O SAMOTNYM ŻEGLOWANIU

Nie tylko Paweł Rachowski miał pecha do lipcowej pogody.  Kto żegluje po Bałtyku to dobrze wie, że zawsze musi być przygotowany na długie okresy  "damskiej pogody" nawet w pełni lata. Na tym przecież polega urok naszego morza. Tu się "nie spędza", tu się żegluje. Paweł żegluje wytrwale -  nie przejmując się wybrzydzaniem Witolda (chodzi o "solo"). A przy okazji mamy kilka typowych dla polskich portów rozmówek radiotelefonicznych. Ja sensu tych zgłoszeń wejśc i wyjść nadal nie rozumiem. Prowadzić nasłuch - zachęcam, ale tylko tyle. Nigdy mi do głowy nie przychodziło wdawać się w jakieś rozmówki z ""Port Control" w jakimś tam Travemunde, Oslo, czy Helsinkach. Jak bedą mieli do mnie interes, to się odezwą. Do mnie nikt się nie odzywał :-)

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

--------

PS. Skłamałem. Kiedyś kiedyś - kiedy z Gienkiem Ziółkowskim "robiliśmy polskie porty otwartego morza" (pod pierwsze wydanie locyjki pod tym tytułem) - nieopatrznie wdałem się w rozmówkę ze słynną panią bosman Krysią:

- Bosmanat Darłowo - jacht "Milagro"prosi

- słucham - Darłowo

- pani bosman - z morza widzę pianę na wejściu - można wchodzić ?

- panie kapitanie - moja rada: jak pan uważa

Gienek: - masz za swoje.

_____________________

 

Drogi Jerzy!

Jeśli wśród ważkich spraw żeglarskich Twoje forum nadal służy tym, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki na morzu, to pozwól, że i ja podzielę się na gorąco swoimi tegorocznymi wrażeniami.

 

Proszę niech pominą mój tekst doświadczeni żeglarze. Nie chcę wywoływać wśród nich pobłażliwego uśmieszku politowania, natomiast, to, co napisałem, może będzie przyczynkiem do wymiany doświadczeń z tymi, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z morzem i żeglują, tak jak ja, w pojedynkę na „drobnoustrojach”.

 

Lato w lipcu nie było zbyt łaskawe, a Bałtyk trochę przeegzaminował moje „4 piwka” i skipera też… Z Łeby do Svaneke jest 90 mil, przy realistycznym założeniu prędkości 3 węzłów daje to 30 godzin płynięcia. Jeszcze nigdy tak długo nie siedziałem za sterem, nie chciało mi się dawać sobie w kość, wiatry nie były obiecujące, sumując: nie zdecydowałem się, znowu się nie udało, znowu trzeba będzie plany przesunąć o rok…

 

Przesyłam Ci, jak zwykle do Twojego uznania, napisany „na gorąco” kawałek sprawozdania z mojej bosakowej żeglugi. Wrażeń starczyłoby mi na jeszcze takie dwie relacje, gdybyś uznał, że mam je opisać, byłyby na szczęście nieco krótsze.

 

Poniedziałek, 16 lipca. Port Łeba, godz. 8 rano, silny zachodni wiatr, od dwóch dni nie wychodzi z portu żaden statek. Powoli kończy się urlop, mój ulubiony zyGrib niczego dobrego nie obiecuje do końca tygodnia i pora mi zbierać się do domu. Idę na falochron zachodni, podziwiam w główkach portu bałwany zmieniające się w słupy wody strzelające wysoko w górę, patrzę jak układają się fale, jaki jest kierunek wiatru i mam strasznego „cykora”, jako, że to wprawdzie nie jest sztorm stulecia, ale jeszcze nigdy wcześniej sam w taką sytuację się nie pakowałem…

Wywołuję przez radio Kapitana Portu Łeba, przedstawiam się i zadaję pytanie: czy mogę, w razie konieczności zaraz za falochronem wschodnim skręcić na wschód, dostaję odpowiedź, że mogę nadziać się na mielizny. No tak, przecież sam też o tym wiedziałem... Zgłaszam, zatem, swój zamiar wyjścia z portu, port docelowy Władysławowo, jedna osoba, czyli ja, na pokładzie. Po chwili konsternacji otrzymuję odpowiedź: „A zdaje pan sobie sprawę, że siła wiatru 5 do 7 i jest ostrzeżenie o sztormie?”. Potwierdzam: „Znam prognozę pogody i dodaję, że za kwadrans pojawię się w kanale portowym i już nie będę korzystać z radia, bo będzie je zagłuszać mój rachityczny motor”. Tym razem otrzymuję chłodną odpowiedź: „Przyjąłem do wiadomości”.

Stało się, pakuję papierosy (a fe) i komórkę do sztormiaka, starannie owijam cumę wokół dziobowej knagi - „szotołapki”, ponownie włączam zawczasu rozgrzany silnik i za główkami rozpoczyna się mozolna jazda metr po metrze w kierunku boi podejściowej, a właściwie, to nie wiem jakim idę kursem, odpowiednim, takim by pogodzić działanie fali i wiatru. Jazda ta kojarzy mi się z rodeo na wściekłym byku, co chwilę widzę przed dziobem albo same niebo, albo samą wodę, po pokonaniu dwóch kabli mam dosyć tego pełzania, mielizny mieliznami, ja mam 1,4 m zanurzenia z mieczem wypuszczonym z falszkila, bez miecza 0,7 m, fala jakoś dziwniej się nie załamuje niż w innych miejscach, rozwijam 1/3 foka, gaszę silnik i już płynę fordewindem lewego halsu.

Mam teraz czas na oswojenie się z nowymi warunkami. Właściwie to nic strasznego się nie dzieje, fale, które mnie doganiają i od rufy zaglądają do kokpitu, jakby same wchodziły pod jacht, czasem któraś robi mi prysznic.

Po dokonaniu wzrokowej inspekcji takielunku i ożaglowania zastanawiam się, co mnie nadal tak „wkurza”. Już wiem: obrotowy stolik rozbija „meble” w kabinie. Decyzja, pół sekundowy skok do wnętrza kabiny, stolik przykręcony. Nadal hałasują plexy zamknięcia zejściówki, ale niech tak pozostanie, nic im nie będzie, a przynajmniej będą pod ręką, gdyby trzeba było zamknąć kabinę na okoliczność ewentualnych „scen dantejskich”.

Po godzinie siła wiatru jeszcze rośnie. Zaczyna wyć takielunek i gwizdać juzing, którym zabezpieczyłam okulary. Mimo to, nie decyduję się na założenie kaptura, chcę całą swoją łysiejącą głową odczuwać wszystkie zmiany wiatru, czuć go, przez 6 godzin czaszka nie przemarznie.

Na tym wygwizowiu obiecuję sobie solennie, że przed przyszłym sezonem wymienię wszystkie strunówki na grubsze o milimetr, choć dobrze wiem, że z czasem nie będę miał już tak silnego postanowienia. Myśli same wyszukują mi zakamarki jachtu, do których nigdy nie zajrzałem, np. osadzenie jarzma rumpla na osi steru, od 30 lat było prawidłowe, ileż można się katować takim czarnowidztwem?

Znowu dochodzi do mnie, że nadal coś mnie wkurza. Zdaję sobie sprawę, że nie mogę oddychać pełną piersią. Już wiem: założyłem nie ten kapok, psia krew, damski, za ciasny! Rozpinam suwak – mało. Dusi mnie taśma z klamerkami, a nie ma z czego poluzować! Rozpinam je i kamizelka na mnie zachowuje się jak latawiec – podskakuje i unosi kołnierz, wręcz chce mnie wywiać za burtę. Po chwili głębokiego namysłu kamizelka wysłana zręcznym ruchem ląduje na gretingu w kabinie. Uff, jak dobrze, pozbyłem się kamizelki dusicielki… Nie odważę się sięgnąć po nową, tę właściwą, musiałbym po nią zanurzyć się w kabinie na 1,5 sek, a nie chcę znaleźć się bokiem do wiatru i fali, albo zrobić niekontrolowanej rufy.

Po chwili od rozwiązania tego problemu słyszę, że zaczynam do siebie o sobie brzydko mówić. Powodem tego jest fakt, że poranna kawa przed takim dniem, to za mało, na śniadanie o 0800 to dla mnie za wcześnie, a na wydobycie batonika „Krówka” lub „Pawełek”, pycha, mniam, potrzeba przynajmniej aż dwóch sekund. Nie odważyłem się na to do samego Władysławowa (dopiero tam oba natychmiast zginęły). Rozważałem: miałem jeszcze w bakiście pod sobą nie umyte: koperek i rzodkiewki, ale kto to słyszał, by żreć w trakcie rejsu zieleninę! Schowana tam też woda mineralna nie budziła mojego pożądania, a lokalny porter „Imperial - coś tam coś tam” z oczywistych względów też musiał pozostać na miejscu.

W sytuacji głodu zaczęły mnie nachodzić rozważania o życiu oraz pytania: czego szukam w żeglarstwie i dotyczące oceny własnego rozsądku.

Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie irytuje: lewy hals metodycznie oddala mnie od brzegu. Na początku to było i dobrze – odsuwałem się od podwodnych rew, na których jeszcze bardziej wypiętrzała się fala, a później też jakoś nie miałem ochoty na trzepanie mojego foka – chusteczki podczas zwrotu przez rufę, myślałem: a nuż się porwie.

Złapałem się na tym, że po kilku godzinach zaczynam spóźniać się z reakcjami na ster, na wszelki wypadek nic szczególnie nie kombinowałem i zdałem się na odruchy.

W końcu się zdecydowałem na zwrot na wysokości Rozewia i tu czekała mnie ekscytująca niespodzianka. Zaobserwowałem niezwykłe zjawisko. Takie krótkie dwumetrowe falki, jakby same, bez wyraźnego powodu, znienacka „wypstrykiwały” spod wody i po chwili gasły. Po dostaniu się na pierwszą z nich i ostrym zjeździe w dół, okazało się to wspaniałą zabawą, jak w lunaparku i zacząłem na nie polować. Już po wpłynięciu do portu i przeanalizowaniu zapisów na GPS-ie, stwierdziłem, że największa zarejestrowana chwilowa prędkość wyniosła 9,2 węzła. Prawdopodobnie wzięła się ona właśnie z tych zjazdów po fali, bo tak w ogóle po nierównej wodzie wcale tak szybko mi się nie płynęło.

Za Rozewiem czekała mnie spokojna czwóreczka i po chwili przez radio prosiłem o zgodę na wejście do portu: „4 piwka przypłynęły z Łeby, skiper, etc.”, dodałem, jeszcze, że proszę o ewentualne zwrócenie uwagi, ponieważ ze względu na dychawiczny silnik trochę czasu zmitrężę w główkach portu. Odpowiedź, jak to we Władysławowie: dzisiaj ze względu na warunki atmosferyczne cumuje pan za darmo – miłe to…

W Y-bomach mnóstwo „rezydentów”, port wypełniony po brzegi, czyżby wszyscy chcieli skorzystać z darmowego pobytu w porcie? Stanąłem przy nadbrzeżu pod głównym placem portowym. Czekała na mnie ścianka wspinaczkowa, by wyjść na brzeg. Wejść jak wejść, ale spróbujcie w białych spodniach wyjściowych wrócić na pokład!

Podpowiem: należy wziąć spodnie w zęby i dopiero brać się za schodzenie.

Cumy odebrał, a właściwie, ze względu na panujące warunki, chwycił za wantę żeglarz, który płynął przede mną i zrobił tą samą trasę większym jachtem. Zamieniliśmy kilka słów, wcześniej pływał w marynarce wojennej, również w jego głosie wyczułem satysfakcję z przeżytych chwil - pozdrawiam.

 

Uwagi: 

  1. Obsługa portu we Władysławowie przemiła i życzliwa, opłaty portowe, jeśli już przyjdzie je płacić, są chyba najniższe na całym polskim wybrzeżu!We Władysławowie przy nabrzeżu, tam, gdzie na kutry ładuje się lód, hulający po placu portowym wiatr zrzuca na pokład poniżej cumujących tam jachtów korund i drobinki stali, w wyniku czego, wszystko skrzypi pod nogami, rano znalazłem trwałe przebarwienia laminatu od rdzy, a do dzisiaj nie dało się tego diabelstwa wypędzelkować z bloków ani prowadnic suwklapy. 
  2. Bardzo podoba mi się praca kapitanów i bosmanów polskich portów, pomimo rozmaitych głosów w dyskusji pośród żeglarzy, dotyczącej „proszenia o zgodę…” i zamachu na „złotą wolność”. Kiedyś w Łebie, podczas takiej mgły, że z kokpitu nie widziałem dziobu własnego jachciku, przez radio doszła mnie taka rozmowa: „Panie Kapitanie, jacht X prosi o zgodę na wyjście na redę, 4 osoby na pokładzie”. Odpowiedź: „ No nie wiem, nie macie radaru…”. Na to: „Panie Kapitanie, mamy radar!”. Na to: w takim razie – proszę bardzo”. Uważam, że rozmowy te, zarówno w moim przypadku (wcześniej cytowana rozmowa), jak i ta ostatnia, były bardzo pożyteczne, niczego żeglarzom nie zabraniały, natomiast zawsze dawały potencjalnym ryzykantom szansę na zastanowienie się i zmianę decyzji … Uważam też, że nie muszę się wstydzić swojego imienia i nazwiska i nie mam nic przeciwko podawaniu go do publicznej wiadomości poprzez radio, a wręcz przeciwnie, łatwo jest dowiedzieć się np. o wejściu do portu wspólnych znajomych.

 

Jerzy - Cordial saludo : Paweł Rachowski

=====================================================================================

Fotografia Marka Kaczorowskiego do  komentarza poniżej

 

 

Komentarze
"Orkan" też nie od macochy Marek Kaczorowski z dnia: 2012-07-26 15:07:00