DO ARKTYKI PUKA ZIMA
Korespondencja Jarka Czyszka.
"A mnie jest szkoda lata" śpiewał przed laty Jerzy Połomski (muzyka Adama Lewandowskiego - znałem człowieka). Tu w Polsce już coraz chłodniej, wilgotniej i dzień w oczach staje się krótszy.
Smutno. A co dopiero na dalekiej Północy.
Współczuję Jarkowi i Radkowi, ale siedzę cicho skoro oni taką zabawę sobie sami wybrali. Znam panią, która też to lubi.
Chyba czas się zwijać ? A kokosy ?
Fotografie oddają nastrój arktycznej jesieni.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
---------------------------------------
Jurku,
Lato skończyło się w Longyearbyen. Zasypało sniegiem, zawiała minusową temperaturą przykryło niskimi chmurami.
- Zamknij zejściówkę, synuś, bo nam tu kokosy zamrozi, zetną się, zmacerują i panowie handlarze nie dadzą nam za koprę dobrej ceny.
Pytanie do francuskiego szypra stuletniego jola, który tu na swoich gaflowych żaglach przyleciał wprost z Karaibów gdzie się na co dzień zajmuje wożeniem carga pomiędzy porośniętymi palmami wyspami.
- Po coś tutaj, na Szpicbergen, przypłynął?
I prosta odpowiedź do głębi prawdziwa.
- Nie wiem.
Strasznie leniwy dzień za nami. Pada od rana, od siódmej co najmniej bo właśnie wtedy pukaniem nas obudzili stojący longside Szwedzi. Że chcą płynąć, do Szwecji. Wiatr wschodni, szarpiący łódkami przy pływającym pomoście, zimny przenikliwie, pomieszany z deszczem.
Radek wyszedł zwinąć kabel elektryczny, który nam tutaj daje ciepło i możliwość w porcie cichego gotowania, ja odpaliłem silnik, który ostatnio swój gang na wolnych obrotach zmienił na nieprzyjemnie jakoś twardy taki i metaliczny. Wdarło się to w ciszę poranka, wraz z niskim warkotem szwedzkiego jachtu obudziliśmy chyba wszystkich dookoła. Belga, z którym się Radek ostatnio zakolegował, przycumowanych do jego burty Czechów  i norweski jacht w tle, chociaż Norwedzy jakoś słabo się lokalnie udzielaja, tak, że nie wiem nawet czy który wystawił głowę by sprawdzić co się dzieje, kiedy odchodziłem od Szweda, Szwed od pomostu, a wiatr od dobrych obyczajów.
Zawinęliśmy kółko na powrót przytulając się do keji. Szwedzi do Szwecji, my do koji nie zapominając przedtem załączyć termowentylatora, który normalnie na noc wyłączamy by co się tam od przeciążenia nie zapaliło niespodziewanie. 
Na noc, a teraz dzień jest przecież.
Blady taki, deszczem spływający i szarpiący  wschodnim wiatrem i krótką w fiordzie falą. Coś tam szumiało za burtą, przy nabrzeżu głównym B-kayi zmieniły się big shipy odmienne co prawda wyglądem i wielkością ale podobne ładunkiem, który stanowili niemieccy turyści. Na tym mniejszym trochę młodsi, na tym większym trochę starsi, tak samo jednak w jednakowym języku gadający.
Prysznic w wyjątkowo pustej części sanitarnej kapitanatu. Dziesięć koron w maszynę i przez cztery szybkie minuty odnawiam się zdecydowanie. Jeszcze tylko skrobanie twarzy tępą maszynką jednorazową  i już prawie podobny do człowieka wracam na ELTANINa by obudzić Radka podsmażona cebulką wśród uduszonej marchewki i spieczonego boczku sposobnej na chlebuś, który nam rodzina Oceanią przysłała. Dwa jajka na twardo i czujemy się panami świata naszego niewielkiego, zamknietej blaszanymi burtami mesy wyeksploatowanego jachtu.
Dzisiaj dzień odpoczynku. Wczoraj z wycieczką polskich studentów do Barentsburga, od ósmej rano do ósmej wieczór pośród glady zastygłego w niezwykłym dla siebie wcieleniu ciszy i spokoju arktycznego morza. Wśród metalicznego warkotu silnika pod  niskimi chmurami, we mgle otulającej wszystko szczelną zasłoną. Ta mgła bez ustanku jest na co dzień z nami za pan brat, ostatnio z Hornsundu bez widoczności brzegu z wiatrem i niewielką fala z rufy w osiemnaście godzin dostarczyliśmy w pobliże lotniska grupę Finów, profesora kanadyjskiego i dwu naszych rodaków. Jeszcze wcześniej do Hornsundu  grupkę pomniejszych naukowców młodzieżowych a jeszcze wcześniej, z Hornsundu, grupę naukowców starszych.
Pływamy tam i z powrotem nękani jakimiś drobnymi lecz dokuczliwymi awariami, w huku rozklekotanej przekładni i ostatnio zwłaszcza, od czasu do czasu, pod wiatr, który zmusza nas do halsowania pod kawałkiem rozwiniętej ze sztagu genuii. 
Krajobraz ciągle ten sam, bo już po kilka razy byliśmy i na północy wyspy i na południu, chociaż zmienny rozmaitoscią pogody, lodu wyrzucanego przez cielące się lodowce, rozmaitością spojrzenia w zależności od strony, w którą się aktualnie poruszamy. 
Daleka północ jest spokojna, rzadko rozświetlona słońcem, za to majestatyczna w potędze spływających do morza lodowców i spokoju wysp rozrzuconych na ostatnim wolnym od lodów spłachetku wody po którym się w pyrkocie rury wydechowej poruszamy by zakotwiczyć na chwile w ciasnym przejściu pomiędzy sięgającymi nieba skałami.
Byliśmy tam już raz ale jednego razu za mało by odkryć malutką chatkę posadowiona wśród rumowiska kamieni wskazującego, że kiedyś coś tutaj stało znacznie większego. Przezroczysta woda malutkiej zatoczki, rogi reniferowe ustrzelone, bo z kawałkami czaszek oparte o prowizoryczną ławeczkę, na której znużony wędrowiec polarny szuka chwili odpoczynku pośród kamiennej pustyni. Niebo ławicami przedziwnych chmur wiszące nad głową, blaskiem oszukanego zachodu kawałek słońca wyglądający zza szczelnej chociaż pofalowanej zasłony.
Grupa Holendrów strzelająca z karabinów by ich zidentyfikować pomiędzy skalnymi osuwiskami, podczas gdy dźwięk odbija się echem pośród turni nie dając żadnego zdecydowanego kierunku a sylwetki ludzkie mniejsze od nabrzeżnych kamieni, niedostrzegalne, zagubione w tym monumentalnym krajobrazie, którego nie da się dotknąć, który tylko można zobaczyć pod warunkiem wcale nie oczywistym, że potrafi się patrzeć.

Stukamy silnikiem w drodze na południe, pies polarny zabrany z Longyearbyen za trzysta euro tygodniowo wypożyczony i cięty podobno na niedźwiedzie rzucił sie tylko na ten blaszany pomnik na głównej ulicy miasteczka udający tylko misia, zaś prawdziwych nie sygnalizował wcale, no chyba, że  chęcią oddalenia się pospiesznego w przeciwnym kierunku. Nie taki on znowu głupi i od tych, którzy trzysta euro tygodniowo zapłacili za jego wypożyczenie chyba mądrzejszy. Leży sobie spokojnie na europalecie, która specjalnie dla niego przytaszczona jeździ już z nami na stałe służąc za ławeczkę polskim naukowcom, wtedy oczywiście tylko kiedy psa polarnego nie wieziemy.
Teraz wieziemy, najedzony on naszą konserwą, podwójna porcja, na którą, w przeciwieństwie do nas, wcale nie narzekał tylko jednym hapsem pożarł wygłodzony widać na holenderskich lizofatach.
Przed samym Longer na pięć mil zaledwie przed lotniskiem przywiało nagle prosto w twarz do siedmiu, więcej może nawet. Silnik zawiesił współpracę i musieliśmy halsować pod wiatr efektownie przechyleni pod małym spłachetkiem żagla, czerwonym kadłubem po białej od wzburzenia wodzie. Zrobiło się ciemno od tych chmur nabrzmiałych deszczem, wiatrem podszytych i światło słoneczne szczelnie zasłaniających. Pies dzielnie przywarł do nieheblowanych desek europalety i tylko falami zalewany ślepił spode łba na Radka przyciskami autopilota starającego się dobrać najbardziej dla halsowania dogodny kurs, pomiędzy prędkoscią a kierunkiem wybrany wprawnym okiem regatowca.
Te dwa spojrzenia krzyżujące się od czasu do czasu najwyraźniej w sobie znajdowały otuchę a wszystko skończyło sie po trzech godzinach przy burcie jakiegoś norweskiego jachtu, po którym buciorami towarzystwo holenderskie się na brzeg natychmiast przetoczyło psa zabierając za sobą niczym walizkę niesionego w specjalnym nosidle.
Zostaliśmy sami, na chwilę bo zaraz potem do Hornsundu, we dwu tylko, po ekipę cośmy ją miesiąc temu tam zawieźli. Ładna bardzo podróż, bo słoneczna i po nie bardzo sfalowanym morzu z wiatrem północno zachodnim, ale znowu awaria, tym razem filtra paliwowego, któryśmy nie dalej jak dwa dni wcześniej wymienili, na inny, co było przyczyną pęknięcia szklanego osadnika i wszystkich dalszych z tym związanych kłopotów. 
Otworzyłem klapę silnikową, popatrzyłem na ropę strumieniem lejącą się na korpus silnika, automatycznym ruchem ręki odłączyłem zasilanie i w nagłej ciszy obudziłem dziecko z hiobbową wieścią, że tym razem już sobie z pewnością nie poradzimy. Dziecko zajęło sie żeglowaniem, które dało nam mizerne, chwiejne i niepewne co do kierunku trzy węzły.
Po zaparzeniu herbatki, ostatniej liptonowej z tego pudełka, które zakupione już tutaj w Svalbardbutiken, kawałek deski, uszczelka od pontonu, cztery dodatkowe nakrętki dystansujące i już maszyna nasza znowu gdace metalicznym rytmem.    Conieco tylko trochę i od czasu do czasu sikając odrobiną ropy spod prowizorycznej łaty. Najpierw szmata co jakiś czas wycieram, potem daję sobie spokój konstatując, że zapach ropy naftowej nierozerwalnie jest z Eltaninem związany.
- Kto nie pływał na ELTANINIE, ten nie był na Północy.
Taka oto opinia przedstawiciela Czeskiej Akademii Nauk wypowiedziana całkiem na serio i tylko po herbacie, dobrze korespondujaca z opinią miejscowej Polonii, że jednorazowa podróż na Eltance starcza za całą polarną i arktyczną grozę podróżniczą. 
W Ibjornhamnie lodu jak lodu, manewrujemy przy brzegu ostrożnie pomiędzy growlerami wysuwającymi sie z prądem odpływu z zatoki hansowej, stajemy na kotwicy i zapowiadamy się na rano. Liczę, że mechanik bazowy może coś na pękniety osadnik poradzi. Coś tam radzi, niezupełnie, bo czasu mało, dokładnie to co trzeba, ale konstrukcja znacznie mniej prowizoryczna niż moja, daje nam szczelność filtra i możliwośc dalszej dla silnika pracy.
Krajobraz słoneczny, mocno lodowcowy, piękny. Wyjeżdażam powolutku na małych obrotach. Spomiędzy popękanych szyb mojej sterówki nie bardzo widzę wszystkie złomy i załomy lodowe, które ocierają się o burty, bo naciskiem delikatnym stalowego dziobu trzeba je było rozsuwać. Zaraz potem mgła i fala i mokro z góry svalbardzkim przygnębiającym deszczem. Dobrze, że z OCEANIĄ na redzie Longer, po wysadzeniu pasażerów, szybkim i nerwowym bo pozwolenie od Longer Port Control jest tylko na dziesięć minut cumowania do szwedzkiego ORIGO. Statku dziwnie ładnego z daleka z bliska zaś w całej pełni pokazującego swą morską duszę arktycznego włóczykija.
Zanurzamy się pod oceaniczny prysznic i w ogóle w inna, życzliwą atmosferę. "Eltanin", czerwony, poobijany, z blachą burt powyginaną dziesiątkami poprzednich, a nierównych starć z zamarzniętą wodą stoi przy burcie większego statku najwyraźniej czując sie w tym towarzystwie równie dobrze jak my na jasnym i ciepłym pokładzie.
I ledwo tylko "Eltanką" do nabrzeża się przytulamy już naukowiec jakiś nie wiedzący co ze sobą zrobić przychodzi i pyta czy może.
Może nie może, zabieramy gościa na burtę, potem równie radosne przybycie o drugiej w nocy reszty transportu. Cieszą się jak dzieci, że znaleźli czerwony kadłub pośród wielkiego świata, który przyszło im przelecieć, czekający na nich w porcie, który zwie się Longyearbyen.   Typowy polski naukowiec to osobnik tak naprawdę w wielkim świecie zgubiony. Chciałby żeby trzymać go za rękę, witać na lotnisku i odwieźć po podróży prosto do hali odlotów, w której już czuje się jako tako znajomo. Najlepiej wszystko najtańszym kosztem, najlepiej za darmo. Polski naukowiec zje ci ostatnie zapasy z szafki podkuchennej, natomiast to co ze sobą przyniósł starannie zawinie w "Gazetę Wyborczą" i zabierze ze sobą na niepewny los w Polskiej Bazie Polarnej.     I mgła i bez brzegu chociaż z wiatrem z grupą małomównych ale za to sympatycznych Finów na pokładzie.
I znowu w Longer przy tym samym co zwykle nabrzeżu. Grupa studentów kilkuosobowa przyjechała  do Sebastiana i pod jego opiekę tutaj na tej dalekiej północnej ziemi.
- Czy byśmy za skromną opłatą, na studencką kieszeń. nie popłynęli do Barentsburga?
Byśmy popłynęli, bo dawno Radkowi obiecałem a jakoś dotychczas nie było okazji a i chęci takie stosunkowo niewielkie.
Popłynęliśmy, młodzież bardzo ułożona i jeszcze przemądrzałością naukową nie skażona. W Barentsburgu natychmiast znalazła bar, jeden jedyny dla obcokrajowców dostępny. Za korony norweskie rosyjskie piwo i czekolada. Nie dajemy się z Radkiem namówić na pozostanie, bo sami zbłądziliśmy szukając jakiegoś innego niz jachtowy obiadu.
 Cumuję do burty czeskiego jachtu, który przywiązany do malutkiego pontonu pływającego z boku głównej Barentsburskiej keii. Odbijamy potem prawie razem, chociaż Czech pierwszy robiąc trochę zamieszania. Na gładkiej toni fiordu łatwo go doganiamy gubiąc potem we mgle szczelnie wszystko otulającej. 
Pozostaje tylko mały punkcik na ekranie radaru, który też potem rozmywa się w nicości granatowego tła ciekłokrystalicznego ekranu.
W Longer cumujemy do Szweda, który o siódmej rano metalicznym stukotem w blache nadbudówki budzi nas bo wieje wiatr ze wschodu sposobny akuratnie na podróz do Szwecji.

Pozdrowienia - Jarek Czyszek
Longyearbyen, sierpień 2013
wszystkie zdjęcia moje
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu