REFLEKSJE COLONELA

POwiedzmy sobie szczerze - byli dzielni, odważni, dobrze przygotowani - powiodło się im, ale tylko powiodło się. Wabię Was do Kopenhagi, na Gotland, do Kalmarsundu, ale w mojej subiektywnej ocenie takie małe jachciki jak "setki" raczej nie są odpowiednie do żeglugi oceanicznej.
I do takich ekspedycji Was nie namawiam.
Andrzej Colonel Remiszewski przysłał korespondencję umiarkowanie entuzjastyczną, ale .... ja jestem starszy :-)
Swoje wiem.
Kamizelki - mobing środowiskowy !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
----------------------------------
Refleksje z pokładu „Lilla My”
W trakcie powrotu z Zalewu Szczecińskiego miałem okazję wizyty na „Lilla My”, która dopiero co wróciła z podwójnego przejścia Atlantyku. W zatłoczonym z powodu Regat Etapowych Basenie Północnym w Świnoujściu „Mała” była chyba najmniejszym jachtem. Taki paradoks: „transatlantyk” wśród szuwarowców, choć gwoli ścisłości trzeba zauważyć obecność na przykład „Polskiej Miedzi”.
Przebieg rejsu i przygotowań do niego Szymon opisywał na blogu: http://www.zewoceanu.pl/ . Obiecuje zresztą nieco go uzupełnić. Ja miałem okazję tylko do krótkiej, zbyt krótkiej, rozmowy, która dała mi szansę uzupełnienia szczegółów.
Przypomnijmy, cała sprawa zaczęła się od pomysłu konstruktora jachtu Janusza Maderskiego odbycia samotnych regat z Portugalii, przez Teneryfę na Karaiby. Jacht to miała być 5-metrowa sklejkowa „Setka”, zbudowana własnoręcznie przez zawodnika. Dlaczego „Setka”? Bo w czasach kiedy powstał projekt, pełny koszt budowy tego morskiego jachtu miał się zamknąć w ówczesnych stu tysiącach złotych. Z blogu Szymona dowiecie się, ile kosztuje dziś! Chęć startu zgłosiło trzech zawodników, ostatecznie wystartowało dwóch: pomysłodawca oraz Szymon Kuczyński (trzeci już na starcie uznał bardzo rozsądnie, że nie jest dość dobrze przygotowany, by tym razem zmierzyć się z Atlantykiem). Dla porządku dodajmy jeszcze, że oba etapy regat wygrała „Lilla My”, zaskakując kibiców szczególnie krótkim czasem przejścia Atlantyku.
I tu właśnie dochodzę do tytułowych refleksji. Kiedy pojawił się pomysł odbycia tych regat, wzbudził nieco wątpliwości. Można powiedzieć, że najlepszym dowodem, iż były one niesłuszne, jest fakt bezpiecznych trzech przejść Atlantyku (dwa jachty tam, a jeden także z powrotem). „Lilla My” żeglowała z samotnikiem, żeglowała z załogą dwuosobową, żeglowała w pasacie, wracała do Europy przez Azory, przeszła wreszcie Kanał Angielski, Morze Północne i Bałtyk. Wszędzie się sprawdziła. A więc sprawdziły się założenia Janusza Maderskiego o walorach nautycznych „Setki”.
Lecz nie w jachcie upatrywałem ponad rok temu źródeł sukcesu. Kiedy spotkałem po raz pierwszy Szymona szybko nabrałem przekonania, że on wie czego chce i umie. To facet, który (wspólnie z Dobrochną Nowak, forumową Brożką, współautorką sukcesu i współzałogantką w rejsie z Karaibów do Brestu) systematycznie krok po kroku przemyślał wszystko. Każdy szczegół budowy i wyposażenia był analizowany, po czym konsekwentnie realizowany stosownie do możliwości finansowych. Podobnie analizie zostało poddane wyżywienie, zapasy wody, kambuz, wyposażenie nawigacyjne, logistyka transportu jachtu do Portugalii i zaopatrzenia na Karaiby (wszystko przy minimalnych kosztach) wreszcie taktyka żeglowania (dopiero na powrotnej drodze „Lilla My” dysponowała telefonem satelitarnym i mogła korzystać z routingu przygotowywanego w Polsce).
Każdy szczegół, pomysł, detal wyposażenia był zapisywany, analizowany, potem albo realizowany albo odrzucany, czasem trafiał do „poczekalni”. Do niektórych szczegółów wracano wielokrotnie, aż nabrały kształtu zadowalającego Szymona. Dlaczego o tym piszę? Ano bo wielu może się wydawać, że rejs na takim małym niepoważnym jachciku, to szaleństwo. Innym zaś, że to drobiazg: wsiąść w Portugalii, odepchnąć się nogą od kei i już jest się na Karaibach.
Obie „frakcje” nie mają racji. Ryzyko okazało się być dobrze rozpoznane i skalkulowane i rejs dla Szymona nie okazał się trudniejszy, niż dla równocześnie płynącego podobną trasą i na dużym nowoczesnym jachcie pewnego celebryty. Ale też nie było w rejsie Szymona żadnego przypadku, to nie był ów „drobiazg”, tylko chłodna kalkulacja ukoronowana radością z żeglowania. Czysty profesjonalizm! Ten profesjonalizm – także dotyczący powrotnej, już załogantami, drogi, zasługuje na wszelkie możliwe nagrody roku.
Wierzę, że Szymon (śmiem to napisać jako dwa razy starszy od Niego) będzie zawsze żeglował odważnie, lecz z pokorą wobec morza i własnych ograniczeń i nigdy nie stanie się żeglarskim arogantem.
Andrzej Colonel w kamizelce Remiszewski
PS. A wiecie, że na „Lilla My” załoga NIGDY nie wychodzi na pokład bez kamizelki, i to kamizelki z wpiętą w zaczep uprzężą?!
W trakcie powrotu z Zalewu Szczecińskiego miałem okazję wizyty na „Lilla My”, która dopiero co wróciła z podwójnego przejścia Atlantyku. W zatłoczonym z powodu Regat Etapowych Basenie Północnym w Świnoujściu „Mała” była chyba najmniejszym jachtem. Taki paradoks: „transatlantyk” wśród szuwarowców, choć gwoli ścisłości trzeba zauważyć obecność na przykład „Polskiej Miedzi”.
Przebieg rejsu i przygotowań do niego Szymon opisywał na blogu: http://www.zewoceanu.pl/ . Obiecuje zresztą nieco go uzupełnić. Ja miałem okazję tylko do krótkiej, zbyt krótkiej, rozmowy, która dała mi szansę uzupełnienia szczegółów.
Przypomnijmy, cała sprawa zaczęła się od pomysłu konstruktora jachtu Janusza Maderskiego odbycia samotnych regat z Portugalii, przez Teneryfę na Karaiby. Jacht to miała być 5-metrowa sklejkowa „Setka”, zbudowana własnoręcznie przez zawodnika. Dlaczego „Setka”? Bo w czasach kiedy powstał projekt, pełny koszt budowy tego morskiego jachtu miał się zamknąć w ówczesnych stu tysiącach złotych. Z blogu Szymona dowiecie się, ile kosztuje dziś! Chęć startu zgłosiło trzech zawodników, ostatecznie wystartowało dwóch: pomysłodawca oraz Szymon Kuczyński (trzeci już na starcie uznał bardzo rozsądnie, że nie jest dość dobrze przygotowany, by tym razem zmierzyć się z Atlantykiem). Dla porządku dodajmy jeszcze, że oba etapy regat wygrała „Lilla My”, zaskakując kibiców szczególnie krótkim czasem przejścia Atlantyku.
I tu właśnie dochodzę do tytułowych refleksji. Kiedy pojawił się pomysł odbycia tych regat, wzbudził nieco wątpliwości. Można powiedzieć, że najlepszym dowodem, iż były one niesłuszne, jest fakt bezpiecznych trzech przejść Atlantyku (dwa jachty tam, a jeden także z powrotem). „Lilla My” żeglowała z samotnikiem, żeglowała z załogą dwuosobową, żeglowała w pasacie, wracała do Europy przez Azory, przeszła wreszcie Kanał Angielski, Morze Północne i Bałtyk. Wszędzie się sprawdziła. A więc sprawdziły się założenia Janusza Maderskiego o walorach nautycznych „Setki”.
Lecz nie w jachcie upatrywałem ponad rok temu źródeł sukcesu. Kiedy spotkałem po raz pierwszy Szymona szybko nabrałem przekonania, że on wie czego chce i umie. To facet, który (wspólnie z Dobrochną Nowak, forumową Brożką, współautorką sukcesu i współzałogantką w rejsie z Karaibów do Brestu) systematycznie krok po kroku przemyślał wszystko. Każdy szczegół budowy i wyposażenia był analizowany, po czym konsekwentnie realizowany stosownie do możliwości finansowych. Podobnie analizie zostało poddane wyżywienie, zapasy wody, kambuz, wyposażenie nawigacyjne, logistyka transportu jachtu do Portugalii i zaopatrzenia na Karaiby (wszystko przy minimalnych kosztach) wreszcie taktyka żeglowania (dopiero na powrotnej drodze „Lilla My” dysponowała telefonem satelitarnym i mogła korzystać z routingu przygotowywanego w Polsce).
Każdy szczegół, pomysł, detal wyposażenia był zapisywany, analizowany, potem albo realizowany albo odrzucany, czasem trafiał do „poczekalni”. Do niektórych szczegółów wracano wielokrotnie, aż nabrały kształtu zadowalającego Szymona. Dlaczego o tym piszę? Ano bo wielu może się wydawać, że rejs na takim małym niepoważnym jachciku, to szaleństwo. Innym zaś, że to drobiazg: wsiąść w Portugalii, odepchnąć się nogą od kei i już jest się na Karaibach.
Obie „frakcje” nie mają racji. Ryzyko okazało się być dobrze rozpoznane i skalkulowane i rejs dla Szymona nie okazał się trudniejszy, niż dla równocześnie płynącego podobną trasą i na dużym nowoczesnym jachcie pewnego celebryty. Ale też nie było w rejsie Szymona żadnego przypadku, to nie był ów „drobiazg”, tylko chłodna kalkulacja ukoronowana radością z żeglowania. Czysty profesjonalizm! Ten profesjonalizm – także dotyczący powrotnej, już załogantami, drogi, zasługuje na wszelkie możliwe nagrody roku.
Wierzę, że Szymon (śmiem to napisać jako dwa razy starszy od Niego) będzie zawsze żeglował odważnie, lecz z pokorą wobec morza i własnych ograniczeń i nigdy nie stanie się żeglarskim arogantem.
Andrzej Colonel w kamizelce Remiszewski
PS. A wiecie, że na „Lilla My” załoga NIGDY nie wychodzi na pokład bez kamizelki, i to kamizelki z wpiętą w zaczep uprzężą?!
Komentarze
nic na wariata!
Bruno Salcewicz z dnia: 2013-07-24 06:30:00
Doświadczony żeglarz, jakim niewątpliwie jest Andrzej Colonel Remiszewski wnikliwie opisał przygotowania armatora małego jachciku jakim jest "Lilly My" do bądź co bądź oceanicznego rejsu.
POwodzenie przejścia Atlantyku było efektem właściwej oceny niebezpieczeństw w stosunku do podejmowanego ryzyka.
Anglicy o tym piszą w ten sposób: A hazard is something that can go wrong witha a project. A risk is the probability that the hazard will occur. Then there is a third factor: acceptability for risk, in other words: are the benefits of a project worth the risk of the projects hazards?
A więc nic na wariata, bo to zawsze źle się kończy.
Pozdrawiam serdecznie,
Bruno Salcewicz, jeszcze skipper s/y "Polonez"
PS. Mam nadzieję , że nagroda Rejs Roku (Srebrny Sekstant ) trafi na pokład "Lilly My".