EUGENIUSZ ZIÓŁKOWSKI O ZWIERZU NA JACHCIE

Motto:

Chwal dzień po zachodzie słońca, żonę po rozwodzie, psa ZAWSZE”

.

 

Po opublikowaniu 40-tej „Psiej wachty” pogadałem sobie z Gienkiem o duchowej mizerii

obecnego czasu i jakoś bezwiednie zeszliśmy na psy. Pardon – na temat psów, czyli

prawdziwych przyjaciół człowieka. Szczególnie doświadczam tego obecnie, kiedy to tyle

radości, serdeczności i przywiązania wniósł do naszej chatki staruszków niewielki, czarny

piesek o błyszczącej jak jedwab sierści. I to pozwala mi zrozumieć wspomnienia Gienka

o piesku nie tylko rodzinnym, ale i jachtowym.

A tyle się słyszy o schodzeniu na psy, o pieskim życiu, okrzyków – ty psie, czytając podczas

spacerów wiszące na furtkach ogrodów  tabliczki „Zły pies” itp.

Drodzy Czytelnicy i Skrytoczytacze – nie ma złych psów, są tylko zli  ludzie. A pies to  okazowy

dowód, że miłość można kupić. Pozostaje już tylko  jedno pytanie – czy swego psa pytacie czy

ma ochotę na żeglowanie ?

Hau ! Hau !

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

========================================

Psia wachta 41

Zwierzę na jachcie

 

Szanujący się pirat-żeglarz, mógł nie mieć nogi, oka czy każdej innej ważnej części ciała, ale miał przyjaciela, na którego mógł zawsze liczyć. Tym przyjacielem było ukochane zwierzę. Wybór był ograniczony środowiskiem, w którym działał prawdziwy pirat. Wielkie morza i oceany, na których można było plądrować flotę handlową, czasem tropikalna wyspa na końcu świata, na której rum i rozpusta były chwilą zasłużonego relaksu zapracowanego człowieka morza.

Siłą rzeczy wiernym przyjacielem mogło być tylko zwierzę niewielkich rozmiarów, sprytne, z dobrym zmysłem równowagi. Mógł wybierać między papugą a małpą kapucynką. Do dziś nie rozgryzłem zasad wyboru papuga-kapucynka. Może niezbyt rozmowny, bełkoczący pirat podziwiał siedzącą na ramieniu gadatliwą papugę, a ten bez nogi – ruchliwą kapucynkę?

Współczesne czasy wzniosły na niebotyczne wyżyny, sztukę plądrowania, a i wysp tropikalnych z rumem jakby mniej. Jak tu dorównać podziwianym w dzieciństwie postaciom. Zawsze można próbować. Plądrowanie odłóżmy na bok, po co denerwować uczciwych ludzi.

Pozostaje nam ukochane zwierzę, z którym możemy żeglować po większych lub mniejszych jeziorach, lub niedużych morzach. Papugi i małpy pod ścisłą ochroną. Trudno stawiam na psa lub kota. Osobiście doradzam psa. Pies jest bardziej przewiązany do człowieka-przyjaciela i z jachtu na jakieś tam zaloty do pobliskiej wsi nie pójdzie.

Znam wielu żeglarzy słodkowodnych i słono-słodkich, którzy nie wypierali się przyjaźni i zabierali czworonożnych członków rodziny na pokład.

Pierwszym wartym opisania jest przypadek małżeństwa Holendrów, które postanowiło spędzić jesień (dorosłą młodość) życia na wodzie. Poznałem ich na końcu etapu przebudowy starego 18 m holownika na dwumasztowy szkuner (wykonałem dla nich unikatowe maszty i takielunek). Przypłynęli do Gdańska z dwójką piesków – foksterierów szorstkowłosych. Obserwowałem ich zachowanie na jachcie, potem uzupełniłem obserwacje, długą pogawędką o życiu z psem na pokładzie.

Zaskoczył mnie brak jakichkolwiek komplikacji. Te z natury myśliwskie psy, przystosowały się do kołysania na fali, podczas rejsu zdyscyplinowanie korzystały z psiego wychodka (płaska skrzynka po pomidorach wyłożona wycieraczką). W porcie przebywały tylko na jachcie, opuszczając go jedynie, na wyraźne zaproszenie dwunożnej załogi. Dwa psy tej samej rasy miały zupełnie inne przyjemności. Pierwszy wylegiwał się na nadbudówce, przesuwając się wraz ze słońcem, drugi był zapalonym telewidzem. Siedział godzinami w mesie, oglądając bez kapryszenia programy dla gosposi, reklamy, filmy – preferował język niderlandzki. Jak tu nie kochać takich członków załogi.

Drugą historią o pełnej wielorasowej symbiozie na pokładzie, to śródlądowe rejsy Henia i Zosi wraz z psem i kotem. W ciągu kilkudziesięciu lat żeglowania różne rasy psów i kotów wpisywały się bez zarzutu w harmonię letniego wypoczynku. Zawsze wzruszała mnie opowieść o kotce, która poranne spacery dla urozmaicenia całodziennej gnuśności odbywała po wąskiej odbojnicy, ryzykują z każdym krokiem nieprzyjemną dla kota kąpiel. Problemem, na który należy być przygotowanym, jest podjęcie z wody większego psa, który czasem dla ochłody lub z i innego powodu wyskoczy za burtę. Rozwiązaniem nie jest kamizelka ratunkowa, która go poniża i ośmiesza, lecz porządna uprząż, zwieńczona na górze uchwytem umożliwiający wyciągnięcie na pokład.

Na koniec parę słów o moim czworonożnym przyjacielu – Bazylu. Bazyl był psem genialnym (określenie zgodne z zasadą, że psy dzielą się na genialne i cudze). Pies z rodowodem rasy Jamnik Krótkowłosy maści rudej. Poznaliśmy go razem z żoną jako małe szczenię dumnej matki z hodowli w drewnianym dwustuletnim dworku nad Szkarpawą (dziwna rzeka bez źródeł na Małej Pętli Żuławskiej).

Bazyl dorastał tak jak każdy jamnik – w naszym małżeńskim łożu. Na jachcie zadebiutował w pierwszym roku życia i tak już zostało. Preferował spanie w mojej koi, co było dla mnie zaszczytem, a w chłodniejsze noce dodatkową przyjemnością. Na moją wygłoszoną wieczorem opinię – Bazyl, przed nami chłodna noc - bez dodatkowych dyskusji, układaliśmy się plecami do siebie, ogrzewając się nawzajem.

Żeglowanie po jeziorze odbywało się pod czujną kontrolą Bazyla obserwującego z kokpitu otoczenie. Na dziób wybiegał gotów do podania cumy w odległości do brzegu, mniejszej od 50m. Trochę go dezorientowała halsówka, ale nigdy się nie skarżył. Wieczorne ogniska tolerował do 22:00, po której to godzinie domagał się ułożenia w koi na jachcie. Przysypiając, czekał na nasz powrót. Nie skarżył się na powroty po północy, pod warunkiem, że przy ognisku nie dominowała whisky. Wyraźnie nie znosił zapachu mojego ulubionego trunku i po warczącej połajance, demonstracyjnie opuszczał moją koję, śpiąc resztę nocy z żoną Tosią (nie przeszkadzał mu jej ulubiony napój - dżin z tonikiem).

Bazyl potrafił zachować się w każdej sytuacji. Były to czasy, kiedy weekend zaczynał się w sobotę po południu. Zmęczony po ciężkim dniu w pracy, dotarłem do żony z dwójką dzieci, które „byczyły” się przez całe wakacje, na jeziorowej plaży i spały na jachcie. Popłyneliśmy na „Cyrankę” (miejsce znane Wdzyckim żeglarzom).

Po zacumowaniu jachtu i wykonaniu standardowego pakietu prac brzegowych postanowiłem zdrzemnąć się w koi do czasu wieczornej imprezy. Bazyl zaaprobował moje działania i obaj zasnęliśmy w koi. Obudziły mnie rozbawione głosy uczestników wieczornej biesiady. Wystawiłem głowę z zejściówki i ujrzałem nietypowy obraz. Jacht (wówczas nazwany dla przekory ONE, przez przyjaciół wymawiany fonetycznie „Łan”) dryfując, oddalał się od brzegu, a na dziobie w posagowej pozycji stał Bazyl, dumny, że zadbał o śpiącego przyjaciela i przegryzł cumę, pozwalając jachtowi odpłynąć w strefę ciszy. Misterny plan zakłóciła jedna z uczestniczek sobotnich bachanaliów, wypowiadają do dziś cytowane zdanie – czy to naturalne, że Łan odpływa.

Byłem dumny z postawy przyjaciela, który świadomie zrezygnował ze smacznych ogniskowych kąsków, na rzecz troski o mój odpoczynek. Tak postępuje prawdziwy przyjaciel.

Mógłbym „zamęczyć" Cię Czytelniku podobnymi opowieściami. Nie taki jest cel tej nomen omen psiej wachty. Chciałbym, abyś rozważył w sumieniu, czy przyjaciel na czterech łapach nie powinien dzielić z Tobą wszelkich wzruszeń, trudów i przyjemności żeglowania.

Mój jacht na którym aktualnie żegluję nosi imię „BAZYLI”

 

Eugeniusz

.

.   

Piesek Bazyl Ziółkowski                                                                                                                Piesek Negro Kuliński.                                                               

 

 

 

 

Komentarze
super Marek Popiel z dnia: 2022-01-08 09:09:00