JAK TO SIĘ ŻEGLUJE NA "OCEANII"
W newsie "Nie tylko kandydat musi uważac na każde słowo" (18 maja 2010 - 644 czytań, ani jednego komentarza) kpt. Jarek Czyszek, skazany po przebytym zawale na odpoczynek sanatoryjny podjął temat żeglowania zawodowego, ale nie zwykłego najemnika na jachcie milionera. Tu chodzi o pracę na żaglowcu Polskiej Akademii Nauk.
Czyta się dobrze - polecam, a Autorowi oprócz podziękowań - życzenia szybkiej, a skutecznej rehabilitacji zdrowotnej.
Fotografie - Autora.
Kamizelki!
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
=================================================
Drogi Don Jorge,
dalej siedzę w tym sanatorium i dalej się nudzę. No to może dalej kilka słów o OCEANII.
Pieniądze?
- Ależ to jachting, a jachting musi kosztować pieniądze.
Taką opinię usłyszałem w sobotę czy niedzielę, kiedy to ciekawość zawiodła mnie na brzeg jeziora Ostrzyckiego gdzie odbywały się amatorskie regaty (event) jakiś nowomodnych łódek. Koszt od łebka dla pięcioosobowej załogi amatorów coś koło ośmiuset złotych. Łódek było pięć i regaciły się przez cały dzień przy wtórze łomotu słowno muzycznego z ustawionych na brzegu kolumn rzeczywiście bardzo amatorsko.
dalej siedzę w tym sanatorium i dalej się nudzę. No to może dalej kilka słów o OCEANII.
Pieniądze?
- Ależ to jachting, a jachting musi kosztować pieniądze.
Taką opinię usłyszałem w sobotę czy niedzielę, kiedy to ciekawość zawiodła mnie na brzeg jeziora Ostrzyckiego gdzie odbywały się amatorskie regaty (event) jakiś nowomodnych łódek. Koszt od łebka dla pięcioosobowej załogi amatorów coś koło ośmiuset złotych. Łódek było pięć i regaciły się przez cały dzień przy wtórze łomotu słowno muzycznego z ustawionych na brzegu kolumn rzeczywiście bardzo amatorsko.
Co OCEANIA ma wspólnego z jachtingiem? Nic.
Co ma wspólnego z żeglarstwem? Bardzo dużo. Za moich czasów decyzję o postawieniu czy zrzuceniu żagli podejmował oficer wachtowy. Było nas raptem dwu, no to dołączywszy kapitana, grono decyzyjne niewielkie za to bardzo w żeglarstwie rozmiłowane. Dostawienie jednego czy dwu żagli powodowało wzrost prędkości marszowej od dwu do sześciu, i więcej, węzłów.
Jeżeli mieliśmy do przebycia dwa tysiące mil jednym rzutem, wówczas drogę skracało się o dwie czy trzy pozaplanowe doby. Zysk bardzo wymierny, o tyle właśnie przedłużał się bowiem krótki postój pomiędzy rejsami. No i sama radość żeglowania; rozsłoneczniony Atlantyk, niebieski, poprzetykany pasmami białej piany, także i tej w naszym czternastowęzłowym kilwaterze. Dzień po dniu, doba za dobą... Tam częściej nie był on za bardzo rozsłoneczniony a czasem spieniony ponad normę. Pełny baksztag, bierzemy wodę obydwoma burtami, nad głową olbrzymie żagle sterowane bardzo prosto i jednoosobowo za przyciśnięciem kilku guzików, przed dziobem szereg wodnych wałów, nurkujemy tą udającą bukszpryt platformą, do góry i znowu ubywa mil brakujących nam jeszcze do Gdańska.
Charakter pracy statku na Bałtyku, gdzie rzadko bywają długie przebiegi w zasadzie uniemożliwia stawianie żagli, które bardzo przydatne w rejsach szpicbergeńskich, tutaj są używane z rzadka, tylko niekiedy. Kiedy trzeba przepłynąć nocą spod Gotlandu na następny punkt pomiarowy przy Rozewiu, na przykład. Czasem nawet na Zatoce, ale się zaraz wrzask w UKFce podnosi, że siatki, że tory, że coś tam jeszcze. Dlatego tylko rzadko.
Jeszcze jedno, była dla mnie OCEANIA nieocenioną szkołą morza i morskiego rzemiosła. Uczyłem się od mistrzów rzemiosła i to zarówno spod żagli jak i ze statków. Pierwszym oficerem na OCEANII jest Wojciech Fok, którego na portalu żeglarskim nie ma co nawet przedstawiać, kapitanem Marian Grzech, który po pięćdziesięciu spędzonych na morzu latach jest dla mnie niedościgłym wzorem człowieka dla morza zrodzonego.
Jak wygląda zwykły dzień na żaglowcu badawczym OCEANIA? Może to być kolejny dzień czterowęzłowego holowania przez Bałtyk sondy STD, może to być dzień kilkunastokrotnego kotwiczenia na niezliczonych punktach badawczych, może to też być POLOWANIE NA WRAKI.
Wieczorem znowu zerwało nas z kotwicy nieopodal Babich Dołów. Przez resztę nocy dryfowaliśmy po Zatoce, od czasu do czasu podciągając się przy pomocy maszyny na miejsce bardziej do dryfowania dogodne, z dala od siatek rybackich, torów podejściowych i innych takich. W południe sprawdziła się częściowo wczorajsza prognoza internetowa i Zatoka się wygładziła. Przynajmniej w przerwach pomiędzy deszczowymi szkwałami, które spadały z tych ciężkich, czarnych chmur nagromadzonych nad brzegiem. Od rana dookoła wielka wojna. Latają helikoptery, okręty wojenne wypuszczają dymne zasłony i mnożą się na Zatoce niczym jakaś szarańcza. Czarne, niskie, ledwo widoczne. Właśnie taki mały, czarny, ledwo widoczny nad wodą okręt podwodny uczepił się rufy Oceanii. Płyniemy niecałe trzy węzły, metodą kosiarki trawnikowej przeczesując teren wysypiska szaland tuż ponad północnym skrajem toru wodnego do Gdyni. Ani w lewo, ani w prawo, za rufą na kilkusetmetrowej linie ciągniemy sonar, przy burcie na prowizorycznym zamocowaniu antenę sonaru wielowiazkowego.
Ledwo co to to z wody wyłazi, właściwie tylko kioskiem sterczy nad powierzchnią, z tyłu kłęby dymu spalinowego. Bandery żadnej, przyjacielskich zamiarów również. Idzie prawo skos za rufą w stałym namiarze, więc pewnie nieprzypadkowo bo zaledwie trzy węzły i zatem staliśmy się pewnie częścią ćwiczeń Marynarki Wojennej. Nie powiem aby mi się to podobało ale póki idzie w stałym namiarze za rufą to pies go drapał, gorzej kiedy zaczyna przechodzić z prawa na lewo tuż za rufą. Nasze sonary pingują dno i pewno te dźwięki zaintrygowały wojenne towarzystwo. Nie jest to jednak powód by urwać nam nasze zabawki i Karola z Kazimierzem pozbawić chleba ich powszedniego, ściemnianego ile się da na kolejne dni Oceanii w morzu, bez portu i bez nadziei na większą zmianę tego trzywęzłowego pełzania. Wołam na UKFce na kanale szesnastym, czyli tym którego obowiązek słuchania jest świętą powinnością każdej łódki, która wychyliła nos trochę za falochron, a co dopiero okrętu wojennego RP, który powinien prowadzić nasłuch na wszystkich, jakich się da kanałach. Wróg czuwa i może zrobić KU KU. Po trzech wywołaniach na szesnastym dalej się pcha za rufę prosto pod nasze kable. Przechodzę na siedem jeden, czyli kanał VTSu, na którym muszą prowadzić nasłuch wszystkie łodzie, które wychyliły nosa poza falochron i szlajają się po Zatoce Gdańskiej, od Świbna po Kuźnicę. A ten dalej pcha się pod kable i nic. Pozostała ostatnia metoda, przećwiczona już wcześniej na rozmaitych rybakach, łodziach z wędkarzami i innych takich, czemu nie na okręcie podwodnym. Publiczna skarga do władzy wyższej;
- VTS, VTS Oceania, wołam tutaj okręt podwodny na wszystkich kanałach ale nie odpowiada.
Zadziałało bez pudła i już po chwili mam na szesnastym niezbyt przytomny głos marynarza wojennego.
- Ktoś tutaj coś chciał?
- A chciał, chciał, panie, urwiesz pana nam zaraz wszystkie zabawki, proszę trzymać dystans trzysta metrów za rufa najbliżej.
Nisko nad masztami przelatuje zielony helikopter wypełniając powietrze hukiem wirnika. Czarny kiosk odkłada się trochę bardziej za rufę. Na odkrytym pomoście dwie skulone sylwetki wystawione wprost na podmuchy zimnego, listopadowego wiatru.
Niska sylweta okrętu podwodnego przechodzi teraz w stały namiar w skos lewo od dziobu i dalej się trzyma tych nieszczęsnych trzech węzłów czyli równo z nami. Ale tutaj koniec pomiaru i skręcam ostro w lewo, chwilę idąc na kiosk i potem już mu za rufę na nowy punkt wyznaczony na mapie. Zaczyna się kalibracja przed polowaniem na wraki. Wiaterek powoli tężeje i zgodnie z prognozą przechodzi na północny zachód. Prognoza jest na jedenaście stopni B, i na razie zgadza się tylko kierunek. Osłonięci pod Gdynią na gładkiej wodzie robimy jedno przejście nad zaznaczonym na mapie wrakiem, zawracamy ładnie zielonym trakiem na elektronicznej mapie i drugi raz przechodzimy tak samo dokładnie. Na rufie porównują teraz wskazania wielowiązki z tym co na czarno-biało rysuje sonar. Wielowiązka ma bogate oprogramowanie, które siłę echa pochodzącego z poszczególnych czujników rysuje na ekranie monitora rozmaitymi kolorami tworząc matematyczny model przestrzennej bryły spoczywającego na dnie wraku.
Wygląda listopadowe słońce, stajemy na chwilę w dryfie by podnieść aparaturę a potem przejść z dużą szybkością na odległy o kilkanaście mil wrak, już prawie na otwartym morzu, a w każdym razie nieosłoniętym już przez Półwysep, tam gdzie północno zachodnia fala wybudowana wiejącymi od wielu dni sztormami.
Ciągną rurę wielowiązki do góry. Do pojedynczej talii Romek, Krzysio, Kazio, Zygmunt i jeszcze kilku naukowców. Talia przymocowana do prowizorycznego bomiku cienką topenenatą podwieszonego do górnego relingu. Wszystko to gnie się przeraźliwie. Bomik wyspawany z calowej rurki wzmocnionej od dołu grzebieniem z płaskownika. Za każdym razem kiedy to naukowe stado przykłada się do liny talii, symboliczna topenenata napręża się do granic wytrzymałości, rura się wygina a wszystko razem grozi spadnięciem grzebieniem płaskownika wprost na głowy ciągnących. Wolę na to nie patrzeć i jak tylko z wody wynurza się kopułka wielowiązki, Piotrek przestawia wszystkie wajchy na całą naprzód i zawijamy ciasno w lewo by wejść na tor wodny zaraz za rufą wychodzącego właśnie z Gdyni kontenerowca. Wojsko gdzieś poznikało, na Zatoce prawie żadnego ruchu. Radio brzęczy komunikatami. Kaliningrad zamknięty i statki otrzymują polecenie kotwiczenia na redzie Gdyni, w Oslofiordzie tonie statek z ładunkiem cementu, a my rozkręcając maszynę prujemy siedem i pół węzła wprost na to otwarte i okrutne morze. Przez pierwsze pół godziny nie dzieje się nic, dnia tylko ubywa i nadchodząca szarówka zapowiada nadejście listopadowego zmierzchu. Potem Oceania zaczyna się kołysać. Dostajemy fale z burty i powoli przechylamy się na boki, z początku delikatnie, dostojnie niemal, w miarę upływu czasu coraz bardziej gwałtownie i nerwowo. Kiedy dochodzimy do punktu na mapie, gdzie pięćdziesiąt metrów niżej, zagrzebany w mule od sześćdziesięciu ponad lat tkwi wrak dużego frachtowca jest już prawie ciemno i Wojtek zmienia mnie na wachcie.Stajemy na chwile i dając się bezwolnie kołysać opuszczamy czujniki obu przyrządów do wody. Mamy przejść najpierw z zachodu na wschód, potem z powrotem ze wschodu na zachód a potem może jeszcze pod innymi kątami po parę razy jeszcze. Pokład rozświetlają halogeny, zaczyna zacinać deszcz. Kazio zachwala widoki sonarowe i zaprasza na rufę. Idę. Ruszamy powoli z zachodu na wschód. Pomieszczenie laboratorium mokrego wypełnione ludźmi. Profesor siedzi na obrotowym zydelku, a dalej reszta, według znaczenia. Steward na schodach. Idziemy bardzo powolutku, przed dwoma komputerami drobne, czarnowłose dziewczę obsługujące klawisze i zdaje się, że główna specjalistka od oprogramowania.
Nie wygląda to zbyt dobrze. Na białym ekranie monitora kreska kursowa celuje to na północ, to znowu na południe, ale rzadko, a nawet jakby wcale, nie chce skierować się na wschód. Posuwamy się bardzo wolno, ślad statku, mimo tego, że dziób pokazuje wszystkie prawie kierunki jeden po drugim, układa się się mniej więcej z zachodu na wschód. W jasno oświetlonym pomieszczeniu rośnie napięcie a widzowie przerzucają się dowcipami.
- Mogliby puszczać reklamy..., przytyk do bardzo wolnego przesuwania się statku w kierunku wyznaczonego celu. Kładziemy się na burty, otwarte wyświetlacze laptopów zaczynają klapać i kołysać się samoistnie. Zygmunt na tym stołeczku obrotowym trzyma się kurczowo obitego blacha stołu by nie polecieć lotem swobodnym na barierkę schodni. Puszczam się tej barierki usiłując bliżej spojrzeć na monitor. Większy trochę przechył najpierw kładzie mnie na barierkę a potem, w odwrotnym kierunku, rzuca o ścianę. Wyciągnięta instynktem samozachowawczym reką trafia wprost w Romkowy splot słoneczny. W tej chwili z osobnej kanciapy wielowiazki dociera głos operatora, że jest. Na sonarze jeszcze nic nie widać, ale sonar ciągnie się ze dwieście metrów za rufą, czyli coś tam będzie widać odpowiednio później. Jest, płaski obraz w kolorze sepii. Białe plamy zarysu podwodnych konstrukcji, płaskie i niepodobne wiele do plastycznego obrazu tworzonego przez oprogramowanie wielowiązki. Przechodzimy prawie nad wrakiem, troszkę za bardzo na południe aby obraz pokazał nam całość.
Co ma wspólnego z żeglarstwem? Bardzo dużo. Za moich czasów decyzję o postawieniu czy zrzuceniu żagli podejmował oficer wachtowy. Było nas raptem dwu, no to dołączywszy kapitana, grono decyzyjne niewielkie za to bardzo w żeglarstwie rozmiłowane. Dostawienie jednego czy dwu żagli powodowało wzrost prędkości marszowej od dwu do sześciu, i więcej, węzłów.
Jeżeli mieliśmy do przebycia dwa tysiące mil jednym rzutem, wówczas drogę skracało się o dwie czy trzy pozaplanowe doby. Zysk bardzo wymierny, o tyle właśnie przedłużał się bowiem krótki postój pomiędzy rejsami. No i sama radość żeglowania; rozsłoneczniony Atlantyk, niebieski, poprzetykany pasmami białej piany, także i tej w naszym czternastowęzłowym kilwaterze. Dzień po dniu, doba za dobą... Tam częściej nie był on za bardzo rozsłoneczniony a czasem spieniony ponad normę. Pełny baksztag, bierzemy wodę obydwoma burtami, nad głową olbrzymie żagle sterowane bardzo prosto i jednoosobowo za przyciśnięciem kilku guzików, przed dziobem szereg wodnych wałów, nurkujemy tą udającą bukszpryt platformą, do góry i znowu ubywa mil brakujących nam jeszcze do Gdańska.
Charakter pracy statku na Bałtyku, gdzie rzadko bywają długie przebiegi w zasadzie uniemożliwia stawianie żagli, które bardzo przydatne w rejsach szpicbergeńskich, tutaj są używane z rzadka, tylko niekiedy. Kiedy trzeba przepłynąć nocą spod Gotlandu na następny punkt pomiarowy przy Rozewiu, na przykład. Czasem nawet na Zatoce, ale się zaraz wrzask w UKFce podnosi, że siatki, że tory, że coś tam jeszcze. Dlatego tylko rzadko.
Jeszcze jedno, była dla mnie OCEANIA nieocenioną szkołą morza i morskiego rzemiosła. Uczyłem się od mistrzów rzemiosła i to zarówno spod żagli jak i ze statków. Pierwszym oficerem na OCEANII jest Wojciech Fok, którego na portalu żeglarskim nie ma co nawet przedstawiać, kapitanem Marian Grzech, który po pięćdziesięciu spędzonych na morzu latach jest dla mnie niedościgłym wzorem człowieka dla morza zrodzonego.
Jak wygląda zwykły dzień na żaglowcu badawczym OCEANIA? Może to być kolejny dzień czterowęzłowego holowania przez Bałtyk sondy STD, może to być dzień kilkunastokrotnego kotwiczenia na niezliczonych punktach badawczych, może to też być POLOWANIE NA WRAKI.

Wieczorem znowu zerwało nas z kotwicy nieopodal Babich Dołów. Przez resztę nocy dryfowaliśmy po Zatoce, od czasu do czasu podciągając się przy pomocy maszyny na miejsce bardziej do dryfowania dogodne, z dala od siatek rybackich, torów podejściowych i innych takich. W południe sprawdziła się częściowo wczorajsza prognoza internetowa i Zatoka się wygładziła. Przynajmniej w przerwach pomiędzy deszczowymi szkwałami, które spadały z tych ciężkich, czarnych chmur nagromadzonych nad brzegiem. Od rana dookoła wielka wojna. Latają helikoptery, okręty wojenne wypuszczają dymne zasłony i mnożą się na Zatoce niczym jakaś szarańcza. Czarne, niskie, ledwo widoczne. Właśnie taki mały, czarny, ledwo widoczny nad wodą okręt podwodny uczepił się rufy Oceanii. Płyniemy niecałe trzy węzły, metodą kosiarki trawnikowej przeczesując teren wysypiska szaland tuż ponad północnym skrajem toru wodnego do Gdyni. Ani w lewo, ani w prawo, za rufą na kilkusetmetrowej linie ciągniemy sonar, przy burcie na prowizorycznym zamocowaniu antenę sonaru wielowiazkowego.
Ledwo co to to z wody wyłazi, właściwie tylko kioskiem sterczy nad powierzchnią, z tyłu kłęby dymu spalinowego. Bandery żadnej, przyjacielskich zamiarów również. Idzie prawo skos za rufą w stałym namiarze, więc pewnie nieprzypadkowo bo zaledwie trzy węzły i zatem staliśmy się pewnie częścią ćwiczeń Marynarki Wojennej. Nie powiem aby mi się to podobało ale póki idzie w stałym namiarze za rufą to pies go drapał, gorzej kiedy zaczyna przechodzić z prawa na lewo tuż za rufą. Nasze sonary pingują dno i pewno te dźwięki zaintrygowały wojenne towarzystwo. Nie jest to jednak powód by urwać nam nasze zabawki i Karola z Kazimierzem pozbawić chleba ich powszedniego, ściemnianego ile się da na kolejne dni Oceanii w morzu, bez portu i bez nadziei na większą zmianę tego trzywęzłowego pełzania. Wołam na UKFce na kanale szesnastym, czyli tym którego obowiązek słuchania jest świętą powinnością każdej łódki, która wychyliła nos trochę za falochron, a co dopiero okrętu wojennego RP, który powinien prowadzić nasłuch na wszystkich, jakich się da kanałach. Wróg czuwa i może zrobić KU KU. Po trzech wywołaniach na szesnastym dalej się pcha za rufę prosto pod nasze kable. Przechodzę na siedem jeden, czyli kanał VTSu, na którym muszą prowadzić nasłuch wszystkie łodzie, które wychyliły nosa poza falochron i szlajają się po Zatoce Gdańskiej, od Świbna po Kuźnicę. A ten dalej pcha się pod kable i nic. Pozostała ostatnia metoda, przećwiczona już wcześniej na rozmaitych rybakach, łodziach z wędkarzami i innych takich, czemu nie na okręcie podwodnym. Publiczna skarga do władzy wyższej;
- VTS, VTS Oceania, wołam tutaj okręt podwodny na wszystkich kanałach ale nie odpowiada.
Zadziałało bez pudła i już po chwili mam na szesnastym niezbyt przytomny głos marynarza wojennego.
- Ktoś tutaj coś chciał?
- A chciał, chciał, panie, urwiesz pana nam zaraz wszystkie zabawki, proszę trzymać dystans trzysta metrów za rufa najbliżej.
Nisko nad masztami przelatuje zielony helikopter wypełniając powietrze hukiem wirnika. Czarny kiosk odkłada się trochę bardziej za rufę. Na odkrytym pomoście dwie skulone sylwetki wystawione wprost na podmuchy zimnego, listopadowego wiatru.
Niska sylweta okrętu podwodnego przechodzi teraz w stały namiar w skos lewo od dziobu i dalej się trzyma tych nieszczęsnych trzech węzłów czyli równo z nami. Ale tutaj koniec pomiaru i skręcam ostro w lewo, chwilę idąc na kiosk i potem już mu za rufę na nowy punkt wyznaczony na mapie. Zaczyna się kalibracja przed polowaniem na wraki. Wiaterek powoli tężeje i zgodnie z prognozą przechodzi na północny zachód. Prognoza jest na jedenaście stopni B, i na razie zgadza się tylko kierunek. Osłonięci pod Gdynią na gładkiej wodzie robimy jedno przejście nad zaznaczonym na mapie wrakiem, zawracamy ładnie zielonym trakiem na elektronicznej mapie i drugi raz przechodzimy tak samo dokładnie. Na rufie porównują teraz wskazania wielowiązki z tym co na czarno-biało rysuje sonar. Wielowiązka ma bogate oprogramowanie, które siłę echa pochodzącego z poszczególnych czujników rysuje na ekranie monitora rozmaitymi kolorami tworząc matematyczny model przestrzennej bryły spoczywającego na dnie wraku.
Wygląda listopadowe słońce, stajemy na chwilę w dryfie by podnieść aparaturę a potem przejść z dużą szybkością na odległy o kilkanaście mil wrak, już prawie na otwartym morzu, a w każdym razie nieosłoniętym już przez Półwysep, tam gdzie północno zachodnia fala wybudowana wiejącymi od wielu dni sztormami.
Ciągną rurę wielowiązki do góry. Do pojedynczej talii Romek, Krzysio, Kazio, Zygmunt i jeszcze kilku naukowców. Talia przymocowana do prowizorycznego bomiku cienką topenenatą podwieszonego do górnego relingu. Wszystko to gnie się przeraźliwie. Bomik wyspawany z calowej rurki wzmocnionej od dołu grzebieniem z płaskownika. Za każdym razem kiedy to naukowe stado przykłada się do liny talii, symboliczna topenenata napręża się do granic wytrzymałości, rura się wygina a wszystko razem grozi spadnięciem grzebieniem płaskownika wprost na głowy ciągnących. Wolę na to nie patrzeć i jak tylko z wody wynurza się kopułka wielowiązki, Piotrek przestawia wszystkie wajchy na całą naprzód i zawijamy ciasno w lewo by wejść na tor wodny zaraz za rufą wychodzącego właśnie z Gdyni kontenerowca. Wojsko gdzieś poznikało, na Zatoce prawie żadnego ruchu. Radio brzęczy komunikatami. Kaliningrad zamknięty i statki otrzymują polecenie kotwiczenia na redzie Gdyni, w Oslofiordzie tonie statek z ładunkiem cementu, a my rozkręcając maszynę prujemy siedem i pół węzła wprost na to otwarte i okrutne morze. Przez pierwsze pół godziny nie dzieje się nic, dnia tylko ubywa i nadchodząca szarówka zapowiada nadejście listopadowego zmierzchu. Potem Oceania zaczyna się kołysać. Dostajemy fale z burty i powoli przechylamy się na boki, z początku delikatnie, dostojnie niemal, w miarę upływu czasu coraz bardziej gwałtownie i nerwowo. Kiedy dochodzimy do punktu na mapie, gdzie pięćdziesiąt metrów niżej, zagrzebany w mule od sześćdziesięciu ponad lat tkwi wrak dużego frachtowca jest już prawie ciemno i Wojtek zmienia mnie na wachcie.Stajemy na chwile i dając się bezwolnie kołysać opuszczamy czujniki obu przyrządów do wody. Mamy przejść najpierw z zachodu na wschód, potem z powrotem ze wschodu na zachód a potem może jeszcze pod innymi kątami po parę razy jeszcze. Pokład rozświetlają halogeny, zaczyna zacinać deszcz. Kazio zachwala widoki sonarowe i zaprasza na rufę. Idę. Ruszamy powoli z zachodu na wschód. Pomieszczenie laboratorium mokrego wypełnione ludźmi. Profesor siedzi na obrotowym zydelku, a dalej reszta, według znaczenia. Steward na schodach. Idziemy bardzo powolutku, przed dwoma komputerami drobne, czarnowłose dziewczę obsługujące klawisze i zdaje się, że główna specjalistka od oprogramowania.
Nie wygląda to zbyt dobrze. Na białym ekranie monitora kreska kursowa celuje to na północ, to znowu na południe, ale rzadko, a nawet jakby wcale, nie chce skierować się na wschód. Posuwamy się bardzo wolno, ślad statku, mimo tego, że dziób pokazuje wszystkie prawie kierunki jeden po drugim, układa się się mniej więcej z zachodu na wschód. W jasno oświetlonym pomieszczeniu rośnie napięcie a widzowie przerzucają się dowcipami.
- Mogliby puszczać reklamy..., przytyk do bardzo wolnego przesuwania się statku w kierunku wyznaczonego celu. Kładziemy się na burty, otwarte wyświetlacze laptopów zaczynają klapać i kołysać się samoistnie. Zygmunt na tym stołeczku obrotowym trzyma się kurczowo obitego blacha stołu by nie polecieć lotem swobodnym na barierkę schodni. Puszczam się tej barierki usiłując bliżej spojrzeć na monitor. Większy trochę przechył najpierw kładzie mnie na barierkę a potem, w odwrotnym kierunku, rzuca o ścianę. Wyciągnięta instynktem samozachowawczym reką trafia wprost w Romkowy splot słoneczny. W tej chwili z osobnej kanciapy wielowiazki dociera głos operatora, że jest. Na sonarze jeszcze nic nie widać, ale sonar ciągnie się ze dwieście metrów za rufą, czyli coś tam będzie widać odpowiednio później. Jest, płaski obraz w kolorze sepii. Białe plamy zarysu podwodnych konstrukcji, płaskie i niepodobne wiele do plastycznego obrazu tworzonego przez oprogramowanie wielowiązki. Przechodzimy prawie nad wrakiem, troszkę za bardzo na południe aby obraz pokazał nam całość.

Następne przejście trzeba zrobić bardziej na północ. Idę przez pokład na mostek. Deszcz, świat mokry kołyszący się, po wyjściu zza nadbudówki mocno wiejący zimnem, zda się prosto z bieguna. Jest zimniej niż na Szpicbergenie, wilgotność powietrza zupełnie inna i zimno buszuje za koszulą, gryzie stopy przez zbyt cienkie skarpetki. Aby wejść do środka przechodzę przed szybami mostka na drugie skrzydło i z dzikiego gwizdu wiatru, wraz z trzaskiem drzwi wpadam w ciszę sterowni, przerywaną jedynie klapaniem przekaźników automatycznego steru. Wojtek zawija na kontrkurs. Prędkość najwyżej trzy węzły, aby nie urwać tej rury na burcie. Oceania staje pod wiatr, obroty na całą naprzód ale stoimy tak sobie dwa węzły do przodu i tyle. Lina sonaru trzyma rufę, przez dziób przechodzą bryzgi wody. Przekaźniki klapią coraz szybciej, trzeba przejść na ręczne sterowanie bo automat nie radzi sobie przy tak małej prędkości, trzeba sterować wychyleniami płetwy z burty na burtę. Lina sonaru włazi pod śrubę, ster prosto, cała naprzód. Lina wyłazi ale punkt przejścia oddala się w niewłaściwym kierunku. Teraz pod wiatr będzie łatwiej. Trzeba bez przerwy wajchować, by statek miał dość sterownej prędkości, ale by jednocześnie nie przekroczyć owych niszczących rurę trzech węzłów. Odbywa się to w ten sposób, że obserwując cały czas wskaźnik logu raz silnik stop, a kiedy spada do dwu, to cała naprzód przy zdecydowanie wychylonej płetwie by strumień wyrzucanej gwałtownie wody nadał statkowi ruch obrotowy zanim prędkość przekroczy krytyczną. I znowu stop i znowu automat, który mimo wszystko jest bardziej precyzyjny ale w tych warunkach możliwy do wykorzystania już tylko bardzo blisko punktu i gdy Oceania leży prawie na kursie. Miota nami po mostku, ja się trzymam wajchy, Wojtek koła sterowego a Mateusz na komendę powiększa lub zmniejsza zobrazowanie elektronicznej mapy. Nieraz trzeba na niego krzyknąć bo nie do końca jakby przebywa z nami w tym samym miejscu i czasie. Przechodzimy idealnie przez punkt. Ale się okazuje, że punkt to nie jest dokładna pozycja wraku i tym razem przeszliśmy za bardzo na północ. Do trzech razy sztuka. Wojtek idzie na rufę obejrzeć wskazania sonarów, a ja kładę statek w zwrot przez prawa burtę. Tym razem z falą. mimo wychylonego na burtę steru Oceania nie reaguje. Za duży wiatr, za silna fala, za mała prędkość, za dużo liny za rufą, która nas hamuje i w zależności od rozkołysanego kaprysu ciągnie rufę to w te to w tamtą stronę. Próbuję się nie dać, ale nie wychodzi. Wojtek wpada do sterówki, że przeszliśmy za bardzo na południe. Wrak ma szerokość dwudziestu paru metrów, chcemy nad nim przejść wzdłuż osi symetrii i się po prostu nie daje. Wzrok wędruje ciągle to do góry na wyświetlacz elektronicznej mapy to na ledwo widoczne w półmroku kreski nastawy śruby. Jedna ręka na manetce, druga na dźwigni, a Oceania jak ten wóz drabiniasty ciągnięty przez chabetę nie chce po prostu płynąć. Zacinam się i chcę przejść jeszcze raz, znowu leżymy w poprzek fali i statek ani w tę ani w drugą stronę. Przychodzi telefon z rufy, że koniec. Za dużo wiatru, za duża fala, że pewno obiad podchodzi badaczom pod gardło bo kiwa okropnie. Romek, Kazio, Zygmunt i jeszcze kilku badaczy ciągnie rurę na tym zbyt delikatnym bomiku, ale już nie patrzę. Wojtek gasi światła pokładowe, kładziemy się na kurs na Gdynię i pod wiatr, prędkością maksymalną w tych warunkach owych nieszczęsnych trzech węzłów wracamy na wody osłonięte. Przynajmniej mniej rozfalowane bo szkwały ciągle wyją w padunach, a kontenerowiec, który wyszedł przed nami, zawrócił na redę, bo wiatr i fala zbyt wielkie. O statku z cementem w Oslofiordzie nic nie wiadomo.
Pozdrowienia - Jarek Czyszek
Pozdrowienia - Jarek Czyszek
Komentarze
oglądałem te regaty
Dawid Szewczuk z dnia: 2010-05-27 19:47:32
Dla zaspokojenia ciekawości Jarka:
regaty nad jeziorem Ostrzyckim to REGATY O POCHAR PREZESA ASSECO. Łódki typu Delphia 24 ONE DESIGN projektu Andrzeja Skrzata.
Poczytać o nich można tu:
http://www.coolside.nl/brochures/Delphia24_pl.pdf
Wymądrzam się bo przypadkiem też widziałem kawałeczek tych regat na żywo :-)
Klimat co najmnej, jak na regatach komentowanych z SOPOCKIEGO Mola :-)
Dawid