BOGDAN Z "BOGDANKI" SPECJALNIE DLA SZUWAROWCÓW

Lektury książek Adlarda Coles'a oraz orzeczeń Izby Morskiej zawsze robiły i nadal robią na mnie silne wrazenia. Takie beznamiętne, szczegółowe, technicze relacje wywołują u mnie gęsią skórę. Taki to jestem wrażliwy. Gdy się samemu jest w centrum takich wydarzeń nie ma czasu na strach. Prawdziwe wrazenia pojawiaja się później. Czasami po wielu latach. Dobrze, że nie nachodza mnie takie sny. Czytając kolejną relację Bogdana Gonczarko (sam wklepałem !) pomyslałem, że rację ma Bogdan dedykując ten list specjalnie zeglarzom jezioroym. Ja bym dodał - i tym, którzy morze widzieli z pokładu żaglowca lub innego promu. To ta maleńka łódeczka dopiero pozwala naprawdę poczuć morze. Gdy oglądałem morskie fotografie Igora  - czułem dobrze jakiego musieli mieć cykora. To zaden wstyd. Taki, który się nie boi jest mi bardzo podejrzany.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

______________ 

Don Jorge, witajcie żeglarze !
Końcówka drugiego etapu rejsu „Bogdanki” przebiegała następująco: 14 sierpnia Dover. Spotkałem tam Strata, którego poznałem w Calais. Opowiada, że musiał wrócić 15 mil, bo nie dało się płynąć w kierunku Brighton. 16 –go wychodzimy razem; koło Eastbourne stoję – flauta i skończyło się paliwo. Do portu holuje mnie uprzejmy jacht, który akurat przepływał. Tankuję 15 litrów i dopływam do Newhaven o północy. Rano patrzę, a z mariny wypływa Strat – krzyczę głośno, Strat wraca i woła, ze wróci po mnie autem wieczorem. Wrócił, Tamsin zrobiła pyszna kolację, zostałem u nich na noc. Rano odwiózł mnie na łódkę. Osiem dni stałem tam rozglądając się za pracą. 25-tego wychodzę, może w Brighton się coś trafi. Przyjechał Strat, objeździliśmy miasto bez rezultatu. 31-go próba wyjścia kończy się po pół mili od głowic – wracam. Tak wiało do 4 września. Południowo-zachodni szalał.

W międzyczasie odwiedziłem Londyn, całkiem inaczej wygląda ten od podszewki” niż ten z widokówek. Pomogłem Stratowi przewieźć meble ze starego mieszkania w Londynie do Brighton. 4-tego września nieco słabiej wieje – wychodzę pod wieczór dopływam do Bembridge. Cieszę się, że wyrwałem się z tego super drogiego grajdołu. 6-tego dalej, przepłynąłem Solent i zawijam do sympatycznego jachtklubu w Keyhaven. Stoje na bojce, raz na wodzie, raz na dnie.
Kto to mówił, żeby nie wychodzić w piątek w morze ? 8 wrzesnia, piątek wreszcie powiało od wschodu, słońce świeci – ruszam. Mam w planie Swanage, blisko – 18 mil. Płynie się fajnie, zagle różnie pracują. Fala od rufy coraz większa, za to prędkość wzrasta – cieszy się Bogdan z „Bogdanki”.
Już widać wejście do portu, z lewej klif, z prawej klif. Fale rosną jeszcze bardziej, wieje coraz mocniej. Odpalam silnik, po chwili fala zalewa nas zupełnie, silnik gaśnie. To były sekundy, ale trudno je opisać. Z zatoki wychodzi fala i zderza się z tą wchodzącą – łódka kładzie się na lewą burtę. Łapię racę z zamiarem jej odpalenia, bo to już koniec.
Ale kto wyjdzie w taką zawieruchę? Łódź powoli wstaje, odruchowo robię zwrot w lewo, wychodzi pomału (8 węzłów) wzdłuż brzegu wychodzę w morze. Byle dalej od tego piekielnego cypla. Pomału dochodzę do siebie, zwijam foka, bo grotem mogę lepiej manewrować. I tak prędkość dochodzi do 10 węzłów. Już widać cypel Portland Bill, cieszy się Bogdan z „Bogdanki”.
Jest tam długi falochron i dwa wejścia, celuję w to bliższe. Fale rosną jeszcze bardziej, mocna kontra sterem i ... pęka okucie rumpla. Wejście tuż, tuż – po prostu wpadam w tą przerwę w falochronie. Niesie mnie na drugą stronę zatoki, akurat tam, gdzie stoją jachty na bojach. Kotwica i ulga, że trzyma. Jest 1930, nie śpię do rana, bo huśta okropnie. Rozmyślam nad tym, co się stało. To przecież mógł być naprawdę koniec. Ale wyruszając w ten rejs zdawałem sobie sprawę, że mogę nie wrócić. Pisałem na początku mojej relacji, ze nikogo nie namawiam do takich rejsów – to musi być własny wybór, twoja i tylko twoja decyzja.
Dwa dni robiłem porządek na łódce. Zabierają mnie do jachtklubu z rumplem. Spawamy okucie, silnik doprowadzam do życia. Nareszcie można pomyśleć o posiłku i odpoczynku. Miasto Weymouth sprawia wrażenie przyjaznego miejsca. Może zostanę tu do wiosny, ale obiecuje napisać gdy coś ciekawego się wydarzy. Dla tych, którzy interesują się liczbami z – z Cuxhaven do Weymouth zrobiłem 686 mil. Na zakończenie podziekowania bratu Romanowi, Henrykowi Zapalskiemu, Bogusławowi Palecznemu, Klausowi i Manueli Ewert, Stratowi Mastoris (ojciec Strata był Grekiem, może dlatego Strat nie jest chłodnym Anglikiem). Pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy mają do czynienia z żaglami i do następnego razu ...
Bogdan Gonczarko
Z jednak dzielnej „Bogdanki”
Weymouth 12.09.2006

__________________

poproszę o klik

Komentarze
Miłość... czy imperatyw kategoryczny? Robert Hoffman z dnia: 2006-09-20 22:41:07
Odp: Miłość... czy imperatyw kategoryczny? Edward Zając z dnia: 2006-09-21 13:43:19
Żeglowanie to zawsze pewne ryzyko Andrzej Remiszewski z dnia: 2006-09-21 14:22:03