Czterdzieści z górą lat temu wyświetlano melodramat „Zazdrość i medycyna”. Cieszył się jak niemal wszystkie zachodnie filmy w PRL ogromnym powodzeniem.
Wtedy jeszcze chodziłem do kina na filmy fabularne i czytywałem powieści (przeszło mi). Po jakimś czasie niejaki Edward Kopczyński wydał książkę o zupełnie czym innym, ale pod podobnym i chwytliwym tytułem : „Miłość i medycyna”.
Jak dobrze wiecie – intrygujący tytuł newsa w SSI decyduje o tym czy się skusicie na kliknięcie (licznik!).
Marian Lenz, jako wieloletni współpracownik SSI jest tego świadom.
To, że otworzyliście ten tekst jest tego najlepszym potwierdzeniem :-)
Żadna Ameryka – to pierwszy dogmat reklamy J
Kamizelki już w użyciu !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
-----------------------------------
Motto:
„Herodot z Halicarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców” (Herodot I 1,1)
------------------------------------------
Żeglarstwo i medycyna
Cały sezon tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt siódmego roku spędziłem na Morzu Śródziemnym żeglując na jachcie „Orzeł” http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=2483&page=0 między portem Viareggio na włoskim bucie, a portami francuskiego Lazurowego Wybrzeża.
Pierwszego maja opuściłem przystań przy „cantiere navale” (stoczni) na Canale Navigabile - kanał omija Fiumara Grande, główne ujście rzeki Tevere u nas znanej jako Tybr - i minąwszy dwa zwodzone mosty w Fiumicino (Rzym) popłynąłem do Viareggio, gdzie stanąłem w Darsena della Madonnina, i gdzie po wcześniejszych przygodach, miała miejsce naprawa silnika. Później już regularnie pływałem do Francji, dwa tygodnie tam i dwa tygodnie z powrotem.
Pierwszym portem był zwykle Livorno, następnie na Elbie kolejno Portoferraio i Marciana Marina, i dalej do Basti (Vieux port) na Korsyce, którą aby nie było zbyt nudno raz obchodziłem od północy przez Cap Corse, czyli Morzem Liguryjskim, a następnym razem od południa przez Cieśninę Bonifacio, czyli Morzem Tyrreńskim. Z Basti trasą północną płynąłem do L’ile Rousse i Calvi, a stamtąd kierowałem się do San Remo, i zależnie od wiatru do Nicei, lub Cap d’Ail na Lazurowym Wybrzeżu.
We Francji zmiany załogi robiłem w San Remo, ale najczęściej za „płotem” Monaco, w Cap d’Ail. Miałem tam już stałe miejsce, w kącie, u nasady lewego falchronu - jako że było ostatnie - po promocyjnej cenie; a mariner na główkach już z dala witał mnie radośnie. Później kolejne porty Lazurowego Wybrzeża i Saint-Tropez, z którego wracałem do Calvi, a stamtąd albo przez północ – Cap Corse - albo przez południe – Bonifacio - na Elbę do Portoferraio i do Viareggio, po kolejną załogę. I tak wkoło! Do samego Portoferraio, które wówczas jeszcze nie było mariną, a darmowym portem publicznym, tego lata zaszedłem dwanście razy!
Ostatni rejs zaczął się nietypowo – 18 października w Porto Mediceo (Port Mecydeuszy), w Livorno. Dalej płynęliśmy tradycyjnie do Portoferraio i do wspaniałej Basti. Sezon zbliżał się ku końcowi, więc zamiast na Lazurowe Wybrzeże skierowaliśmy się od razu do przepięknego Bonifacio - najdalej oddalonego punktu rejsu, po drodze zachodząc do mariny Port de Taverna (Campoloro).
W drodze powrotnej, opuściwszy Bonifacio, przeszliśmy skrótem między Korsyką, a wysepką Cavallo i zatrzymaliśmy się w uroczym Porto Vecchio. Gdy wychodziliśmy z Zatoki Porto Vecchio, na pełne morze, pogoda była jeszcze znośna, ale wkrótce zaczęło ostro wiać od strony północnej Korsyki i pojawiła się wysoka fala, toczaca się z cieśniny między Korsyką, a Elbą. W takich okolicznościach Włosi mawiają, że zaczyna się burrasca – co brzmi pieszczotliwie, wręcz infantylnie, ale morze zrobiło się groźne, prawdziwie „Tyrreńskie”!
Zrzuciliśmy bezana, wymieniliśmy foka i założyliśmy refy na grocie. Żałowałem, że nie zatrzymałem się w połowie Korsyki, w Solenzara. Co by nie powiedzieć były to ostatnie dni października, a „morza południowe” wbrew obiegowej opini, szczególnie tych którzy tam nie pływali, też potrafią dać w kość. Gdzieś w oddali pojawiła się „Afryka”, czyli latarnia morska Scog Africa stojaca na samotnie sterczacej z morza skale. Ciężko walcząc - na lewym halsie - pod falę i pod wiatr przed północą minęliśmy minęliśmy ją i Montecristo, bezludną wysepkę. Nie dość, że sztorm jak się patrzy, to jeszcze egipskie ciemności – żeby chociaż księżyc….
O północy wchtę przejęła kolejna zmiana. Dwóch sterników jachtowych, w „cywilu”, lekarzy – chirurgów miękkich, lat około trzydziestu pięciu. Wydałem im dyspozycje - kurs kompasowy 000 stopni prowadził ku Elbie, prosto do zatoki przy przystani w Marina di Campo. Oby tylko tam dotrzeć! Schronimy się nie tyle przed wiatrem co przed tą okrutną, obezwładniającą falą. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku – gdy będą kłopoty meldować! - udałem się do swojej kabiny.
Jacht był spory, a na rufie miałem do dyspozycji dużą kabinę, kabinę armatorską, która miała przejście do mesy i bezpośrednią, tuż obok sternika zejściówkę z kokpitu. Koję miałem wzdłuż lewej, teraz nawietrznej, burty. Jacht szedł w głębokim przechyle i tłukło nim okropnie, więc zsuwałem się z koji i ledwo, ledwo, drzemałem. Po godzinie takiej jazdy jakby się co nieco uspokoiło, jachtem przestało tłuc i trochę się wyprostował. Poczułem się lepiej. Drzemka przeszła w lekki sen. Robiło się miło.
- Ale dlaczego? – to pytanie nagle wyrwało mnie z koi.
Odchyliłem klapę zejściówki.
- Jak płyniemy? - zapytałem sternika, który stał obok.
- Dobrze, tylko wiatr zmieniał kierunek i musieliśmy odpadać – odpowiedział.
- A ile mamy na kompasie – upewniałem się.
- Mamy 160 stopni – odparł.
- Natychmiast zwrot! – wyskoczyłem jak oparzony
Po zwrocie, tym razem na prawym halsie, jacht ponownie płynął na północ kursem 360 stopni. Rzeczywiście wiatr zmienił kierunek o dobre ponad sto stopni i teraz wiał regularny gregale od strony włoskiego buta. W żołnierskich słowach, „po matuszkie” jak mawiają Wschodni Słowianie - naświetliłem obu wachtowym mój pogląd na, takie, ich żeglowanie!
To był tysiąc dziewięcset pięćdziesiąty ósmy rok, gdy Zarząd klubu „Stal” w Gdyni podjął decyzję o zatrudnieniu instruktora manewrówki na stopień sternika jachtowego, na jachcie „Monsun” (dawny, stary „Monsun”!). Został nim Marcin J., wówczas jeszcze sternik morski. Nasz instruktor bardzo przejął się rolą. Głośno wydawał komendy, bluzgając przy tym okropnie. Bez pardonu okładał nasze plecy szotami, gdy coś szło nie tak jak należy.
Któregoś razu zostałem na kei i słysząc jego bluzgi powiedziałem sobie – nie, nie, nigdy więcej!
Odtąd już nigdy nie używam kuchennej łaciny, ani w tej jej wyrafinowanej, piętrowej, formie, ani nawet w formie zwykłych znaków przestankowych. Nigdy nie bluzgałem, ani nawet nie strofowałem załogantów, chociaż okoliczności bywały różne. Trafia mnie szlak, gdy słyszę rozmowy w tramwaju. Wszyscy głośno, jakby odbiorca znajdował się we Władywostoku, rugają się przez komórki - nawet nastoletnie panienki.
Teraz zrobiło mi się podwójnie i głupio, i przykro. Niczym przysłowiowy kapral zrugałem Panów Chirurgów, panów życia i śmierci wielu pacjentów, no i złamałem swoje zasady. Więc aby uładzić atmosferę zacząłem rozmowę na tematy ogólne. Gadu, gadu i rozmowa zeszła na sprawy medyczne.
- O tak! Diagnoza nie jest rzeczą prostą – perorowałem, wznosząc nobliwie oczy ku górze.
- Przychodzi taki pacjent do lekarza, gada głupoty, a lekarz ma wiedzieć co mu dolega – nawijałem.
Tak! Tak! Połowa „wejść” jest niepotrzebna –niespodziewnie szczerze wyznał jeden z Panów Chirurgów.
Zdrętwiałem, mróz przeszedł mi po plecach
To tak jak mawiają do ceprów górale – „Panocku, bedzie pogoda, abo nie będzie”.
- Czyli na dwoje babka wróżyła! Gdyby nie inżynierowie, którzy wyposażają medyków w różne cuda techniki byłoby jeszcze gorzej - pomyślałem w duchu.
Wróciłem zmęczony do koi. Teraz chociaż dalej niesamowicie tłukło – śpiąc - przynajmniej z niej nie wypadałem. Już za dnia dotarliśmy do Elby pod Marina di Campo, i wyrzucając cały łańcuch stanęliśmy przy plaży na kotwicy. Wiatr jeszcze tężał, co chwila dzikie szkwały ze świstem spadały od wyspy, jacht myszkował i szarpał się, ale przynajmniej nie był narażony na fale. Tak przestaliśmy do końca dnia i całą noc komunikując się, i trzymając wachty kotwiczne razem z trzema jachtami obok.
Gregale jeszcze trwało i nic nie zapowiadało końca. Rankiem wzdłuż Elby, płynąc na silniku pod wiatr, dotarliśmy do pobliskiego Porto Azzurro, któremu poświęciliśmy cały dzień. Potem było już z górki, czyli cały czas z wiatrem. Jeden przeskok do Porto Ercole, na Półwyspie Argentario, drugi do mariny Riva di Traiano w Civitavecchi i trzeci, ostatni, do Fiumicino Porto Canale, by po przejściu mostów stanąć na zimę w „cantiere navale”. Był drugi listopada - następnego dnia załoga wyokrętowała; gregale się wyczerpało. Za nami zostało
Marian Lenz
--------------------------
Burrasca – sztormowy, dość silny, wiatr, którego włoska nazwa wywodzi się od „boreasz”. Na lądzie sprawia, że trudne jest chodzenie pod wiatr. W morzu powoduje wysokie fale. Łamiace i rozpryskujące się grzbiety fal są zasyssane przez wirujący wiatr. Prędkość wiatru waha się od 34 do 40 węzłów (7 do 8 B). Średnia wysokość fal
Gregale, zwany też „euroclydon” – silny i zimny wiatr, który wieje z północnego wschodu w zachodniej i środkowej części Morza Śródziemnego, głównie zimą. Siłą czasem zbliża się do huraganu. Trwa trwa cztery do pięciu dni i jest wynikiem przepływu powietrza z Europy środkowej i południowej w kierunku Libii. Jeśli trwa dzień, lub dwa, spowodowany jest przejściem ośrodka o niskim ciśnieniu na południu M. Śródziemnego.
Przepraszam za nieścisłość. Melodramatów nie czytałem od dziecka. Powieści od wieku męskiego. Dla mnie to strata czasu, a do tego to nudne i bezproduktywne. Książki powinny czegoś uczyć, a uczyć należy sie do śmierci. Howgh !
Czytam nawet sporo. Historyczne (historia najnowsza), polityczne, techniczne (nawet:. "Poradnik dekarza - blacharza"). Ostatnio czytałem Richarda Overy "1939 NAD PRZEPAŚCIĄ" (kilka dni przed i po wybuch II wojny) która utwierdziła mnie w przekonaniu o dupowatości (pardon) Francji i Anglii oraz H. Schauflera "PANTERY NAD WISŁĄ" , która mnie do przesłania autora zupełnie nie przekonała.
Drogi Jerzy,
W kwestii formalnej.
Film „Zadrość i medycyna” nie był filmem „zachodnim”, tylko polskim, reżyserowanym przez Janusza Majewskiego.
Film miał stanowić ekranizację słynnej i uważanej za znakomitą, powieści Michała Choromańskiego pod takim właśnie tytułem, wydanej w 1933 roku.
Akcja powieści rozgrywa się w górskim sanatorium dla gruźlików a parę głównych bohaterów stanowią dyrektor sanatorium – chirurg doktor Tamten oraz Rebeka Widmarowa - żona przemyslowca, która w towarzystwie męża, przyjeżdża tam na leczenie.
Książka pokazuje niezwykłą, bardzo szczególną atmosferę przedwojennego górskiego uzdrowiska, gdzie rozgrywa sie przygoda, czy raczej romans doktora i jego pacjentki, a wszytko to dzieje się w atmosferze tajemniczego i niezwykłego nastroju, a może bardziej – napięcia - stworzonego przez długotrwały fenowy wiatr, który wyzwala emocje i namiętności postaci.
„Zazdrość i medycyna” ma opinię najlepszej powieści Michała Choromańskiego.
Moim zdaniem związek filmu z powieścią jest raczej luźny, natomiast - jak pamiętam - wielkie powodzenie, zawdzięczał ten film znakomitej obsadzie - Andrzej Łapicki (doktor Tamten), Ewa Krzyżewska (Rebeka Widmarowa), Mariusz Dmochowski (Widmar), czy Edmund Fetting. Najprawdopobniej - nie bez zaczenia dla sukcesu filmu - była także kompletna odmienność, oderwanie tematyki od ówczesnej otaczającej nas rzeczywistości.
Żyj wiecznie !
tom
Drogi Jerzy!
Wielce doświadczony w żegludze jachtowej (proszę bez żadnych podtekstów!!!!) - pan Marian Lenz napisał:
"O północy wachtę przejęła kolejna zmiana. Dwóch sterników jachtowych, w „cywilu”, lekarzy – chirurgów miękkich, lat około trzydziestu pięciu.
Wydałem im dyspozycje - kurs kompasowy 0000 stopni prowadził ku Elbie, prosto do zatoki przy przystani w Marina di Campo. Oby tylko tam
dotrzeć! Schronimy się nie tyle przed wiatrem co przed tą okrutną, obezwładniającą falą. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku – gdy
będą kłopoty meldować! - udałem się do swojej kabiny."
-------------------
Według mego wyszkolenia i rozeznania realiów zdobywania stopni żeglarskich "Panowie Doktorzy" z reguły dopisywani byli na listy
egzaminacyjne jako rekompensatę za udział w komisji egzaminacyjnej jako egzaminatorzy z przedmiotu: Ratownictwo etc.. Zatem różnych
niespodzianek od nich można oczekiwać.
W związku z tym co napisałem polecenie dla takiej "uczonej w medycynie" wachty należało wbić w głowę: "kurs kompasowy 0000 a przy jakiejkolwiek
zmianie kierunku wiatru nie pozwalającej utrzymać zadanego kursu budzić bezwzględnie".
Takiego postępowania uczyli mnie moi żeglarscy "Przewodnicy". Na marginesie wspomnę, że znany jest dla mnie przypadek (pełna załoga z
śródlądzia i of. wachtowi sternicy jachtowi) kapitana (chyba K. Michalski ze Szczecina - co do imienia mogę się mylić!), który po
wyprowadzeniu jachtu z tą załogą stażową po za cypel Helski gdy miał prawie za rufą latarnię Hel wyznaczył kurs 330 stopni i udał się na
spoczynek - było to ok. 2300. Rankiem zbudził się i usłyszał chlupot króciutkiej fali dziobowej. Gdy wyleciał na pokład to z przerażeniem
zobaczył iż do Kaszycy przed dziobem ma kilka kabli. Dzielne wachty po prostu płynęły ustalonym kursem ale nie kompasowym ale zależnym od
wiatru - reszta ich nie obchodziła. No to z tej pozycji pod Jastarnią jacht popłynął prosto do Gdyni gdzie Kapitan podziękował załodze
stażowej a sam pociągiem wrócił do Szczecina.
Żyj zdrowo i długo!
Izydor.
Nawiązując do historii opisanej przez Pana Izydora.
Przypadek Pana Kapitana Michalskiego świadczy o jego wielkiej niefrasobliwości (delikatnie mówiąc).
Prowadząc jacht z załogą, której nie znam (bo i takowe się zdarzają), nie śpię w nocy, a przynajmniej nie zamykam jednego oka. Często spędzam noc w mesie z zegarami nad głową. Schodząc z pokładu zawsze nakazuję wachtowym wołać w przypadku jakichkolwiek wątpliwości.
Z historii opowiadanych swego czasu przez wykładowców na AMW pamiętam jedną. Było to w latach 60 lub 70. Na zamykanych czasowo akwenach na północ od półwyspu odbywały się manewry MW. Nocą w pełni zaciemnione okręty szły pełną szybkością w szyku torowym. Sternik każdego z nich kierował się jedynie na czerwone światełko na rufie poprzednika. Chwila nieuwagi sprawiła, że zamiast światełka poprzednika ostatni okręt w szyku skierował się na czerwona światło migocące po drugiej stronie półwyspu.
Pozostałe okręty wcześniej wykonały zwrot. Sternik tego jednego na chwilę odwrócił wzrok.... i okręt pełną szybkością wjechał na plażę... Ile w tym prawdy, ciężko powiedzieć. Wszak wiele wypadków z tamtych czasów nie ujrzało światła dziennego. Jestem jednak w stanie sobie wyobrazić okręt pędzący 35 węzłów lądujący na plaży w takiej sytuacji.
Niemniej ów Kapitan Michalski i jego załoga mieli szczęście, że opłynęli półwysep, a wiatr nie skierował ich na piękną plażę.
Żyjcie wiecznie!
Tomasz