ZAPISKI BARDZO DZIELNEGO ŻEGLARZA
Edwarda Zająca większość Czytelników SSI już zna. Dopiero co wrócił z Kongresu SIZ w Pucku, gdzie mieliśmy okazję z nim piwo wypić. To żeglarz wyjątkowy - laureat Nagrody ŻAGLI w konkursie "Rejs Roku", Morski Ambasador Ustki, Członek Rady Armatorskiej SAJ. O jego wiedzy, umiejętnościach, dzielności i wytrwałości wielu jachtowych kapitanów może sobie tylko pomarzyć (oczywiście ja też). A Edward ma kartonik sternika "morsa" (co prawda dobrego rocznika 1969).
Cassus Zając jest najlepszym jest przykładem, że w życiu papiery (plastiki) to tylko gra pozorów.
Edward to wzór dla ambitnych, pracowitych, wytrwałych. Od czasu do czasu komuś udaje się z nim konkurować.
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
 
----------------------------------------------
Ustka, wrzesień 2010 r.
Drogi Przyjacielu
Strzeliłeś w dziesiątkę zamieszczając list tego, pożal się Boże, „Znaczy Admirała”. Zresztą nie odbiegł daleko od niego „d'Artagnan”. Już nadanie sobie takich ksywek wiele mówi o tych osobach.
Temat ten jednak przedstawił całą różnorodność obecnego żeglarstwa. Wydaje się, że ilościowo zaczyna dominować grupa czarterowiczów, którzy żeglarstwo traktują wybitnie wczasowo, jacht ma być odpowiednikiem pokoju hotelowego, a stała załoga ma wykonywać czarną robotę, usługiwać i wozić gości od portu do portu i od plaży do plaży. W ekstremalnym wydaniu tego typu żeglarstwa mamy wielkie żaglowce pasażerskie, które obsługują tysiące miłośników wczasów pod żaglami, dając im złudzenie bycia żeglarzami. Nie jest to złe, dopóki uczestnik takich rejsów do nich się ogranicza. Gorzej, gdy z takimi doświadczeniami trafi na jacht, gdzie każdy ma przypisany zakres obowiązków, wykonywanych w każdych warunkach. Może, czytając tę dyskusję, niejeden zastanowi się czego oczekuje od żeglarstwa i zweryfikuje swoje plany urlopowe.
Inna rzecz, że w tle przewija się bezsens obecnego systemu stopni żeglarskich. Jest to jednocześnie jakby wsparcie dla naszych starań o dalszą liberalizację przepisów dotyczących tego tematu.  Uczestnik paru wczasowych rejsów, otrzymujący patent kapitański, może mieć znikomą wiedzę żeglarską. Przy „bezpatenciu” rośnie wartość posiadaczy dobrowolnych certyfikatów, gdy reszta jest takimi właśnie „plastikowymi kapitanami”, których wiedza jest zależna wyłącznie od ich zaangażowania się w zdobywanie żeglarskich umiejętności. Jest to z pewnością uczciwsze.
Tyle w tym temacie.

Przesyłam Ci opis moich sierpniowych rejsów na regaty UNITY LINE i udziału w Pucharze Poloneza.
Pozdrowienia z Ustki
Edward

------------------------------------------------------- 
Regatowe rejsy
 
   Jestem już w domu, w Ustce. Zgodnie z tradycją moich tegorocznych rejsów, gdy powracałem z sierpniowych regat w Świnoujściu, parę mil przed Ustką dorwała mnie ta wichura, która narozrabiała na prawie całym Pomorzu. Na szczęście gradu nie było a nadchodzącą burzę dostrzegłem na tyle wcześnie, że zdążyłem się przygotować na jej przyjęcie.
   Swoje starty w regatach UNITY LINE traktuję jak wyjazd na spotkanie towarzyskie; wiem przecież, jakie są możliwości mojego jachciku. Za sukces uważam przepłynięcie całej trasy ze Świnoujścia do Kołobrzegu i z powrotem.
   Start w piątek, 13 sierpnia. Data niezbyt miła, ale pogoda sprzyja. Wiatr dmucha z rufowych kierunków i prawie wszyscy stawiają spinakery. HOLLY i parę innych jachtów, płynących pod zwykłymi żaglami, zostaje w tyle. Zresztą i te większe bez spinakerów wyrywają do przodu. Nie wytrzymuję i wyciągam z forpiku swój nowy genaker. Nie mam wprawy i stawianie go bez autopilota jest kłopotliwe. Gdy mi się to udaje, szybkość zwiększa się i plamki spinakerów na horyzoncie przestają się oddalać. Zauważam nawet, że do niektórych zaczynam się przybliżać. Do Kołobrzegu wpływam wraz z zapadającym zmrokiem – i nie jestem ostatni. W porcie niesamowity tłok, bo przecież z UL przypłynęło 111 jachtów.
   W sobotnim wyścigu na redzie Kołobrzegu nie biorę udziału – idę na spacer po mieście.
   Niedzielny start w drogę powrotną do Świnoujścia wyglądał dziwnie. Kilka jachtów będących tuż przy linii startu załapało się na resztki wiatru i popłynęło. Większość stanęła w sztilu i prąd zaczął je znosić w przeciwnym kierunku. Dopiero po prawie trzech godzinach minęliśmy linię startową. Słabiutki wiatr nabierał jednak siły i doszedł nawet do 6 B. Komisja Regatowa zdecydowała się skrócić trasę i metę ustawiono koło Dziwnowa. Przy paskudnej pogodzie, a dla HOLLY 6 B. to już trudne warunki, zamknąłem kabinę i nie miałem możliwości prowadzenia nasłuchu radiowego; nie usłyszałem więc komunikatu o skróceniu trasy. Tuż przed boją zmieniłem nawet hals, aby ominąć ją prawą burtą, zgodnie ze starą instrukcją, i popłynąłem prosto do Świnoujścia. Byłem już ze dwie mile za boją, gdy zadzwonił Piotr Stelmarczyk z wiadomością, że skrócono trasę i boję należy minąć lewą burtą. Cóż, wracać pod tak silny wiatr nie miało sensu.
   Powrót do tradycji regat o Puchar POLONEZA to, moim zdaniem, ważne wydarzenie w polskim żeglarstwie. Chciałem mieć udział również w tej imprezie i zgłosiłem się. Start mieliśmy z wiatrem i prawie wszyscy natychmiast postawili spinakery. Wręcz wzorcowo zrobił to Krzysiu Krygier – jego spinaker zapalił zaraz po minięciu linii startu. Z moim genakerem czekałem aż wszyscy oddalą się; przy braku wprawy i bez autopilota jego stawianie nie idzie mi gładko. Przez pewien czas płynę nawet w odwrotnym kierunku, w stronę startu, bo HOLLY jest samosterowna tylko przy kursie na wiatr. Gdy żagiel zaczyna ciągnąć, wiele jachtów jest już ledwo widoczne.
Christianso na horyzoncie
   Po paru godzinach rosnącego wiatru jakiś szkwał prawie kładzie jacht masztem na wodzie. Koniec szybkiego żeglowania – chowam genaker i dalej płynę już na genui i zarefowanym grocie. Następnego dnia koło południa  widzę wysepki Christianso i potężną chmurę nad nimi. Niestety, wygląda na to, że prześladujące mnie w tym sezonie sztormy i tym razem nie odpuszczą.  Po okrążeniu wysepek przez kilka godzin, w burzy z deszczem, pod wiatr przebijałem się do cypla przy Svaneke. Nie wpływałem do portu, lecz stanąłem w dryf. Usiłowałem odpocząć i przygotować coś ciepłego do jedzenia. Gdy po godzinie wyjrzałem na pokład, tuż przy mnie stał patrolowiec duński, zainteresowany dryfującym, pustym jachtem. Gdy się pokazałem - odpłynął, a ja ostro na wiatr ruszyłem w stronę Świnoujścia. Niestety, wiatr po paru godzinach zmienił się w sztorm 8 B, który popędził mnie w odwrotnym kierunku.
   Nad ranem sztorm zaczął słabnąć i miałem do wyboru: ponad 80 mil pod silny wiatr do Świnoujścia lub 40 mil z wiatrem do Darłowa. Minęły już dwie doby w tych regatach i nie miałem ochoty męczyć się trzecią czy czwartą dobę, bez autopilota i z kończącym się prądem w akumulatorach. Popłynąłem do Darłowa. Silny, baksztagowy wiatr pozwalał utrzymać szybkość 5 do 6 węzłów, co dla HOLLY jest świetnym rezultatem.
Do Darłowa wpłynąłem koło 16 pod genuą i silnikiem. W awanporcie zrolowałem żagiel. Most otwarty, czekają na mnie. Daję na silniku najwyższe obroty, ale płynę coraz wolniej i w końcu staję – prąd rzeki jest silniejszy. Wiatr nadal od rufy, więc znowu rozwijam genuę. Powolutku, krok po kroku, mijam most. Ktoś z obsługi tramwaju wodnego łapie podaną linę i pomaga mi przeholować jachcik dalej od mostu. Czuję się trochę nieswojo – poprzednio na przyczepnym Evinrude 6 nie miałem problemu z prądem rzeki. Teraz mam diesel 9 koni, ale śruba na razie jeszcze nie jest całkiem dobrze dobrana.
   Postój w Darłowskim porcie niewiele różni się od tego w Ustce. Podobnie dokucza fala, sanitariaty też w kontenerze, jak u nas po zachodniej stronie. Ważna różnica: w Ustce postój jest bezpłatny!
   Po dwóch dniach czekania na bardziej sprzyjający wiatr, wobec nadal niekorzystnych prognoz, zrezygnowałem z ukończenia regat i popłynąłem do Ustki. Zaraz po wypłynięciu z portu postawiłem genakera. Świeci słońce, zachodni wiatr coraz słabszy, plażowe żeglowanie. Gdy mijam Jarosławiec, niekiedy nawet dla lekkiego żagla wiatru jest za mało. Ale nie śpieszę się; do wieczora daleko, więc wygrzewam się na słońcu i powolutku zbliżam się do swojego portu. W oddali widać już główki.
  Często patrzę za rufę, w kierunku Jarosławca; gromadzą się tam ciemnoszare chmury. Gdy niknie wśród nich cypel wiem, że zbliża się fatalna pogoda. Dzwonię jeszcze do Romka oczekującego mnie w porcie na swoim ROMUSIU, że będzie miał burzę. Genaker bezładnie upycham w kabinie, zwijam całkowicie grota. Uruchamiam silnik. Burza ze ścianą deszczu łapie mnie w czasie przebierania się. Natychmiast jestem cały mokry. Jacht pochyla się pod tym uderzeniem, ale  wkrótce nabiera szybkości pod samym takielunkiem. Jestem blisko brzegu w kierunku którego spycha mnie północno – zachodni wiatr. Rozwijam trochę żagla i wspomagam się silnikiem – brzeg zaczyna się oddalać. Fala dopiero zaczyna się tworzyć, ale szybko wzrasta. Zwykle deszcz uspokaja wiatr, ale tu wspólnie tną po twarzy, gdy chcę spojrzeć pod wiatr.
   Gdy nawałnica odchodzi na wschód, aby tam nieść zniszczenie do kolejnych miejscowości aż do Trójmiasta, nie wiem nawet jak długo trwała. Jestem już blisko wejścia. Żagiel roluję w awanporcie, Romek odbiera cumy. Opowiada, że uderzenie wiatru położyło go prawie na burcie; wylał gotującą się zupę. Tak więc znowu Neptun pozwolił mi wrócić do portu ... 


   Ponieważ niektórzy dopominają się o więcej danych dotyczących jachtów, więc po kolei:
Jachcik HOLLY (nazwa nie zmieniana) został zbudowany z laminatu w Anglii w 1976 roku.
Ma 6,32 m. długości, 2,43 szerokości i 1,02 zanurzenia. Kilowy, wagi balastu nie znam; przypuszczam, że jest znaczna, bo w angielskich konstrukcjach z tych lat stanowił do 50 % wagi jachtu. Z opisu reklamowego (planów nie mam): waga 1200 kg i 20 metrów kw. żagli. Kadłub o dużej dzielności morskiej, ale zabudowa pokładu typowa dla jachcików weekendowych, żeglujących z liczną załogą. Pływam nim od 2006 roku. W tym roku, łącznie z lipcowym rejsem, przepłynąłem samotnie 1870 mil. Podsumowując 5 lat samotnego żeglowania, na HOLLY przepłynąłem po Bałtyku prawie 6 tysięcy mil morskich.
Pozdrawiam z Ustki
Edward Zając
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu