GDYBY TE OPALE POTRAFIŁY MÓWIĆ

Jarek Czyszek próbuje jakby przemówić w ich imieniu. Tak, aby dzisiejsze pokolenie mogło wyobrazic sobie tamte czasy, tamte żeglowanie, tamtych marynarzy i bosmanów portowych.. Dziś chyba uda mi się zamieścić jeszcze jeden news, w którym będzie troszkę o dzisiejszych rozmówkach portowych. Warto poczytać obie relacje - odległe od siebie nie tylko o ćwierć wieku.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
____________
.
.
.
.
Miły Jurku,
piszesz o dewastacji starego OPALA. Sprzeciwiasz się naturalnemu porządkowi rzeczy, w którym
zawsze jest początek, dla s/y KAPITAN HASKA gdzieś koło roku osiemdziesiątego zeszłego wieku,
wiek męski, najpierw dni chwały, czasem dramatyczne, potem lata monotonne biegnące jedne po drugich,
gubiące się w szeregu rejsów niezbyt wybitnych, dat, których nikt już dzisiaj nie pamięta i - w końcu -
koniec.
Że na dnie?
A gdzie niby miałby być lepszy? W piecu? Czy w knajpie jakiejś na ścianie kawałek burty z mahoniu?
Czyżby Brytole nie zatapiali jachtów królewskich, wtedy kiedy nadchodził ich zwykły porządek rzeczy?
piszesz o dewastacji starego OPALA. Sprzeciwiasz się naturalnemu porządkowi rzeczy, w którym
zawsze jest początek, dla s/y KAPITAN HASKA gdzieś koło roku osiemdziesiątego zeszłego wieku,
wiek męski, najpierw dni chwały, czasem dramatyczne, potem lata monotonne biegnące jedne po drugich,
gubiące się w szeregu rejsów niezbyt wybitnych, dat, których nikt już dzisiaj nie pamięta i - w końcu -
koniec.
Że na dnie?
A gdzie niby miałby być lepszy? W piecu? Czy w knajpie jakiejś na ścianie kawałek burty z mahoniu?
Czyżby Brytole nie zatapiali jachtów królewskich, wtedy kiedy nadchodził ich zwykły porządek rzeczy?
Mnie s/y "Kapitan Haska" kojarzy się źle. Z morską tragedią, z poszukiwaniem nie dającym żadnych rezultatów.
Z morzem takim, jakie je znam już, kurcze, od lat prawie czterdziestu.
Trafiłem w starym pudle kartonowym na opowiadanie sprzed ćwierć wieku.
Z czasów kiedy tych OPALi było wszędzie pełno i były ujeżdżane na ówczesny sposób, to znaczy pomiędzy
Gdynią a Świnoujściem bo gdzieś dalej władza demokratycznie ludowa puszczała niechętnie i z oporami.
Ze Świnoujścia do Gdyni też z oporami, o czym jest, między innymi, i ta opowieść z czasów, których
sternik morski mógł na takim OPALu pełnić funkcję pierwszego, jedynie, oficera. Takiego Sancho Pansy przy
swoim Don Kichote.
Odpowiedzialność żadna, a ubaw po pachy.
Zdjęcia oba nostalgiczne moje ilustrują głównie przemijanie, obraz wyraźny jedynie z przodu a dalej już rozmyty
i niewyraźny.
Pozdrowienia - Jarek Czyszek
______________________________
Piasek szedł po plaży. Wiatr pojedyncze ziarenka skręcał w bicze, którymi smagał nas po
twarzach. Przybojowa fala rozbijała się u stóp, brunatno biała piana z ochrypłym bulgotem
wdzierała się na kilka metrów w plażę, cofała na powrót do morza i nim na dobre zdołała sie w
nim rozproszyć już nastepny spieniony wał na powrót ją porywał i na powrót z głuchym hukiem
walił w brzeg ubijając piasek na kamień.
Parę godzin temu byliśmy jeszcze na tym szarym morzu, pod niskim niebem. W przelotnych
szkwałach deszczu pośród chwiejby krótkiej i gwałtownej fali sklejonymi od soli oczyma
wypatrując brzegu i bezpiecznego podejścia do portu. Zimno, bo wiosna dopiero się zaczęła a
Bałtyk wychłodzony miesiącami zimy za nic ma nasze wyobrażenie o wodach egzotycznych i ciepłych.
CIEPŁYCH.
Mamy tam teraz, zaraz wrócić na powrót do niskiego nieba, chwiejby i zarosniętych solą
powiek?
O nie. Moi mili.
Odwróciłem ściągnięta zmęczeniem, czerwoną od uderzeń drobin piasku twarz w strone dwu
kapitanów. Autorytarnych władców czasu, który miał zaraz nastąpić. Michał rozejrzał się po
morzu.
- Siada - stwierdził stanowczo pewnym głosem.
Darek, lekko pochylony naprzeciw wiatru, z twarzą kapturem moleskinu starannie zasłoniętą
przed igiełkami piasku pokiwał spolegliwie głową.
- Wychodzimy.
Mnie pozostawiono tylko potwierdzenie zgodnej prognozy. Patrzyłem właśnie na fontannę piany
zalewającej główke falochronu.
- Na miłość Boga! Panowie...
Kanał portowy, osłoniety drzewami, spokojnie się toczący nie zapowiadał niczego szczególnego.
Szliśmy na holu "Farureja" w jego śladzie torowym uwiązani na krótkiej lnie. Nasz silnik, bardzo
niepewny w działaniu i ostatnio wyczyniający istne brewerie czarnego dymu olejowego z przekładni
i wszystkich w zasadzie złączy postanowiliśmy użyć jedynie w ostateczności. A ponieważ
ostateczności nie chodzą znowu tak często, to w zasadzie mieliśmy go nie używać wcale. Obszedłem
łódkę mocując wszystko na morsko w przewidywaniu tego co nieuniknione.
Nabrzeże promowe zostało za rufą z prawej burty, zbliżamy się do zakrętu. Gdyby keja odprawa
GPK była zbyt narażona na rozkołys, co przy próbie podejścia i postoju mogło skończyć się
rozbiciem jachtów, w porozumieniu z WOPem mamy dobić do Nabrzeża Siarkowego i tam dokonać
odprawy.
Darek kręci kołem sterowym, spod tego moleskinu patrzy na rozszerzający się, pobrużdżony już
tutaj falą akwen. Gdzieś tam za chmury wyłazi kawałek zachodzącego właśnie słońca i zabarwia
całą przestrzeń potarganą wiaterem czerwienią.
- Przygotuj dwadzieścia metrów łańcucha na pokładzie, kotwicę na krawacie i na let go. Gdyby co.
Cieżkie, jak na jachtowe warunki, ogniwa ocynkowanego łańcucha kotwicznego najpierw hurczą
gwałcone w niewielkim otworze na skroś przebijającym pokład do forpiku, potem brzeczą już
ciszej, nawet melodycznie, w rytm przechyłów kadłuba na skołtunionej fali awantportu.
Na niskiej kei odpraw nie widać przyboju. Zatem podchodzimy. Dwoma jachtami, jeden na holu
drugiego. FARUREJ składa się, oddaje hol, odchodzi w bok by zrobić nam miejsce. Wiążemy sie do
polerów wyższej części nabrzeża. Ktoś tam wyskakuje by odebrać cumy FARUREJA, który tymczasem
zakreślił kółko i składa sie do niskiej części nabrzeża.
To jednak, co z daleka wyglądało nap rzyzwoitą przystań, z bliska okazuje się zamieniać w
niebezpieczną pułapkę. Północno zachodni wiatr wciska za falochron długą, niewidoczną prawie
falę. Jacht na jej miękkim grzbiecie unosi się na metr, półtora, w górę. Przyciska burtę do
gumowych rulonów udających tutaj odbijacze, po czym się cofa i spada te półtora metra w dół.
Cumy się naprężają, zda się na granicy zerwania, z piskiem odbijaczy uderzamy o beton i znowu
jedziemy w górę, tym razem o metr, może...
Wyskakuje na nabrzeże, dopiero teraz widać, że wiatr próbuje urwać wierzchołki drzew
rosnących nieopodal. My stoimy przy wyższej części kei, ale FARUREJ przy niskim nabrzeżu wygląda
jakby chciał wpłynąć na beton za każdym razem kiedy fala go podnosi i jakby się miał cofnąć do
Wrocławia, za kazdym razem kiedy opuszcza go w dół.
Egzotyka morza. Odprawa graniczna przebiega nadzwyczaj szybko i gładko. Za to dyżurny bosman
portu flegmatycznie zabiera się za szczegółowe sprawdzanie wyposazenia jachtu. To nie są ludzie
morza. Ci, bosmani.
Żadna dyskusja nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Darek wynosi się na zewnątrz
pozostawiając mnie sam na sam z panem bosmanem. Każde uderzenie jachtu o keję odbieram jako
bezpośredni cios we mnie, już niemal słyszę trzask pękających desek. Mesa drewnianego jachtu
jest bardzo akustyczna. Jakby diabeł jakiś nawalał młotem w tego, stradivariusa...
Bosman z flegmą i nie przejmując się ponurymi odgłosami przeglada papiery. Do wnetrza wsadza
głowę rozemocjowany oficer WOPu.
- Daj spokój Staszek, jeszcze chwila a oni się tutaj rozlecą.
Gwałtowny przechył na prawą burtę, brutalne zatrzymanie na betonowej ścianie. Przez skaylight
widzę frunący w powietrzu odbijacz.
Koniec cyrku administarcyjnego. Bosman daje się przekonać na odchodnym mrucząc coś jeszcze o
atestach na kołach ratunkowych, że niby plomby nie pozakładane, czy co, jakoś tak.
Stoje na dziobie poprzez wiatr usiłując się porozumieć z mającym nas wyholować z portu, pod
wiatr, FARUREJEM. Jego szeroka rufa uderza nawisem o wodę, jesteśmy juz połączeni holem, Michał
nie będzie ryzykował drugiego podejścia. nie możemy puścić cum, bo z miejsca jedziemy do tyłu na
na wpół zatopioną dalbę. Dziób n awodę, kilka postaci n ajachcie w przodzie odpycha się od kei
bosakiem. Michał podnosi w górę rękę i odwraca się do mnie.
- Jarek. Nie przytrzymaj rufy!
Macham w odpowiedzi, że OK. Na pokładzie leży luźny zwój holu, nie powinien się zaplątać.
FARUREJ oodchodzi. Michał opuszcza rekę. Zaczynam wydawać line holu.
Złośliwa kombinacja szkwału i fali rzuca nasz dziób o keję. Tym razem skutecznie. Lecą
drzazgi. Zostawiam hol i przez kosz dziobowy przeskakuję na nabrzeże. Całym ciałem zapieram się
o jacht. Udaje mi się go odepchnąć. Hol, pozostawiony samemu sobie, zaplątał się. Rufa FARUREJA
z hukiem uderza o nabrzeże. Wiatr w strzępy szarpie ciężkie przekleństwa. Idziemy do tyłu.
FARUREJ dryfuje na nas, Michał otwiera przepustnice do końca wali jeszcze raz rufą w keję, ale
odskakuje na bezpieczną odległość. Rzuca hol.
Darek ukręca kluczyk w stacyjce i drżenie pięćdziesięciu, trzymanych za pysk, koni Volvo
przenosi sie na kadłub.
Odchodzimy ale z zejściówki wali ciemny dym.
- Żagle! Stawiamy wszystko! Jarek, k... żagle!
Jak oszalały kręcę korba kabestanu, kładzie nas natychmiast, lewy reling zanurza się w wodzie
musimy wyhalsować się po torze wodnym pod wiatr, ku morzu. Jest już niemal ciemno. Płuca bolą,
bolą dłonie spływające krwią po nie dość szybkim puszczeniu szota. Krople krwi padają na pokład.
- Jarek! Wywołaj go! - w główkach majaczy wielki kadłub wchodzącego masowca - Powiedz mu, że
wychodzimy. Szybko!
W kłębach gryzącego dymu spod pokrywy silnika w mesie nic nie widać. Macam ręka po szocie,
wyrywam z uchwytów słuchawkę radiotelefonu.
- Statek na wejściu, statek na wejściu Świnoujscie, wychodzący jacht prosi. - puszczam przycisk
natychmiast zapala się zielona kontrolka nasłuchu, w głośniku tylko trzaski. - Statek na wejściu
Świnoujście, wychodzący jacht prosi... - wołam na kanale szesnastym.
- Spróbuj na dwunastym - Darek czujnie od steru śledzi moje poczynania.
- Statek na wejściu Świnoujście, statek na wejściu Świnoujście wychodzący jacht prosi. - Niemal
natychmiast słyszę głośno i wyraźnie, blisko bardzo:
- Jacht na wyjściu KOPALNIA ...
- Jestem na wysokości GPK, idę prawym halsem w poprzek toru, usiłuję wyjść.
- Widzę pana. Trzymajcie się prawej strony toru, prawej strony. Zmieścimy się.
- Ale ja muszę w poprzek toru, niech pan zdejmie trochę na moment to zmieścimy się.
Darek zmienia hals, ze stolika nawigacyjnego sypią się ołówki, dym z zastopowanego silnika
trochę mniejszy.
- Po co w poprzek! Trzymajcie się prawej strony toru!
- Mam wiatr w mordę, muszę halsowć w poprzek. - robi mi się gorąco, szukam argumentu na
poparcie, że muszę. - Za soba mam płonacy silnik. Moge tylko, w poprzek, do przodu. Koniec.
Puszczam przycisk, z czoła wycieram pot. Ogladam się na silnik. Jeszcze nie płonie, ale
niewiele mu brakuje.
- Jacht, który wołał statek, Kapitanat.
- Kapitanat, POLSKI LEN - zgłaszam natychmiast.
- Jacht, który rozmawiał przed chwilą ze statkiem, Kapitanat.
- Kapitanat, jacht, który rozmawiał przed chwilą ze statkiem, POLSKI LEN, słucham.
- POLSKI LEN, Kapitanat, tam za KOPALNIĄ ... idzie jeszcze prom. Nie może pan poczekać przy
prawej główce? - Głos w radiotelefonie jest lekko przejęty, puścił nas przecież a tu taki
galimatias.
- Nie da rady, panie kapitanie, teraz moge iść tylko do przodu.
- OK - chwila ciszy - Powodzenia.
Słyszę jeszcze jak kapitanat wywołuje prom, wyskakuję na pokład. Darek szarpie się z kołem
sterowym.
- Nie idzie. K... m..., nie idzie.
Zmieniamy hals, teraz podchodzimy blisko pod wyniosły dziób kilkunastotysięcznika. Przy
burcie ucieka w tył zielona pława torowa.
- Zobacz jak daleko możemy pójść.
Znowu wpadam do mesy. Ciemności, kłęby gryzącego dymu, nie moge odnaleźć na tablicy
rozdzielczej przełacznika włączającego światło nad stołem nawigacyjnym.
- Jak daleko mozemy wyjść poza tor?! - Darek krzyczy.
- Nie możemy w ogóle! - odkrzykuję na wszelki wypadek. Na oślep szarpię się z przełącznikami.
Wreszcie trafima na właściwy. Rzut oka na mapę potwierdza to co przed chwilą wykrzyczałem.
Wystawiam głowę na zewnątrz.
- Nie możemy.
Łódka kładzie się w gwałtownym zwrocie, ale linię wiatru przechodzi z oporem. Niechętnie
jakby, mamy bardzo duży, nienormalny, dryf. Statek przechodzi bokiem i tego już mamy z głowy.
Jeszcze jeden krótki hals w poprzek i wyjdziemy. Na pokładzie panuje pełna skupienia cisza.
Idziemy do przodu, wynoszący prąd rzeki bardzo pomaga.
Patrzę w czerń nocy ale nie widzę świateł promu. Rząd kolorowych farwaterówek gdzieś tam w
przodzie zlewających się z czernią czarnego morza. Jeszcze jeden zwrot i lewym halsem mijamy
główkę. Pierwsza fala zalewa dziób. Nurkujemy znowu w następny wał wody. Przez chwile jeszcze
panuje cisza. Wreszcie Darek uśmiecha się szeroko.
Już. Po wszystkim. Morze przytula nas do siebie, po napięciu ostatnich kilkunastu minut
następuje odprężenie.
- Darek, słyszałem jak kapitanat zatrzymał prom.
- Podziękuj.
- Kapitanat, Kapitanat Świnoujście POLSKI LEN prosi.
- POLSKI LEN, Kapitanat.
- Już uwolniliśmy tor od naszego uciążliwego sąsiedztwa, jesteśmy za główkami, idziemy na
Gdynię.
- Szczęśliwej drogi, silnych wiatrów, koniec. - Niech go szlag z tymi silnymi wiatrami, naczytał
się literatury marynistycznej...
- Kapitanat, POLSKI LEN, dziękuję, koniec.
Jacht silnie pracuje na fali i muszę trzymać się pilersu żeby nie upaść.
Zarządzenia porządkowe - Sklaruj łańcuch i kotwicę, potem grot w dół i normalne wachty. - Na
czworakach pełzna dziób. Całe dwadzieścia metrów łańcucha wlecze się przy burcie. Musiał wypaść
przy zwrotach, nic dziwnego, że łódka nie chciała iść na wiatr. Fala uderza brutalnie, ogniwo
za ogniwem, mozolnie wybierane wędruje do komory kotwicznej. Razem z Krzysiem, drugim naszym
oficerem, siedzimy na pokładzie i wybieramy łańcuch. Śmiejemy się.
FARUREJ dogonił nas dopiero w Gdyni. Michał wytoczył się na keję.
- Niech ja no dorwę, tego... tego, który tam w Świnoujściu mówił przez UKFkę, że tor jest wolny.
Godzinę całą płynęłem od GPK do główek, najgorszy był ten prom...
- Godzinę całą? No, no. Co ty nie powiesz? PROM?
JAKI PROM?
Jarosław Czyszek
Gdynia 1986r.
Opal!
No cóż, pływałem na prawie wszystkich, jakie były. Nie egzemplarzach, ale typach (za wyjątkiem OPALA III, jakim był „MACIEJEWICZ”). Pierwsze były „BIESZCZADY” w 1978 roku, świeżo po uzyskaniu patentu kapitańskiego, we wrześniu, w sztormową pogodę, bez silnika, wyszliśmy z Gdyni, bo harcerska załoga przyjechała przecież na rejs! Wiatr był zachodni 6-8, i po minięciu Helu zaczęło się sztormowanie, ale to nie było dla nas przeszkodą, płynęliśmy na północ, jak długo się dało, bo po trzech dobach miał mnie zmienić inny kapitan. Największym problemem, jaki pamiętam była komunikacja między mesą a kambuzem (BIESZCZADY, to OPAL II, z dwoma zejściówkami). Większość załogi spędziła ten rejs w kojach, m.in. mój 14 letni syn Jacek, późniejszy laureat „REJSU ROKU”, za rejs 9-metrowym „ALEFANTEM” na Spitzbergen.
W latach 1979-81 prowadziłem kilka rejsów krajowych na OPALACH IV – „POLITECHNIKA” i „MOKOTÓW”, a w 1982 na 12-milowym sznurku na „MASIE”(OPAL I ). Później, przez kilka lat byłem opiekunem „ALFA” (J 80) i tylko na nim pływałem, ale w 1987 zostałem opiekunem „ WODNIKA II”, na którym 2-krotnie brałem udział w imprezach Cutty Sark” i 4-krotnie w Regatach Heweliusza (jedne nawet wygrałem, w 1989 roku). W latach 90-tych wielokrotnie pływałem na „BIESZCZADACH” i „WODNIKU II” jako kapitan rejsów komercyjnych . Były również kursy manewrowe i egzaminy na j.k.ż.b i j.s.m., przeważnie na „OPALACH”, w których brałem udział przez 25 lat, jako instruktor i członek CKE.
Co myślę o „OPALU”? To jacht kultowy, dzięki niemu wychowało się w Polsce kilka pokoleń doskonałych żeglarzy morskich, którzy zyskali uznanie na całym świecie i którzy dalej wpływają na podtrzymanie poziomu polskich żeglarzy.
TO SE NE VRATI, ale dobrze, że było.
Z żeglarskim pozdrowieniem.
Jarek Marszałł