JERZY ŁUBISZ „MRÓWA” NA WIECZNEJ WACHCIE

Żegnaj  “MRÓWO” !

    KAPITAN.

W środowisku polskich żeglarzy morskich drugiej połowy XX wieku, jeszcze w PRL-u, Jerzy Łubisz  (31.01.1943 – 10.06.2023) był szeroko znany pod ksywą „Mrówa”.  To jeden z założycieli klubu żeglarskiego w Łodzi w latach pięćdziesiątych.

Pod koniec lat siedemdziesiątych znalazł się  w Londynie. Długo miejsca nie zagrzał ale zanim poniosło go dalej do Kanady –  rzucił pomysł założenia polskiego klubu żeglarskiego w Londynie.  Pomysł został nieco później zrealizowany.

W Kanadzie przebywał już do końca życia. Jako Jerzy Lubisz, albo George Mrowa, nie zakładał już  klubów żeglarskich. Znalazł swoje miejsce na następne pół wieku w Brytyjskiej Kolumbii nad Pacyfikiem i został zawodowym rybakiem oceanicznym. Zamieszkał w Victorii, na wyspie Vancouver. Oprócz własnego biznesu, wraz z żona Wandą, dorobił się licznego potomstwa.

Z pozoru lukratywny biznes  okazał sę trudny i wymagający. Dochody zmienne i wielce zależne od szczęścia oraz natury a wydatki stałe - i wcale niemałe. Musiały wystarczyć na utrzymanie licznych urządzeń połowowych i nawigacyjnych w 100%-wej sprawności, na bieżące koszty eksploatacji jednostki, na urzędowe inspekcje  i niezbędne licencje na połowy  ze strony Kanady i Stanów Zjednoczonych...





  Jako "Generał Zapata"

Stale liczył, że gdy wreszcie nadejdzie dla niego  „złota passa” i pozwoli zgromadzić odpowiednie fundusze, rzuci rybaczenie i jako emeryt wyruszy  na żeglarskie zwiedzane świata.

Poza sezonem Jurek udzielal się w żeglarskim środowisku. A że grał na gitarze, podśpiewaywał szanty  był znakomitym gawędziarzem (dla niektórych nawet gadułą), typem zabawowym i towarzyskim  - to szybko stawał się duszą  każdego spotkania.   

                        

JEGO STATEK.

Jego „Pathfinder III” był zbudowany jako typowy szkuner  żaglowy. To nie był płaskodenny kuter rybacki ale sprawdzał się w połowach przez lata.  A jego właściciel cieszył sie estymą w środowisku, bo bywało, że potrafił, będąc już dobrze po siedemdziesiątce, wychodzić na kilka tygodni na łowiska samotnie, bez żadnego pomocnika  – i wracał z rybami.

 







    JEGO STAŁA ZAŁOGA.   

 Całkiem samotny to jednak nie był. Stałym towarzyszem na  lądzie i na pokładzie był  piesek, terrier.  Pojawił się w życiu Kapitana w roku 2008 i od tej pory byli nierozłącznymi przyjaciółmi.  Jurek stwierdził, że proponowane  imię „Kapitan”  będzie dla niego  niewłaściwe. Na statku dwóch kapitanów być  nie może, kapitanem jest armator i tej funkcji nie odstąpi... Dla odmiany został więc  nazwany SKIPPEREM.  Niewiele to zmieniło sytuacje ale formalne zasady zostału utrzymane..

 




JAK ODSZEDŁ

Świadków nie ma a fakty są takie: Rankiem 10 czerwca przy kei Steveston, gdzie stoii „Pathfinder III”, ktoś zauważył  wystającą z wody rękę trzymającą kurczowo oponę służącą jako obijacz.  Okazało się, że był to martwy Jurek Łubisz.  Skippera  nie znaleziono.

Domysły sugerują, że prawdopodobnie Skipper  wpadł do wody. Czego nie robi się dla przyjaciela? Nawet popełnia się błędy.... Jurek skoczył do wody ratować psa, doznał szoku termicznego, psa nie uratował a sam też utonął.

Pozostaje ze smutkiem pożegnać i życzyć  wspólnej szczęśliwej żeglugi, już nie po ziemskich ocanach, ale  po Oceanie Wieczności.   Żegnaj  Mrówo!

Jerzy  Knabe                             

Londyn, 15 czerwca 2023

 

Komentarze
Brak komentarzy do artykułu