatr słabnie, ale według GPS mijamy wysokość Ustki, wokół sporo kutrów, więc równie sporo zabawy z rozszyfrowywaniem ich świateł (bryk Wojtka Zientary jest nieoceniony:)). Wieczorna prognoza z Gdynia Radio zapowiada ostrzeżenie przed silnym wiatrem z NE, więc postanawiamy odejść w morze. W sobotę późnym wieczorem jesteśmy na wysokości Stilon, do ostrzeżenia przed silnym wiatrem dochodzi ostrzeżenie przed sztormem na Bałtyku Centralnym. A wokół nas tylko deszcz, deszcz i bardzo słaby wiatr ze wschodu, z rosnącą jednak falą. Podnosi się też mgła. I wreszcie się okazuje, co to znaczy gęsta mgła… Mgła, w której płynęliśmy na Kattegacie to po prostu dzidziuś w porównaniu z tą – a może to z powodu ciemności? A może zmęczenia? Wiatr ustaje zupełnie, zaczyna znowu padać (śmiejemy się, że „przelotny” opad z prognozy ma dokładnie tę samą prędkość co my, bo nie chce się odczepić), zaprzęgamy do pracy Grzesia i planujemy schronienie we Władysławowie. Zakładamy refy na grota, przygotowuję też mniejszego foka. Według GPS jesteśmy 5 mil od Rozewia, ale nie widać absolutnie nic. Z kokpitu nie widać dziobu jachtu, niestety… Nadziei na uniknięcie bliskiego spotkania z kutrem dodaje tylko fakt, że dziś noc sobotnia, więc połowy mogą być mniej intensywne.
Świt w deszczu, ale zaczyna lekko wiać (zimno, zimno). Znowu E. Chociaż Witowo nadal ostrzega przed silnym wiatrem, sprawdzenie prognozy z ICM nie potwierdza prognozy Witowa, więc postanawiamy jechać dalej, nie wchodząc do widocznego już Władysławowa. Podpierając się chwilami Grzesiem płyniemy wzdłuż mierzei… I na wysokości Jastarni widać wreszcie jachty! Około 1300 mijamy Hel, znowu deszcz (dogonił nas przelotny), wiatr zapomina o swoich powinnościach. Wleczemy się 1.5 kt, wokół lekka mgła. Przed 1600 zaczyna bardzo przyjemnie wiać SE, Tore zrywa się do jazdy z prędkością około 4.5 kt, cóż z tego, kiedy już widać Gdynię… Przy wejściu do mariny dogania nas z niesamowitą prędkością wielki jacht Musashi M., a że refleks mamy obaj nieco stępiony to po prostu wpatrujemy się w niego jak jest coraz bliżej, bliżej i bliżej… Aż robi zwrot naprawdę bardzo blisko. Żagle w dół i przy pomocy Grzesia wjeżdżamy pomalutku do portu. Stoimy w niedzielę, 30 kwietnia, o 1815. GPS pokazuje zrobione 404 mm.
Kilka fotek z jedynego słonecznego dnia i mapkę rejsu zgrubnie wygenerowaną przez programik Netpas distance przesyłam w załączeniu. Jak obaj zgodnie oceniamy, największym błędem było nieposiadanie grubych, ciepłych, nieprzemakalnych (prawdziwie nieprzemakalnych) rękawic – narciarskie, nawet z nałożonymi na wierzch gumowymi z PCV nie zdały egzaminu, po prostu pierwszy opad deszczu zmoczył je bez możliwości wysuszenia w trakcie przelotu. A poza tym – gdzie ten północno-zachodni się pytam???
Aleksander Deptuła
Gratuluję,
Szacuneczek Panowie,
Pozdrawiam - Koto
Gratulacje !!!
Hubert Terentiew
Ponowne gratulacje!!!
A jednak można, tylko trzeba chcieć - niby banalnie,ale jednak. Mój optymizm do podobnego przedsięwzięcia wzrósł. Wielkie dzięki!
Leszek
Jachtu, rejsu i odwagi!
Życzę wielu udanych i dalekich rejsów!
Powodzenia
Trzymam kciuki i zazdroszczę!