ZA DRUGIM RAZEM SIĘ UDAŁO
To jest opowiastka o wydzwięku dydaktycznym. Potwierdza, że nie należy się zrażać, ale uproczywie, konsekwentnie dązyć do celu. A osiągnięty cel okaże ważniejszy i bardziej cenny. Opowiastka Mikołaja Felińskiego przypomniała mi jak to kiedyś z Tadeuszem Dumą, jeszcze na balastowo-mieczowej "czwórce" pogoda nie pozwoliła nam osiągnąć Helgolandu. Tak po drodze dostaliy w d....
Kilka lat później Helgoland nam to niepowodzenie wynagrodził.
Jacht "Pireus" - stara, laminatowa żyleta - wzorowana na legendarnym "Hai" jest jachterm rekordowo szybkim, ale tylko na półwiatrach. Kadłub bierze na siebie większość bałtyckich fal. Wnętrze tak niskie, że zmusza do pożywiania się naleśnikami. Nie mniej - to jest wspaniała, mocna, dzielna łódka dla tych, którzy ją lubią, którym gnuśne wygody są obojętne lub obce. Na Bornholmie napewno się podobała. Brawa i podziękowania dla Mikołaja i Grzegorza.
Kamizelki były używane.
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
_____________________
Bałtyk był wyjątkowo słoneczny tego roku, czyli drugie podejście do Bornholmu.
Rok temu zmienna pogoda, awarie i - trzeba to przyznać - brak doświadczenia, pozwoliły naszej trójce dopłynąć tylko do Ustki; to bardzo ładne miejsce, ale nie do końca o to nam chodziło. Tego lata wybraliśmy się w rejs już tylko we dwóch, znów "Pireusem" Jasia Dziewulskiego.
O mały włos nie staliśmy się pływającą komisją wyborczą. Rejs wypadał w okresie wyborów prezydenckich. Niestety zbyt późno zabraliśmy się za załatwianie spraw urzędowych. Dla pamięci: procedurę należy rozpocząć przynajmniej miesiąc przed wyborami. Obwody głosowania na polskich statkach morskich tworzy Minister Infrastruktury, w drodze rozporządzenia które jest ogłaszane w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej. To by dopiero było!!
Podobno nie należy rozpoczynać rejsu w piątek. Jednak, jako, że nie groziły nam inne przesądy (przebiegający drogę czarny kot, przechodzenie pod drabiną, luster nie mieliśmy żadnych) postanowiliśmy zmierzyć się z losem. Oddaliśmy zatem cumy, pomachaliśmy na pożegnanie wszystkim lądowym sprawom i problemom i nieśpiesznie, mrucząc silnikiem skierowaliśmy się w stronę ujścia Wisły Śmiałej. Na dobry początek północny szkwał sprawdził naszą sprawność i przytomność. Wychodziliśmy na zaledwie czterokonnym silniczku (wobec 3 ton jachtu), żagle niby były przygotowane do stawiania; coś się jednak przy grocie zaplątało, pełzacze zacinały się, wskutek czego skacząc na fali walczyliśmy ładnych parę minut: Janek z fałami i resztą lin, ja z manewrowaniem pomiędzy falochronem wschodnim a palisadą od zachodu. To było dobre otrzeźwienie na starcie. Resztę dnia spędziliśmy na spokojnej żegludze w stronę Helu. Tam, w obliczu słabnącego wiatru postanowiliśmy nabrać sił, aby bladym świtem podejść do długiego skoku na odległą wyspę.
Zgodnie z planem, wraz z pianiem kogutów - po 10 rano, wyspani i zadowoleni, opuszczaliśmy „cebulową” marinę oraz stertę śmieci pływającą w basenie jachtowym. Prognozy - w stylu wróżb starej góralki: będzie wiało - może słabiej, a może mocniej; może z północy, albo z zachodu, choć też trochę ze wschodu … albo i nie. Nie zdziwiło nas zatem, że za winklem zawiało W-NW 3-4. Po 5 godzinach halsowania z dumą osiągnęliśmy trawers Jastarni. To była piękna jazda, test rollera foka, patentów do refowania grota, oraz naszego duetu. Chyba zdaliśmy, bo następnie odkręciło, przed Władysławowem zgasło, a na wysokości Rozewia ok. 2300 znów zawiało. I to jak na zamówienie nocnej wachty, równe SW 2, potem 3. Przekazaliśmy radosne nowiny Tym Które Czuwają i uprzedziliśmy, że rano możemy być już nieosiągalni.
Rok temu zmienna pogoda, awarie i - trzeba to przyznać - brak doświadczenia, pozwoliły naszej trójce dopłynąć tylko do Ustki; to bardzo ładne miejsce, ale nie do końca o to nam chodziło. Tego lata wybraliśmy się w rejs już tylko we dwóch, znów "Pireusem" Jasia Dziewulskiego.
O mały włos nie staliśmy się pływającą komisją wyborczą. Rejs wypadał w okresie wyborów prezydenckich. Niestety zbyt późno zabraliśmy się za załatwianie spraw urzędowych. Dla pamięci: procedurę należy rozpocząć przynajmniej miesiąc przed wyborami. Obwody głosowania na polskich statkach morskich tworzy Minister Infrastruktury, w drodze rozporządzenia które jest ogłaszane w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej. To by dopiero było!!
Podobno nie należy rozpoczynać rejsu w piątek. Jednak, jako, że nie groziły nam inne przesądy (przebiegający drogę czarny kot, przechodzenie pod drabiną, luster nie mieliśmy żadnych) postanowiliśmy zmierzyć się z losem. Oddaliśmy zatem cumy, pomachaliśmy na pożegnanie wszystkim lądowym sprawom i problemom i nieśpiesznie, mrucząc silnikiem skierowaliśmy się w stronę ujścia Wisły Śmiałej. Na dobry początek północny szkwał sprawdził naszą sprawność i przytomność. Wychodziliśmy na zaledwie czterokonnym silniczku (wobec 3 ton jachtu), żagle niby były przygotowane do stawiania; coś się jednak przy grocie zaplątało, pełzacze zacinały się, wskutek czego skacząc na fali walczyliśmy ładnych parę minut: Janek z fałami i resztą lin, ja z manewrowaniem pomiędzy falochronem wschodnim a palisadą od zachodu. To było dobre otrzeźwienie na starcie. Resztę dnia spędziliśmy na spokojnej żegludze w stronę Helu. Tam, w obliczu słabnącego wiatru postanowiliśmy nabrać sił, aby bladym świtem podejść do długiego skoku na odległą wyspę.
Zgodnie z planem, wraz z pianiem kogutów - po 10 rano, wyspani i zadowoleni, opuszczaliśmy „cebulową” marinę oraz stertę śmieci pływającą w basenie jachtowym. Prognozy - w stylu wróżb starej góralki: będzie wiało - może słabiej, a może mocniej; może z północy, albo z zachodu, choć też trochę ze wschodu … albo i nie. Nie zdziwiło nas zatem, że za winklem zawiało W-NW 3-4. Po 5 godzinach halsowania z dumą osiągnęliśmy trawers Jastarni. To była piękna jazda, test rollera foka, patentów do refowania grota, oraz naszego duetu. Chyba zdaliśmy, bo następnie odkręciło, przed Władysławowem zgasło, a na wysokości Rozewia ok. 2300 znów zawiało. I to jak na zamówienie nocnej wachty, równe SW 2, potem 3. Przekazaliśmy radosne nowiny Tym Które Czuwają i uprzedziliśmy, że rano możemy być już nieosiągalni.
Jeśli chodzi o wachty, to umówiliśmy się „naturalnie”, czyli: ja - jako bardziej doświadczony - zostałem na noc, a Janek, żeby nie „marnować etatu”, zasztauował się w koi. W nocy zrobiło się zimno, był też spory ruch; poza tym żadnych atrakcji i niespodzianek. Sprawdziłem wcześniej czy marwoje nie ćwiczą na wysokości Ustki, ale na szczęście (dla nich) zdążyli opuścić akweny treningowe przed naszą wizytą. Towarzyszyło nam sporo kutrów, na horyzoncie od czasu do czasu pojawiały się światła, ale wszyscy utrzymywali bezpieczny dystans.
Rano, gdy tylko się rozwidniło zamieniliśmy się miejscami; na 3 godziny zapadłem w jakże smaczny i regenerujący sen. Na szczęście Janek nie miał powodów żeby mnie budzić (umówiliśmy się, że jeżeli cokolwiek go zaniepokoi bez litości będzie wyciągał mnie na pokład). Spożyte następnie solidne śniadanie z fasolą z puszki na ciepło zapewniło stabilne SW 3 aż do osiągnięcia celu.
W ciągu dnia kilka razy zmienialiśmy się na wachtach, pokładowej i śpiworowej. Słońce, nie niepokojone ani jednym obłokiem, prażyło rozkosznie. Kiedy tak siedziałem, rozleniwiony jego promieniami, dostrzegłem lekki cień na żaglu; podniosłem głowę – naturalnie, to była mewa. Dookoła sama woda, żadnego statku, jachtu, czy nawet butelki PET. Ten piękny moment, który chyba najbardziej lubię w żeglarstwie. I w tych okolicznościach wspomniana skrzydlata towarzyszka postanowiła postawić kropkę nad „i”. Do dziś głowię się, co jej zrobiliśmy, czy też co to za mewi obyczaj, żeby srać na żeglarzy. Całe szczęście spudłowała jakieś 5 cm od burty i już nie wróciła ani ona, ani jej koleżanki.
Tymczasem ochoczo topiliśmy kolejne mile w kilwaterze; nadszedł wreszcie czas wyciągnąć mapy Bornholmu. Zaplanowałem lądowanie w Svaneke, zapowiadało się malowniczo i wystarczająco daleko od desantu promowego rodaków w Nexo. Po ponad 30 godzinach żeglugi zaczął majaczyć przed nami ląd. Ostatnie mile pokonaliśmy na silniku - w obliczu kompletnie bezwietrznej pogody. Po 2300 wpływamy do mariny. Wspaniałe uczucie: kamienne umocnienia, cisza, a my spokojnie szukamy dobrego, tzn. jakiegokolwiek miejsca do cumowania. Janek wypatrzył takie; wprost doskonałe, pod warunkiem że w porcie nie będzie zbyt dużego falowania. Mamy więc prywatne, kamienne schodki , a zaraz przy nich zestaw drewnianych ławeczek. Sprawdzam jeszcze latarką (woda bardzo przejrzysta) czy nie zahaczymy o nic kilem (kamień na dnie lub coś w tym stylu), ale nie widać zagrożeń. Upewniamy się jeszcze, że nie jesteśmy w Ustce, Łebie itp., i wyciągamy szampana – dla nas to prawdziwa satysfakcja.
Postanowiliśmy zostać w porcie przez 3 dni. Uzbrojeni w aparaty złaziliśmy kamienne wybrzeże, od północnych krańców Svaneke po Allinge. Za starą wędzarnią wypłoszyliśmy dwie młode Dunki wygrzewające się nieopodal na kamieniach, w stroju nie powodującym powstawania białych śladów na skórze. Starsze Dunki zabiera Greenpeace; to samo dotyczy również Duńczyków. Kształt gruszki jest tutaj w modzie.
Ciężko siedzieć dłużej w jednym porcie. W miasteczku nie dzieje się nic, żadnego nocnego życia, imprez; cisza. Emeryci ładują akumulatory do swoich wózków. Ostatniej nocy za to gościliśmy do naszej burty najpierw Opale, a następnie dwie Bavarie, których załogi okazały się być bardzo towarzyskie.
Wracaliśmy znów przy spokojnej pogodzie, z postojem w Łebie. Wiatr z NW trochę nam przeszkadzał (brak spinakera), musieliśmy lekko halsować z wiatrem. Przy okazji znalazłem idealny sposób na zimne noce. W pełnym rynsztunku, ze wszystkimi ocieplaczami na sobie oraz w pasach i kamizelce zrzucić grota, i za jakiś czas postawić. Gorąco aż po końcówki palców u nóg!!
Na wejściu do Łeby skontaktowałem się telefonicznie z Kapitanatem - rzeczowa i sympatyczna rozmowa; uniknęliśmy wessania przez pogłębiarkę. W marinie przestronnie aż do bólu, cicho, czysto i spokojnie. Wyskoczyliśmy do miasta coś zjeść. Wybraliśmy lokal miedzy przystanią a centrum; nieopatrznie do centrum właśnie zachciało nam się podejść na drugie piwo. A tam - odpust na całego: chińskie muszle, pluszaki, plastikowe miecze. Dla koneserów, do wyboru JP2 w srebrze lub Matka Boska w bursztynie albo na odwrót, nie pamiętam. Po mieście jeździ terenówka ogłaszająca z wrzaskiem otwarcie nowej dyskoteki. Mnóstwo ludzi, dzieci krzyczą, wszyscy coś jedzą, kupują, fotografują, filmują itp. Uciekliśmy czym prędzej w zacisze mariny.
Następnego dnia wyruszyliśmy w ostatni etap podróży. Nocą słuchamy I programu PR, grają Riders On The Storm Doorsów; do tego ładnie wieje, rozgwieżdżone niebo - coś pięknego. O świcie, pod pełnymi żaglami, wpływamy na Zatokę Gdańską, obserwując olbrzymi czerwony księżyc wiszący nad Trójmiastem. Lecimy ponad 7 węzłów i mimo zmęczenia i nieprzespanej nocy, gęby nam się śmieją. O 0500 cumujemy w Neptunie w Górkach Zachodnich.
Podsumowując: to wspaniałe uczucie - realizować marzenia... Najpierw, dawno temu, remont "Pireusa", następnie zdobywanie doświadczenia w rejsach stażowych, w zeszłym roku pierwsze samodzielne pływanie po Bałtyku, w tym roku - cel „Bornholm”osiągnięty!! Teraz pozostaje jedynie planować kolejne rejsy. Polecam tym wszystkim którzy pływają po jeziorach, a którym brakuje tam przestrzeni. Rejsy morskie dają niesamowite poczucie obcowania z potęgą przyrody. Kiedy w zasięgu wzroku nie widać nic poza wodą i kilkoma metrami jachtu, uświadamiamy sobie czym tak naprawdę jest morze i błyskawicznie nabieramy do niego respektu...
Parametry jachtu i uczestników rejsu:
Jacht – pierwsza polska konstrukcja laminatowa, rok produkcji ok.: 1968.. Dł 9,4 m, szer 1,98 m. W środku nie ma "wysokości stania", kingstona, kuchenki na kardanie itp. Za wyposażenie nawigacyjne mieliśmy mapy wybrzeża polskiego BHMW oraz niemieckie Bornholmu, no i naturalnie przewodnik Jerzego Kulińskiego. Do tego dwa ręczne GPSy i radio do odbierania niemieckich prognoz.
Janek czyli Grzegorz Urban – dawno temu pływaliśmy razem po Mazurach, rok temu skusił się na rejs bałtycki i najwyraźniej mu się spodobało. Tak naprawdę to woli motocykle i dalekie wyprawy po bezdrożach: 2 lata temu przejechał motocyklem z Polski nad Bajkał, w tym roku odwiedził Saharę i góry Atlas.
Mikołaj Feliński – zaraził się żeglarstwem na jeziorze Raduńskim, potem zwiedził Mazury - od Rynu do Pisza i od Węgorzewa do Rucianego. Zniechęcony ciągłym kładzeniem masztu i permanentnym widokiem lądu wyruszył na morze. Był w Dani, Szwecji, Kaliningradzie i wiele, wiele razy na Zatoce Gdańskiej. Rok temu pierwszy raz w roli skippera poprowadził jacht na morze.
Zdjęcia z rejsu można zobaczyć pod adresami:
http://grzegorzurban.pl/rejs2.html
http://nikolajef.carbonmade.com/projects/2803269#1
http://picasaweb.google.com/mikolajfelinski/Bornholm2010?feat=directlink
Jacht – pierwsza polska konstrukcja laminatowa, rok produkcji ok.: 1968.. Dł 9,4 m, szer 1,98 m. W środku nie ma "wysokości stania", kingstona, kuchenki na kardanie itp. Za wyposażenie nawigacyjne mieliśmy mapy wybrzeża polskiego BHMW oraz niemieckie Bornholmu, no i naturalnie przewodnik Jerzego Kulińskiego. Do tego dwa ręczne GPSy i radio do odbierania niemieckich prognoz.
Janek czyli Grzegorz Urban – dawno temu pływaliśmy razem po Mazurach, rok temu skusił się na rejs bałtycki i najwyraźniej mu się spodobało. Tak naprawdę to woli motocykle i dalekie wyprawy po bezdrożach: 2 lata temu przejechał motocyklem z Polski nad Bajkał, w tym roku odwiedził Saharę i góry Atlas.
Mikołaj Feliński – zaraził się żeglarstwem na jeziorze Raduńskim, potem zwiedził Mazury - od Rynu do Pisza i od Węgorzewa do Rucianego. Zniechęcony ciągłym kładzeniem masztu i permanentnym widokiem lądu wyruszył na morze. Był w Dani, Szwecji, Kaliningradzie i wiele, wiele razy na Zatoce Gdańskiej. Rok temu pierwszy raz w roli skippera poprowadził jacht na morze.
Zdjęcia z rejsu można zobaczyć pod adresami:
http://grzegorzurban.pl/rejs2.html
http://nikolajef.carbonmade.com/projects/2803269#1
http://picasaweb.google.com/mikolajfelinski/Bornholm2010?feat=directlink
W nawiązaniu do najnowszego "newsa bornholmskiego" (fajna lektura na zimowy niedzielny poranek!) zgłaszam jedną wątpliwość, czy też korektę:
O ile mnie pamięć nie myli, to pierwszym polskim jachtem laminatowym był "Topaz", który pływał pod banderą YK "Kotwica" w Gdyni. Nie była to kopia zagranicznej konstrukcji, jak "Pireus", lecz oryginalny projekt Zbyszka Milewskiego, stanowiący rozwinięcie jego, nowatorskiego na tamte czasy, typu "King's Amethyst". Jacht zbudowano w Gdyni, myślę, że w Stoczni Marynarki Wojennej i myślę, że w pierwszej połowie lub w połowie lat 60. Pamietam jego straszliwy zielonkawy, matowy, jednorodny od dna po dach nadbudówki, kolorek. Taka wtedy była dostępna technologia i takie materiały.
Jak na ówczesne przyzwyczajenia, jacht był szeroki, miał wysoką wolną burtę i lekkę wypukłość pokładu na śródokręciu, więc wyjątkowo dużo miejsca wewnątrz, "odwrotnie pochyloną "pawęż, i chyba rufową kabinę.
Dopiero potem powstała seria bodajże sześciu plastikowych "Zefirów", wzorowanych na kształtach przedwojennego Haia (w tym "Piorun", "Huragan", "Wicher" z puckiego HOM, "Pianka", Powiew" i "Pireus" z Gdańska), autorstwa Jerzego Maćkowiaka i budowanych w Stoczni "Wisła".
Żyj wiecznie!
------------------
Andrzej Colonel Remiszewski
Jurku
Wystąpię jako malkontent.
W tej, ale i w wielu poprzednich relacjach brakuje mi datowania. Bardzo lubię odniesienia do konkretnej daty - można wtedy sięgnąc pamięcią gdzie ja wtedy byłem i jakie miałem warunki.
Nie zmienia to faktu, że taka lektura, gdy zima za oknem to miód na duszę żeglarza.
ZR