OLIMPIJSKIE WYJŚCIE
W jednym z najbliższych numerów "ZAGLI" znajdziecie kilka opisów manewrów portowych, które wspominam jako nieco stresujące. Potraktujcie poniższą historyjkę jako zachętę do kupienia "ZAGLI". Taka sobie kryptoreklama :-)))
----------------------------
Bardzo ciekawi olimpijskiego (1972) portu jachtowego - przypłynęliśmy do Schilksee naszym klubowym "opalem" o nazwie "Jupiter". Wizy mieliśmy krótkoterminowe, więc niemieckie porty zaliczaliśmy seryjnie, łakomie, to znaczy w pośpiechu. Jacht dzielny, załoga jeszcze bardziej - żadnych tam "dni na przeczekanie" sztormu. Sprawni, wyszkoleni, młodzi i ciekawi wąchania "zgniłego Zachodu".
Do Schilksee weszliśmy po południu, pogoda nie robiła nam żadnych wstrętów. Staneliśmy "alongside" do nabrzeża falochronowego. Załoga klarowała jacht, a ja poszedłem "uiscić". Kantorek Hafenmeistra mieścił się na pięterku drewnianej, ażurowej wieżyczki skąd wszystkie stanowiska cumownicze było widać jak na dłoni. Po wymianie ukłonów padły zasadnicze dla sprawy naszego postoju pytania:
- który to jacht ?
- o, to ten drewniany przy falochronie
- piękny, piękny, a jaka długość ?
- 12 metrów
- Ach tak, ja jeszcze nigdy nie widziałem polskiego jachtu dłuższego niż 12 metrów.
Wizyty polskich jachtów w tamtych czasach nie zdarzały się w niemieckich portach zbyt często (a zwłaszcza na poboczu "szlaku handlowego"), a jednak Hafenmeister doskonale wiedział o co chodzi.
Po uporządkowaniu jachtu - bez zwłoki udaliśmy się na zwiedzanie miejscowości. Architektura nie zadziwiała, supermarket zdecydowanie ciekawszy. Przed wieczorem wróciliśmy do portu. Zaczynało się rozwiewać. Na wodzie pojawili się windsurfiści (to była epoka, kiedy w Polsce zobaczyliśmy pierwsze sklejkowe deski z "Foto-Pam PTTK Augustów"). Postanowiliśmy zaszaleć i ... zamówiliśmy lody w cafeteryjce na wysokim tarasie frontowego budynku. Windsurfiści zainscenizowali nam atrakcyjny spektakl.
Nazajutrz musieliśmy wyruszyć w dalszą drogę, a tu niebo ołowiane, wschodni wiatr jak diabli, morze całe w barankach. Hmm. Poszedłem na południowy szczyt falochronu, aby ocenić warunki manewru wyjścia. Fala przewalała się w poprzek wyjścia. Tuż przed - pieniła się woda na kamiennej ostrodze. Wyglądało to niezbyt zachęcajaco.
Trzeba było zaraz po minięciu południowej głowicy falochronu, a więc przed wspomnianą ostrogą - odłożyć się energicznie w lewo - na przeciwny hals. Zrobić zwrot tuż, tuż przed ostrogą, tak aby chwilowy dryf po przejściu liniii wiatr nie zepchnął nas na falochron. Niby proste, ale jakieś tam obawy mi sie kołatały po głowie.
Wróciłem na jacht i przedstawiłem "scenariusz manewru". Wyjdziemy na żaglach, ale z wspomaganiem silnika. Tak aby ten zwrot wyszedł nam pewnie i precyzyjnie. No i aby zabezpieczył jacht przed dryfem.
Po pierwsze - uruchomić silnik. Nie było to takie "hop-hop" jak dzisiaj. A więc gruby drut z nawiniętymi na zakończeniu pucwolami i szmatą został zanurzony w ropie i podpalony. Pochodnię zbliżono do chwytu powietrza - jednocześnie uruchamiając rozrusznik. Przyjemnie było patrzeć jak płomień ginął w gardzieli króćca.
Cumy na biegowo. Teraz zarefowane żagle w górę i puszczone do łopotu. Mamy półwiatr. Jacht stoi dziobem ku wyjściu.
Pokrywa silnika nadal zdjęta, bo trzeba będzie włączyć bieg. Hydrauliczny siłownik (od Fiata 125) przełącznika rewersu zalewał się hydrolem i nie można było na niego liczyć. Szef maszyn - Wiesiek już na posterunku z pogrzebaczem w ręku.
Start ! Jednocześnie oddajemy cumy, wybieramy żagle, a Wiesiek tymże pogrzebaczem włącza bieg. Jacht dość żwawo przyśpiesza, zbliżamy się do trawersu południowej głowicy falichronu, świst wiatru, huk fal rozbijających się o kamienie. Mijamy głowicę, dostajemy fale w lewą burtę, ostroga przed dziobem coraz bliżej.
Zwrot !
Do orkiestry morza dołącza się łopot żagli. I w tym momencie Wiesiek drze się z "maszyny":
- silnik zgasł !
Niczego nie cofniemy - musimy uciec przed falochronem !

O dziwo - żagle już pracują na prawym halsie, a jacht zdecydowanie oddala się od falochronu. Idzie nawet ostrzej niż można się było tego po nim spodziewać.
A wiecie czemu? Bo silnik wcale nie stanął, ale w tym huku Wiesiek nie mogł się go dosłuchać :-)))
-----------------------------
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
Mistrzu Don Jorge,
Ty to masz talent do pisania horrorów.
Opis przełknąłem gładko – ale jak zobaczyłem mapkę, to mi się słabo zrobiło!
Pozdrawiam. T.
Przy czytaniu Twojego opisu serce zaczyna bić szybciej. Od razu wyobrażam siebie jako „odpowiedzialnego za wszystko”.
Dawno temu taki rozruch silnika na „Chrobrym” (to była piękna łódka!) nazywał się „na flamę” (pewnie z niemieckiego).
Na Opalu „MAS” zaliczyłem kiedyś w Gdyni manewrówkę na morsa. Pewnego razu mieliśmy wejść na nasze stałe miejsce na początku kei przy betonowym nabrzeżu. Płyniemy środkiem między dwoma kejami. Czas na zredukowanie prędkości. Manetka do tyłu i niespodzianka, Opal zamiast hamować rozpędza się! Manetka na luz, znowu wstecz i na większe obroty bo już robi się nieprzyjemnie. I dostajemy kolejnego kopa do przodu. Oczy wszystkim robią się duże. Już nie ma miejsca na kolejne próby. Manetka zostaje na luzie. Na szczęście załoga jest dość liczna. Wszyscy sprężeni jak tygrysy do skoku. Ostry skręt, na sporej prędkości, szpring dziobowy i cuma rufowa fruną na brzeg, desantowi już tam są. Hamowanie z całych sił i … łódka stoi cała. Nasz instruktor obserwował ten pokaz z kei.
A ta przekładnia zrobiła nam później jeszcze raz taki numer.
Pozdrowienia ze spokojnej mieleckiej kei,
Pozdrowienia
Bogdan Kiebzak
--
Stopy wody pod kilem
Marek Popiel