Andrzej Remiszewski (tak, tak ten od kapitanek Krystyny, Teresy i Danki Remiszewskich) - sam jachtowy kapitan żeglugi wielkiej - pozwolił sobie pobuszować (malutką łódką) w ogródku, który bezczelnie, bezprawnie przyzwyczaiłem się trarktować jako własny.
Chodzi oczywiście o szwedzkie porty i porcki, zatoki i zatoczki - słowem - zakamarki. Szwecja jest przepiękna!
Opowiastka ma Was zwabić i napewno zwabil. Szwecja tylu już zwabiła. Przyjemnej i pouczajacej lektury!
Następny news podrózniczy Andrzeja wkrótce. Nieco ciemniejsze barwy. Już wiecie o czym będzie?
Kamizelki i zyjcie wiecznie !
Don Jorge
_______________________________________________
Spacerkiem po Szwecji
Wyprawa zaczyna się promem "Stena Baltica". Ponieważ jacht czeka w Nynashamn, to oczywiście płyniemy przez Karlskronę. Zawdzięczamy" to systemowi komputerowemu "Polferries", który nie może pojąć, że w jedną stronę samochodem jedzie 4, a wraca 3 osoby, coś co dla "Stena Line" jest oczywiste. Po 10 godzinach nudy na promie szybkie zwiedzanie Karlskrony i nocna podróż przez Szwecję. Dobrze po północy stajemy na jakimś parkingu, "mamy spać" w aucie. Rety, co za katorga. Na szczęście trwa to koło 3 godzin i ruszamy dalej. Po drodze odwiedzamy uroczą mieścinę Trosa, warto tam kiedyś zajrzeć jachtem - to na zachód od Nynashamn, na wylocie Galofjarden i Himmerfjarden prowadzących do Sodertalje i dalej na Malaren.
Nynashamn, setki jachtów, wielkie promy, pakowanie i rozpakowywanie, jak to przy zmianie załóg. Współarmator i jego młoda załoga znikają w czeluściach promu. Wreszcie spokój, pierwsza kolacja i odsypianie nocnej podróży. Spotykamy Jacka K. z rodziną, wybierają się pociągiem do Sztokholmu, a jutro promem do domu, na Svena przyjeżdża nowy skład.
........................
Wreszcie początek rejsu. Na Mysingen, cieśninie miedzy wysepkami na północ od Nynashamn, w słońcu sobie płynąc, po raz pierwszy w tym roku mam okazję zdjąć koszulkę z grzbietu. Dziesiątki jachtów dookoła, statki, promy, skaliste zielone wysepki, cieśniny... Planujemy stanąć na wyspie Uto (Utoe?), gdzie podobno jest porządny prysznic, tak przynajmniej twierdzi nowopoznany żeglarz ze Sztokholmu, o imieniu Krzysztof.
Można Szwedom pozazdrościć warunków do żeglowania, ilość zatok, cieśnin, przystani jest oszałamiająca. Dość powiedzieć, że kraj mający 9 milionów mieszkańców ma ponad 4000 km wybrzeża, a sam Archipelag Sztokholmski to 30 000 wysp. Część tych wysp to zwykłe skały, niektóre jednak są porośnięte lasem, w drobna cząstka jest zamieszkana. Stąd też we wszystkich kierunkach kursują promy, stateczki, tramwaje wodne, dodatkowo zwiększając zamieszanie. Wszyscy z tym żyją, żadna władza portowa nie dostaje histerii.
.......................
Pierwszy postój wypadł nam w Uto, turystycznej wyspie, gdzie kiedyś kopano rudę żelaza. Pozostało po tym trochę śladów i muzeum. W porcie tłok, ledwo się wcisnęliśmy. Dosłownie: stając na rufowej kotwicy, dziobem do pomostu musieliśmy się wcisnąć między dwa jachty. Na jachtach pełno dzieci, psów ( w kamizelkach i jedne i drugie). Dzieciaki sprawiają wrażenie, że najlepszą rozrywką po dobiciu jachtu do portu jest popływać pontonem, przy czym tylko do jakichś sześciu lat pod opieką kogoś starszego, np. o dwa lata. Prysznic okazał się taki sobie, a do tego z racji tłoku, nie najczyściejszy. W sumie miejsce ładne ale tłumne...
......................
Kolejny dzień. Płyniemy do Finkarudd, przystani mojego kolegi Jurka. Ponieważ to niedaleko, więc płyniemy "dookoła", przez ciasne przesmyki między wyspami. Przystań to kawałek pomostu przyklejonego do skały, odciętego od świata siatką i furtką. Przyjeżdża Jurek z kluczem i kolegą.
Obiadokolacja, kawka, piwo... Cisza, spokój, tylko jaskółki na skale i kaczki w wodzie. Dziewczyny marudzą, bo zaplecze sanitarne to sławojka i szlauch w wodą. Jurek zabiera spinakerbom, w którym ukruszył się odlew głowicy, spróbuje gdzieś kupić identyczny. (Następnego dnia przywozi odlew, a do tego drugi spinakerbom, cieńszy ale tej samej długości - idealny dla genuy przy jeździe na motyla). Wiem, że nie zawsze liczy się długość ale w tym przypadku tak!
Rano idealny spokój, rosa, słońce wschodzi za rufą, aż żal wracać do śpiwora po porannej „niezbędnej” wycieczce na ląd.
..........................
Nieśpieszne śniadanie przy stoliku Jurka na pomoście i ruszamy w drogę. Trasa do Sztokholmu prowadzi pomiędzy wyspami, a potem wąskim i krętym kanalikiem. Niestety wieje w nos, więc halsujemy pracowicie - jakoś nie wypada przy tym wietrze jechać na silniku. Rozdmuchuje się coraz bardziej, dziewczyny piszczą, że przechyla. Wreszcie kanał, a raczej na początku głęboki fiord. Po obu stronach domy, domki i domeczki, pomosty, przystanie i miejsca postojowe dla setek łodzi, motorówek i jachtów. Wąsko. Po prawej kąpielisko ale nie ma czasu przyjrzeć się dziewczynom, bo wyprzedza nas jacht motorowy, a z przeciwka cała karawana łodzi. W końcu kanał, wysoki most i jakaś wielka, chyba nieczynna fabryka z reklamą kawy. Wyprzedza nas wielki trimaran na małym przyczepnym silniczku. Jak tylko robi się szerzej stawia foka i odjeżdżaaaaaa... A bandera? Duńska? Nie, szwajcarska!
Sztokholm. Wielkie budynki, wielkie promy i wycieczkowce. Stajemy w
Vasahamnen, koło muzeum okrętu Vasa zbudowanego ze strachu przed Polakami po bitwie pod Oliwą, który próbowano uczynić tak potężnym, że przy pierwszym wyjściu w morze, jeszcze w zatoce, wywrócił się pod ciężarem uzbrojenia. Wydobyty w latach 60 ubiegłego wieku jest niezłą atrakcją dla turystów.
Jurek obwozi nas po Sztokholmie, pokazuje swój jachcik, Dockan to znaczy Laleczka, i jest to LALECZKA. Niestety nie bardzo może korzystać, lekarze nie pozwalają mu pływać w pojedynkę. Podziwiamy też urządzenie i organizację przystani klubowej. Taki drobiazg jak dźwig do masztów. Albo zimowe stanowiska postojowe, stałe i wyposażone w tory do przemieszczania łóż z jachtami. Potem oglądamy niesamowite parowe jachty, chyba z XIX wieku, panoramę portu z wysokiej skały, wreszcie herbata z rumem i spać.
...........................
Kolejny dzień to pierwsza śluza i zaraz kłopoty. Idziemy za dużym jachtem, za nami dwie motorówki, wrota się otwierają, most podnosi, jedziemy. Tamten jacht jest w środku, nagle most zaczyna się opuszczać - widzę, że i tak przejdę, mimo czerwonego światła, które się zapaliło. Tomek z dziobu woła, że czerwone, żeby hamować, ulegam presji, daję wstecz i oczywiście silnik gaśnie. Ster do oporu w lewo ale za późno jest, wjeżdżamy w drewniany pomost. Z motorówki za nami krzyczą, że można wchodzić w śluzę mimo czerwonego, odpalamy silnik i jazda. Na szczęście skończyło się lekkim otarciem farby na dziobie. Postój wypada w Birka, to maleńka przystań na wyspie na jeziorze Malaren. 1200 lat temu Birka była wielkim ośrodkiem handlowym, miała 1000 mieszkańców (albo kupców i rzemieślników), to taka kolebka Szwedów. Właśnie tu w 830 roku zawitał pierwszy chrześćjański mnich w Szwecji. Niedługo potem cały biznes z Birki przeniesiono na stały ląd i straciła ona wszelkie znaczenie. Dziś na wyspie jest przystań, restauracja (u ładniutkiej barmanki płaci się za postój jachtu) kilka gospodarstw rolnych, muzeum i stanowiska archeologiczne. Obok przystani garstka zapaleńców zbudowała coś na kształt mini wioski Wikingów. Ognisko, piec rozdmuchiwany miechami, łódź w budowie, kilka innych w trzcinach, zagroda dla kóz, owiec (?). W chatach na środku palenisko, nad nim otwór w dachu, żeby dym uchodził, pod ścianami wieloosobowe prycze wyłożone sianem. Obok chaty wikingowa serwuje "brot" (pieczywo po 20 koron?).
Wieczorem cały personel przystani, knajpy i muzeum ładuje się do jednej łódki i odpływa na stały ląd. Zapada cisza.
Gdy budzimy się skoro świt, dobrze po 9.00, w przystani stoi parowiec, knajpa powoli budzi się do życia. Po drodze do prysznica po obu stronach drzwi do niewielkiego domku coś wisi, czego nie było wieczorem. Po lewej koronkowe majteczki i stanik, po prawej kamizelka ratunkowa... Ratowała „go”? Czy przypłynęła w takim stroju?
............................
Jeszcze spacer po wyspie i w drogę. Cel: Mariefred. To niewielka miejscowość znana chyba z dwóch powodów: zamek Gripsholm i kolejka wąskotorowa, o najmniejszym w Szwecji rozstawie torów - 600 mm. Rzeczywiście jest ładnie i miło, pomimo mżawki i ponurych chmur. Przyjeżdża Jurek, który dał się namówić i opłacił to trzygodzinnym korkiem na autostradzie, pijemy kawę na jachcie i gadamy. Ja mam szansę go jeszcze spotkać w Nynashamn, gdzie ma pojawić się i Lotta z płynącym samotnie z Gdańska Marcinem, a potem obaj nasi nowi załoganci.
..........................
Czas na powrót na morze, czyli rozstanie z Malarenem. Dziś musimy wydostać się poza Sodertalje, inaczej jutro czeka nas wyścig z czasem do Nynashamn. Cały dzień jedziemy na silniku. Do tego laptop zaczyna strajkować, okazało się, że mimo ładowania z silnika, akumualtor ma tylko 11,5V. No cóż, zaczynamy nawigację na folderku turystycznym, a tak naprawdę to od dalby do dalby i od pławy do pławy wąskim kanałem, a potem fiordem. Jeszcze chwila, a wjedziemy na posiadane mapy papierowe. Kolejny nocleg wypada w Skansholmen, na wyspie Moerkoe, bardzo komfortowa marina. Obok camping, właściwie to chyba stały postój przyczep służących jako domki weekendowe. Wokół ogródki, płotki, ławki i stoliki ogrodowe. Obok pub z karaoke, minigolf i restauracja. Nie chce mi się nigdzie chodzić, zrobiłem tylko kilka zdjęć zachodu słońca i tyle. Może jeszcze herbatę z rumem sobie pozwolę przed snem?
............................
Dziś wstaliśmy o świcie, czyli przed ósmą. O 0830 już w drodze. Jedziemy na silniku, bo nic nie wieje, niestety "uciekamy" na południe przed niebieskim niebem. Udało się uruchomić GPS i komputer - wczoraj zaczął szwankować po tym, jak spadło napięcie w rozładowanym akumulatorze. Dziś rano komputer nie chciał "zobaczyć" GPS ale w końcu nawigacja ruszyła. Dzień jest plażowy, prawie bez wiatru, za to od „zakrętu w lewo na Nynashamn” słonecznie. Opalamy się. Marcin jest kilkanaście mil za nami, będzie nocował "w krzakach" i wejdzie do Nynashamn dopiero jutro.
...........................
Uff! Ależ spokój na jachcie! Wyjechali. Zrobiłem sobie klar, zaraz odbieram Jacka. Jeszcze dwaj skipperzy odbierają załogi z promu: Marcin swojego syna i Jerzy, prawnuk Piłsudskiego, trzech swoich kolegów. Upał jest niezły, wreszcie się doczekałem lata. Jeśli jeszcze uda mi się dostać do internetu (Telia oczekuje szwedzkiego numeru telefonu, żeby opłacić dostęp smsem, a polski system bankowy jakoś nie obsługuje niektórych transakcji kartą w internecie. A sieci WiFi bezpłatne są rzadko i słabiutkie) to już będzie całkiem OK.
Wieczorem piwo z Jackiem na statku-restauracji Freya – ciekawe czy zarejestrowanym jako jacht – potem krótki spacer po mieście, rano ruszamy.
..................
Jeszcze ostatnie spotkanie z Jurkiem (szkoda, nie dosyć nagadałem się z nim) i płyniemy na południe z Nynashamn, wieje leciutko, słońce na szczęście nieco przychmurzone, więc nie przypieka za mocno. Dookoła pełno jachtów, Szwagier steruje (Raymarine2000+) Jacek pilnuje kursu, a ja gotuję wodę na kawę i mam chwilę dla siebie.
.........................
Jest już po obiedzie, przestało wiać, więc znów "pagaj" w robocie. Pagaj nazywa się Yanmar 8 YSE ma osiem koni i jest jednocylindrowym, trzydziestokilkuletnim dieslem. Znów urwałem się do pisania ale długo tu nie posiedzę, jest gorąco od gotowania i od obiadu. Do tego pojawiły się skały i pławy i Jacek na "problemy" - jeszcze nie oswojony z mapą komputerową i ciasnotą akwenu.
.........................
Stoimy Oxelosund. Port fajniutki, problem w tym, że na razie nie mamy dostępu do zaplecza sanitarnego, bo personel sobie poszedł do domu i ma wrócić rano. Rano to my mieliśmy zamiar wypłynąć rezygnując z zaplecza i z płacenia ale jest mgła, więc stoimy. Po kawie poszukam ciecia i zapewne zapłacę.
Może pójdziemy do miasta... Komputer próbuje podłączyć się do sieci, a ja próbuję zagotować wodę na kawę bez użycia ognia... Klasyczny dylemat: nie da się zagotować wody bez podpalenia kuchenki, nie da się pamiętać o włączeniu kuchenki przed wypiciem pierwszej kawy.
Do miasta nie poszliśmy. W końcu nogi ma się jedne na całe życie, a i buty się ścierają od nadmiaru chodzenia. Oxelosund może być niezłym punktem wymiany załóg: od lotniska Skavska jest podobno (tak twierdzi pracownik Gasthamn, u którego płaciliśmy za postój jak już wrócił od czyszczenia toalet i pryszniców – polecamy Helowi!) 40 minut miejskim autobusem, a lata tam z Gdańska Wizzair za 160 PLN.
.....................
Pyrkamy sobie na silniku, wiatru zero ale słońce świeci. Przed chwilą minął nas katamaran: facet z dziewczyną. Mają każde swój kadłub, a jak zechce im się spotkać, to mogą mieć miły meeting w 360 kierunkach na wspólnym pokładzie.
Wchodzimy w wąskie cieśniny miedzy skałami i wysepkami. Ciekawe dokąd zapłyniemy. Są pewne plany ale takie trochę nie na 100%. A pocieszeniem jest to, że kumuluje się brak wiatru i ciasnota, więc tak czy owak bez silnika by się nie obyło. Fajne jest takie poczucie wolności: nic nie musimy (po za siusiu oczywiście!), przemieszczamy się na południe w tempie jakie nam wyjdzie. Gorzej będzie jeśli nas przyblokuje jakaś cięższa pogoda ale jeśli ulokujemy się na zachód od Władysławowa, to zawsze jakoś do domu dobrniemy.
Zrobiło się wąsko, dobrze, że dużo jachtów chodzi - to znakomicie ułatwia znajdowanie drogi między skałami. Wyprzedziliśmy przed chwilą dwie młode Niemki na Folkboacie (to taki Volkswagen jachtowy sprzed wojny). Nawet miło wyglądały. Gorący kubek zjedzony, czas na jablko, a ponieważ jest trochę szerzej, to dla oszczędności akumulatora uśpię na trochę komputer.
.....................
1710 - jeszcze około godziny "silnikarstwa", już by się chciało stanąć na postój. Po drodze tyle fajnych zatoczek ale trzeba płynąć. Potrzebny prąd, może internet, no i musimy jednak posuwać się do przodu. Słońce jest niesamowite, o tej porze pali w skórę. Wreszcie mamy lato! Dostaję to, czego nie było w czerwcowym samotnym rejsie, gdy temperatura powyżej 9 stopni w mesie oznaczała, że jest już ciepło..
2150 - po piwku. Stoimy w Gryts Varv, czyli marinie gościnnej w stoczni niedaleko miejscowości Gryt. Urocze miejsce. Słońce pięknie zachodziło, gitarzysta grał nieźle (nie tak dobrze jak w „Stella Maris” w Helu!), a dziewczyny... ehhh! To chyba nie Szwecja!!! Spodobało mi się to, że ludzie przypływają motorówkami do knajpy tak, jakby przyjeżdżali autami. Wróciliśmy na jacht ale gitarzysta znów gra. Całkiem nieźle to robi, naprawdę.
Zrobiła się już prawie 2300, próbowałem sfotografować księżyc w pełni, facet dalej gra, młodzież zaczęła tańczyć między stolikami. To naprawdę Szwecja???
................................
Oczywiście zaspaliśmy. Strata mała, bo nie wieje. Słońce już zdrowo pali. Cisza i spokój. Tylko kaczki nad ranem rozrabiały. Dziś popłyniemy na morze, i wzdłuż brzegu na południe... nie wiem dokąd. Jeśli będzie wiało, to może trochę pociągniemy, jeśli nie to 5 godzin na silniku wystarczy. Po południu będziemy się zastanawiać gdzie stanąć. Morze w krzakach?
.............................
Wychodzimy na morze, za jakieś pół godziny szkiery zostaną za nami. Wiatr nie dość, że ledwo wieje, to jeszcze wieje z południa, a my mamy na południe płynąć. Słońce pali. Wiatru brak, znów uruchomiliśmy silnik, bo inaczej będziemy nocować w morzu, a nam się to nie uśmiecha. Po obiadku, gdyby nie hałas można by posjestować trochę. Ale cały dzisiejszy dzień to sjesta.Płyniemy do port Ido (Idoe) na zewnątrz od Vasterviku. To stosunkowo
najbliżej i najmniej z drogi. Zanosi się na stosunkowo spokojny postój. Jacek usnął na pokładzie. Korzystam z hałasu i podśpiewuję sobie...
....................
Dzień zakończył się wczoraj zwariowanie. Silnik stanął, uruchomiliśmy go ale postanowiłem wejść do Vasterviku, to dość duży port, jest szansa na serwis, który poprawi naszą pracę i jest stacja benzynowa. Wejście nocne między skałami miało być ekscytujące, a okazało się łatwe. Oznakowanie nawigacyjne bardzo dobre. Było późno, recepcja Gasthamn zamknięta, jakiś żeglarz wpuścił nas na swoją kartę do łazienki i basenu. Po kąpieli i piwku poszliśmy spać.
Rano dookoła całego portu pieszo (o zgrozo!), znaleźliśmy mechanika, przepłynęliśmy do niego i jesteśmy właśnie po wymianie węża paliwowego na porządny. Koszt 160 złotych. Po wszystkim idziemy na basen i do miasta na zakupy i pizzę.
...............................
Po jedzeniu wyszliśmy z Vasterviku. Godzinka na silniku i teraz stoimy na kotwicy w maleńkiej zatoczce i zamierzamy coś ugotować. Cisza, spokój, Jacek się kąpie. Jak on może?! Przecież woda jest mokra!!
.....................
Po cichej, księżycowej nocy, wstaliśmy o 0600 i ruszyli na morze. Kierunek Kalmarsund. Słońce tak grzeje, że o pół do siódmej musiałem rozebrać się do koszulki. Nagroda za czerwcowe zimno? A kiedy będzie kara? Tfu! Wiaterek jest delikatny, mam wrażenie, że jak wyjdziemy zza skał, to mamy szansę płynąc na żaglach mniej więcej w kierunku celu.
........................
Zdecydowaliśmy się wejść do Sandvik na Olandii. Mogę trochę popisać, bo jest szansa podładować akumulatory. Woda na popołudniową kawę nastawiona, słoneczko nadal grzeje, fajnie jest. Kalmarsund nie jest tak pełen jachtów jak się spodziewałem, zresztą Szwedzi na ogół powchodzili już do portów. My jeszcze trochę mamy przed sobą, a do tego wiatr prosto w twarz. Analizuję co dalej. Jutro pojedziemy dalej na południe Kalmarsundem, potem zapowiadane wiatry z SE skręcające na S powinny pozwolić iść w stronę Christansoe. NA końcówke urlopu bylibyśmy wtedy na zachód od domu. Żeby tylko jutro wiało ze wschodu jak w prognozie!
..........................
Sandvik to mała urocza dziura. Niesamowity wiatrak, dosłownie obklejony przez ptaki, ciekawe, czy zdjęcie wyszło (nie wyszło!), pełno samochodów kampingowych, trochę jachtów i kilka knajp. Ale knajpy dziś nie dla nas. Obiad o 2100, a potem trzeba przygotować przez opróżnienie butelki po rumie i po martini do wyrzucenia.
............................
Dziś wreszcie PŁYNIEMY! Wieje z dobrej strony, pełne żagle, prędkość przyzwoita. Jacek śpi, ja podczytuję trochę Daviesa (1400 stron - wystarczyło na dwa rejsy). Widać już most nad Kalmarsundem. Taka niedziela mi odpowiada. Zaraz sobie zrobię barszczyk, a jak Jacek się obudzi, będzie lunch. Dziś mamy w planie nocleg w Kristianopel, małej dziurze, z której najbliżej jest do Christiansoe. Ciekawe, co wyjdzie z tego planu. W każdym razie powinniśmy jutro być na Christiansoe, jeśli chcemy liczyć na nieśpieszny powrót do domu. Po za tym nie wiadomo co będzie z pogodą, taki wyż w sierpniu nie może trwać wieki. Jeśli potem dmuchnie z zachodu to od Bornholmu mamy szansę jechać na Władysławowo albo inny port, pod warunkiem, że nie dmuchnie bardzo za mocno.
........................
Przeszliśmy most, niestety kierunek wiatru znowu nie po myśli, miało odkręcać na wschód, a tu guzik. Pewnie zmienimy plany. Wszak dżentelmeni pływają w dzień i z wiatrem. Nie chce nam się tłuc po nocy, jeśli nie musimy. Jest tu taki porcik: Morbylanga - tu przenocujemy. Widoki są piękne, słońce i woda dają świetny efekt. Kalmar wygląda efektownie. Co prawda na pierwszym planie widać jakieś obiekty przemysłowe ale stara zabudowa miasta i zamek robią wrażenie.
Stoimy w Morbylanga, już po kolacji, po piwie, kawie - chyba nie ma wyjścia innego, niż iść spać, choć jeszcze trochę wcześnie jest. Ale też wcześnie wstaliśmy. Prognozy są też niewygodne. Wygląda na to, że możemy nie dojść do Christansoe i pojechać prosto do Polski. Wygląda, że trzeba będzie spędzić dwie albo trzy doby w morzu.
.........................
Spędziliśmy w morzu półtorej doby.Trójka, to w przeciwieństwie [---] bardzo oczekiwana liczba, wiatr o sile 3 stopni w skali Beauforta. Wypasiona trójka, to dwie trójki złożone w ósemkę - taką prognozę mieliśmy płynąc do Christtiansoe. Postanowienie było takie, że zajdziemy na wyspę, o ile nie będzie już wiało zbyt mocno. Obawiałem się ugrzęznąć w porcie, jeśli wieje dużo, to z zasady nie wychodzę. Noc była piękna. Księżyc, gwiazdy, ciepło, do północy, śpiewy (mamy ten sam repertuar), wiatr i fala w sam raz. Nad ranem, jak już było widać Christiansoe wiatr zmienił kierunek, waliła na nas czarna ściana (chmura to za mało powiedziane). Zrzucilismy grota, zarefowali foka i kurs na Ustkę z wiatrem w plecy. Przez kilka godzin lało, wyło i gwizdało, potem wyszło słońce, wieczorem byliśmy w Ustce. Późnowieczorna kolacja w knajpie i spać Postój był mało przyjemny z racji warunków ale spotkaliśmy Ryśka z Teresą i milo pogadali.
....................
Następnego dnia przeskok do Łeby. Piękna jazda z wiatrem i w słońcu. Łeba to porządny port, urządzony, zadbany, komfortowy. Utknęliśmy na dwa dni. Rano była burza i potem nie chciał nam się ruszyć. Za to dwa fajne spotkania. Para młodych Węgrów z roczną córeczką, i plastyk z Poznania, oczywiście Ryszard. Fajnie się gadało.
.....................
Po dwóch dniach kolejny przeskok: do Władysławowa, gdzie czeka Ryszard Trzeci. Jazda!!! Chwilami ponad 7 węzłów! Zaraz po wejściu Ania poczęstowała nas obiadem, na Araldirze, no i spać.
.............................
Płyniemy z prędkością ponad 5 węzłów, za chwilę chyba przegonimy Rysia, który wyszedł godzinę przed nami. W przeciwną stronę cała grupa jachtów, mijaliśmy Wodnika II z Pucka i Scampa - regatową maszynę pod amerykańską banderą. Takie to stosunki w polskim żeglarstwie: mijało się pięć jachtów - trzy szwedzkie, jeden amerykański, a jeden polski.
........................
Wyprzedziliśmy Rysia jak samochodzik, jesteśmy już w Helu. Zrobiła się imprezka u Rysia na jachcie, a wieczorem gra w „Stella Maris” gitarzysta. Fajnie jest!
W porcie fala, łódki kołyszą się jak szalone. Stoi po za y-bomami ponad trzydzieści jachtów żaglowych i motorowych. Oczywiście wieczorem nie ma ciepłej wody w :”jaju”. Oczywiście z estrady u nasady falochronu dochodzi łomot.
...........................
Wysłałem do przyjaciół takiego maila:
"No to jesteśmy w Helu. Tłumno. O 1415 zostało zajęte ostatnie miejsce w y-bomach. Zostały jeszcze dwa zakręty i ostatnia prosta do Pucka, wygląda, że znów popłyniemy z wiatrem, jak w ciągu całych trzech tygodni. Wracając do rzeczywistości zostałem oskarżony o kradzież złotówki z włamaniem (kibel w Ustce i jego właściciel), ucieszyłem się z 33% wzrostu ceny siusiu we Władku i doszedłem do wniosku, że Łeba jest nudna (nikt nie chciał mnie pobić, jacht nie urywał cum, była cisza, a w prysznicu, o zgrozo! są haczyki).Aha! uiściłem 23,13PLN opłaty tonażowej oraz postojowej w Ustce. Ponieważ Jego Doskonałość Dyrektor Urzędu Morskiego w Słupsku w wywiadzie dla Głosu Pomorza w swej łaskawości powiedział, że "w uzasadnionych przypadkach może zwolnić jachty" z ww opłat, rozważam wystąpienie do niego z wnioskiem o takowe zwolnienie "Tequili" i zwrot 23,13 PLN na moje konto.
Pozdrawiam
Andrzej Colonel Remiszewski
PS. A po za tym urlop był udany: około 15 portów szwedzkich, słońce i wiatr w plecy."
.....................
Marcin relacjonuje, że weszli do Borgholm na Olandii. Dobrze mają, jeszcze tydzień, a my musimy kończyć.
Ostatni etap: zaczyna się od pogrzebu okrętu. Koło główki portu wojennego w Helu zatapiają były kuter łącznikowy Bryza (K18). Będzie teraz zabawka dla płetwonurków.
Potem na geni i pagaju pędzimy do Pucka. Skończyły się cudowne trzy tygodnie. "Tequila" była w trzyzmianowym rejsie łącznie miesiąc.
.....................
Dziękuję Ani, Renacie, Tomkowi i Jackowi, z którymi spędziłem miłe chwile, dziękuję Rysiom i ich załogom i dziękuję SZCZEGÓLNIE Jurkowi Sychutowi.
___________________________
Podobało się? No to klik!