MASZTY SIĘ WALĄ

Jeden głupi ściągacz może zepsuć piękny rejs. I to nie jakiemuś tam niedoświadczonemu debiutantowi, ale nawet weteranowi mórz i oceanów - kapitanowi Andrzejowi Remiszewskiemu. Wymieniłem korespondencję z Andrzejem i oczywiście się wymądrzałem. Przyjął to ze stoicką wyrozumiałością.

Najważniejsze, że awaria została opanowana i nikomu nic się nie stało. Przy okazji dziękuję za słowo solidarności w sprawie barbarzyńskiego "łubudu - łubudu". Czy portów morskich naprawdę nie można włączyć do "strefy ciszy"? Czy ludzie naprawdę nie wierzą, że dorasta nam generacja ludzi głuchych? Czy sprawcy takich ekscesów nie rozumieją, że taki hałas nie przyciąga klientów (konsumentów), ale wręcz ich przepłasza?

Kaliszan, gorzowian i koninian też pozdrawiam

Cieszę z kamizelek na grzbietach załogi "Tequilli"

Żyjcie wiecznie!

Don Jorge

____________________________________

ZAMIAST MAŁEJ PĘTLI

Na bieżący sezon zaplanowaliśmy dla „Tequili” „małe” kółko wokół południowego Bałtyku. Przez Bornholm, Płd. Skanię, Mon, Fehmarn do Lubeki, tam lotnicza wymiana części załogi i powrót przez „b. DDR” i Zalew Szczeciński. Razem około 30 do 33 dni.

 

Życie potoczyło się inaczej. Wyszliśmy we dwóch w kierunku Bornholmu z Władysławowa (nikt nas o nic nie pytał) w sobotę 18 czerwca. Do wieczora zrobiliśmy z baksztagowym wiatrem około 1/3 drogi, po czym wiatr się obrócił i zaczął tężeć. Skutek był taki, że następne półtorej doby halsowaliśmy leniwie i mało skutecznie, niewiele zyskując do przodu, a mając wiatr dokładnie „w nos”. W poniedziałek, mimo że nadal wiało sporo (około 5 B według oceny „na  ucho”), postanowiliśmy odrefować rolfoka i postawić kawałek grota, aby na poważne zacząć posuwać się do przodu. Jeszcze tylko mieliśmy wypić poranną kawę. W tym momencie Piotr, który patrzył ku rufie, dostrzegł jak luzuje się aftersztag, zanim zdążył coś powiedzieć usłyszeliśmy huk. Maszt zniknął za burtą.

Bardzo szybko poznaliśmy przyczynę: na nadbudówce leżała końcówka prawej wanty kolumnowej, dolny widelec ściągacza był zwyczajnie pęknięty. Maszt się wyboczył i poleciał. Wykonaliśmy próbę oddzielenia szczątków sztywnego sztagu i genuy, aby móc dźwignąć ocierający się o burtę maszt ale okazało się to absolutnie przekraczające nasze siły. Dokonaliśmy analizy: fala rośnie, do Christianso mamy około30 mil, do Polski kilkadziesiąt, paliwa dosyć. Postanowiliśmy pozbyć się szczątków i po dokładnym sprawdzeniu, czy nie mamy pod dnem jakiejś linki uruchomić silnik. Zajęło nam to około godziny, po czym dopełniliśmy zbiornik paliwa z kanistra zapasowego i ruszyliśmy w drogę, wybierając Łebę, jako najbliższy domu port, do którego wystarczy nam paliwa. Zarazem wydawało się to najbliższym rejonem, gdzie możemy złapać zasięg telefoniczny. Zastanawiałem się, co byłoby gdyby silnik nawalił – ano mieliśmy jedzenie na 4 tygodnie i około 80 litrów wody lub napojów i własne dobre towarzystwo. Jasne było też, że od wtorku zaczną padać na lądzie pytanie, gdzie jesteśmy.

O 0230 w nocy z poniedziałku na wtorek staliśmy już w Łebie. Zasięg złapaliśmy na 12 mil od brzegu, rozwiewając rodzący się niepokój rodzin. Przeszliśmy 69 mil w 15,5 godziny, spaliwszy 10,8 litra paliwa (silnik to jednocylindrowy 8-konny Yanmar8YSE).

W Łebie nastąpił kontakt z ubezpieczycielem no i wici na forach internetowych. Posypały się maile i telefony z pomocą, pierwszy, po 15 minutach był Marcin Palacz z „Lotty”. O wszystkich jeszcze napiszę relacjonując kiedyś remont.

 

Piszę to wracając do domu, we Władysławowie, jeszcze przed wizytą w Helu, aby uniknąć używania słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Kilka obserwacji:

Zarówno kapitanat portu w Łebie, jak i we Władysławowie w kontakcie radiowym bardzo uprzejmi i pomocni. Na informację o zamiarze wejścia, dyżurni bosmani reagowali pytaniem o zanurzenie i instrukcją. W Łebie: „sterujcie na zachodnią główkę”, we Władysławowie: „aaa, to możecie ciąć tak jak idziecie”. We Władysławowie „Szkuner” przestał wczoraj wieczorem pobierać opłaty za postój, w związku z ostrzeżeniem sztormowym – bardzo to morskie, miłe i dogodne dla „zamurowanych” żeglarzy. Warto też podkreślić, że pobierający opłaty dyspozytorzy dyskretnie odczekują, aż załoga zacumuje skutecznie i sklaruje pokład, inaczej, niż w niektórych portach bywało. Także pozostały personel w obu portach miły, chętny do pomocy i skuteczny. A w Łebie pies Bosman nadal żąda, by mu rzucać patyk.

Port w Łebie nadal komfortowy, prawdziwa marina dysponująca wszystkim, co potrzeba, cicha i spokojna. (ku mojemu zdziwieniu nieczynny od jesieni jest sklep żeglarski „Bakisty” - pewnie za mały ruch). Zaczyna w porcie być ciasno!

We Władysławowie ten sam pomost od lat, to samo zaplecze, w pewnym momencie wieczorem wydający klucze ochroniarz z bramy portowej gdzieś zniknął i kolejka „piwnych” żeglarzy przestępowała z nogi na nogę przed zamkniętym przybytkiem. Kochaaany Szkunerze! Murzyni (przepraszam Afroafrykanie) z Butamwezi wynaleźli w ubiegłym wieku zamki szyfrowe. Przy opłacie za postój w marinach podają załogom cztery cyfry i problemu uprawnionego dostępu do toalet nie ma. Może w RP XXI wieku też tak można? No i jeszcze pytanie: Czemu zaprzestano sprzedaży paliwa jachtom z dystrybutora na barce? Dobrze działało, komu to przeszkadzało?

Odczuwam, bo to nie jest ścisła obserwacja, wyraźny wzrost liczby jachtów zagranicznych i w Łebie i we Władysławowie. Oba porty były po prostu pełne. Głównie Niemcy (choć też i polskojęzyczni) ale i Holendrzy, Szwedzi, Ukraińcy. Był Kola z Bałtijska, na samodzielnie zbudowanym z szalupy ratunkowej jachcie, płynący w pojedynkę i pozbawiony dłoni lewej ręki!

No a na koniec, nie łyżka, a beczka dziegdziu. HAŁAS. O ile w Łebie poza silnikami kutrów i krzykiem mew, nic spokoju nie zakłócało, o tyle we Władysławowie, gdzieś pobliży portu, a może i dość daleko musi być tańcbuda. Do rana było słychać i czuć głuche ŁUP, ŁUP. Melodia nie docierała, krzyków i awantur nie było ale ŁUPANIE musiało wpędzić w podziw, szczególnie Szwedów i Holendrów. Jest to problem ogólnopolski. Przykładem może być luksusowy hotel we Władysławowie, gdzie poszedłem szukać WiFi. W holu z obu końców grały dwie różne muzyki, jedna barmana, a druga gdzieś obok stołu bilardowego. Zgadnijcie, co było słychać wynikowo!

Tak sobie myślę, że chyba potrzeba, by jakaś liga do walki z hałasem, zaczęła wytaczać procesy o odszkodowania hałasującym i może karne burmistrzom?

 

Pozdrowienia z powrotnej drogi

 

Andrzej Colonel, na „motorówce” szczególnie zakamizelkowany, Remiszewski

 

PS. Pozdrowienia dla Kaliszan, wiedzą czemu.

Komentarze
ŁUPANIE TO ŚMIECI Bogdan Kiebzak z dnia: 2011-06-24 20:00:32