ZAKAMARKI ZACHODNIEGO BAŁTYKU SĄ CIEKAWE

Co tu dużo gadać – wałęsanie się po duńskich morskich zakamarkach 

czyli cieśninach, zatoczkach, rozlewiskach, zalewach, kanałach to jest esencja

turystyki żeglarskiej. Oczywiście to tylko moje subiektywne zdanie. Zwłaszcza 

w towarzystwie rodziny i przyjaciół.Z dzisiejszej relacji Zbigniewa Rembiewskiego

wyraźnie widać, że nawet w pełni lata można trafićna szorstką pogodę. Rejs super – zajrzyjcie do

zeszłorocznych meldunków Zbycha:https://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3929&page=0

oraz

https://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=3930&page=0

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

PS. Uwaga na marginesie – prowincjonalne rejony Danii nadal się wyludniają.

===============================

Po zeszłorocznym „duńskim rejsie” przez Sund i zakończonym w Aarhus, czułem potrzebę dalszego ciągu po wodach Wielkiego i Małego Bełtu. Plany trzeba realizować, początek dokładnie taki sam - 24 czerwca wsiadamy na nasze „Słoni” w Szczecinie. Ten sam dzień to samo miejsce co rok temu, tylko załoga ciut inna. Zamiast Żony zamustrowało młodsze pokolenie; Marcin (37) i Antek (11), reszta bez zmian, ja i Zbyszek, weteran na tym pokładzie.

.

„North East Marina” trzyma poziom, tylko to wesołe miasteczko nad głową. Nie ryzykujemy czy cisza nocna zadziała i jeszcze tego samego dnia idziemy na Stepnicę. Dziesiątki razy w Trzebieży, a Stepnica po raz pierwszy. Bardzo ładna przystań. Rano jeszcze penetrujemy marinę na Kanale Młyńskim. Pod wrażeniem ilości miejsc i urokliwego otoczenia. Przepłacamy to czyszczeniem układu wody chłodzącej z zielska. Po poskładaniu się idziemy w stronę Małego Zalewu i na niemiecką stronę.

.

Cel Wolgast który osiągamy koło północy. Most wymusza ranną pobudkę i z pięknym wiatrem i żeglarską pogodą idziemy na Stralsund. Kolejne mosty bez długiego czekania i wraz z frontem burzowym, niestety w wielkiej ulewie cumujemy w stralsundzkiej marinie. Tu koniecznie dłuższy postój. Jeszcze tego samego wieczora po przejściu burzy zjadamy po kultowym Matyjasie w bułce, niektórzy dwa i robimy rundę po starówce. Oceanarium zostaje na wtorkowy ranek. Tak nowoczesnego, edukacyjnego, a nie przeładowanego egzotyką oceanarium to ja jeszcze nie widziałem. Dobrze wydane euro.

.

Zatankowani po korek idziemy na Hiddensee. Po przejściu frontu burzowego pozostał silny wiatr NE18-22 kts. Idziemy na samym foku. Prawie całą drogę wyznaczaną przez pogłębiane tory, wydaje, a jeśli nie to szybkie rolowanie i silnik. Na Hiddensee wybieramy mniej eksponowaną niż Vitte, przystań w Kloster. Dobry wybór. Zaciszniej od wiatru przez wzgórze Dornbuscha, spokojniej i są miejsca.  Vitte i tamtejsze atrakcje bierzemy z buta. Za to letni dom Hauptmana tuż obok naszego portu. Koniecznie oglądamy i dzięki temu mamy ze Zbyszkiem zaliczone dwa domy tego noblisty jednej wiosny. Przy marcowych nartach zwiedziliśmy jego pierwszy dom w Szklarskiej Porębie.

.

Oglądamy z plaży otwarte morze. Ciągle mimo siadającego wiatru, duża fala. Postanawiam nie testować morskich neofitów i przeskok na duńską stronę odkładam o jeden dzień, a w zamian w środę 28 czerwca idziemy do Wieck. Obecnie spokojny kurort, a dawniej ośrodek rybacki i port przeładunkowy. Ciekawym poindustrialnym zabytkiem jest estakada w porcie do załadunku wydobywanej koło Jasmundu kredy. Wczesne żelbety z początku XXw, obecnie zrewitalizowane, robią za widokowy pomost.

.

Stralsund - po burzy.

.

Wreszcie w czwartek 29 czerwca porzucamy Niemcy. 40–to milowy odcinek morza i jesteśmy w Stubbekobing na wyspie Falster. Dzięki fantastycznie długim dniom i wieczorom, nigdy nie braknie nam czasu na zwiedzanie. Stubbekobing obchodzimy między 20-tą, a 22-gą. Miasteczko zadbane, sporo ładnych domów z przełomu XIX i XXw, ale nieodparte wrażenie, że opuszczone. Normalnie nie ma ludzi. Tylko w części domów pojawiały się światła.

.

Następnego dnia za cel wyznaczamy wyspę Vejro leżącą na końcu zatoki/cieśniny Smalandzkiej, przy wyjściu na Wielki Bełt. Po drodze dwa mosty i trzeci w budowie. Nie piszę o nich ,bowiem mosty w tym rejsie zasługują na osobny tekst. No i po drodze historyczny Vordingborg. Wchodzimy na 3 godziny, a tam do oglądania ruiny zamku zbudowanego przez Waldemara I w XII w i przez dwa wieki będącego siedzibą królewską. Drugi ciekawy obiekt to gotycki kościół z XIV w z pięknymi freskami. Ciekawy sposób udostępniania odwiedzającym: posyłasz sms’a i automat otwiera ci drzwi. I na końcu jak cukiereczek, niewielki ogródek botaniczny na modłę francuską, poświęcony roślinom użytkowym. Nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności.

.

Vejro - szklarnia.

.

Wieczorem dożeglowujemy do naszej wyspy. Cała jest we władaniu firmy - resortu wypoczynkowego, dla stosunkowo niewielkiej liczby gości za to z grubszym portfelem. Resort z założenia bardzo eko. Własne uprawy, wiatrak, solary, a najciekawsze szklarnie które dostały nawet jakąś nagrodę architektoniczną. Po nich oprowadza nas absolwentka wrocławskiej ekoszkoły, oczywiście w ojczystym języku. Pogoda coraz marniejsza ostrzeżenia o sztormie i deszcz. Żeglarka z sąsiedniego jachtu namawia nas na niewypływanie, a ona zorganizuje turniej załóg w piłkarzyki. Jednak wypływamy, Nyborg czeka.

.

Nyborg - średniowiecze.

.

Wieje SW 5-6B. Dwa refy na grota i płyniemy. Szybki przelot, po 5 godzinach cumujemy w marinie Nyborg. A tam jakby miasto na nas czekało: festiwal średniowieczny na terenach twierdzy wokół Zamku Nyborskiego, na szczęście jeszcze nie udostępnionego do zwiedzania po restauracji, bo już byśmy chyba nie dali rady. Jak przeperygrynowliśmy wszystkie średniowieczne standy od łuczników do miodosytników i jeszcze regularny plac turniejowy nasypany na dziedzińcu ratusza, to wyszliśmy na starą część portu w którym stały przypłynięte z Niemiec repliki średniowiecznej hanzeatyckiej kogi i XV-to wiecznej karaweli. Wracamy na jacht, a tu wygania nas Duńczyk z sąsiedniego jachtu, bo za chwilę będzie pokaz sztucznych ogni na zakończenie tygodniowego festiwalu. Młodsi pobiegli, starsi stwierdziliśmy, że „ stąd też dobrze widać”. Ale pokaz rzeczywiście był niezły.

.

Wieczorem analiza sytuacji; wiatr się wzmaga i jutro czyli w niedzielę 2-go lipca około południa osiągnie siłę do 8B z W, potem minimalnie odpuści, ale w granicach 6-7 będzie się utrzymywał jeszcze trzy dni. Dobra praktyka mówi żeby przeczekać, ale z drugiej strony zamuruje nas na dłużej bo się mocno rozbuja. Decyduję wykorzystać konfigurację brzegu względem wiatru i wyjść wcześnie rano żeby chwilową ekspozycję na zachodni wiatr przejść jak najwcześniej. Wychodzimy o 0730, most nad Wielkim Bełtem przechodzimy  nie pod głównym wiszącym przęsłem, ale blisko brzegu gdzie jest on znacznie niższy, ale dla nas wystarczający. Szybka żegluga pod zawietrznym brzegiem, niestety z przechodzącymi regularnie ulewami, i OK. 1100 osiągamy cypel Fyns Hoved. Tu było najtrudniej. Około 1,5 godziny halsowania pod już rozbudowaną falę. Fok turystyczny zaczyna pękać na dolnym brycie, rolujemy i na samym grocie kończymy halsówkę i odkładamy się na południe coraz głębiej w zatokę przed Odensee.

.

Na zamknięte rozlewiska wchodzimy około 14-tej. Tu już woda płaska, ale do miasta jeszcze 10 mil i kilka szkwałów deszczowych. Kolejny most zwodzony i jesteśmy w marinie w zabudowanym nowoczesną architekturą starym porcie. Obecny port jest zlokalizowany na rozlewiskach, blisko  wejścia z morza. Ale wracamy do Odense. To był strzał w dziesiątkę, warto było pchać się przez sztormy laguny i kanały. Otoczenie przystani można ocenić ze zdjęcia poniżej, ale wyjątkowe jest samo miasto. Już w czasie wieczornego spaceru, a wieczory mamy widne do 23-ciej, zaliczyliśmy parę ciekawych miejsc.

 


Odense

.

 Park wokół zamku, a raczej rezydencji królewskiej, uliczki ze starą zabudową, a na koniec trafiliśmy do domu rodzinnego H.C.Andersena. Dom i muzeum były już zamknięte, ale wypiętrzone na wielu płaszczyznach ogrody przy muzeum zrobiły wrażenie . Rano kontynuacja. Zaczynamy od muzeum Odense, ale słowo muzeum nie oddaje tych ekspozycji w starych budynkach z odtworzonymi wnętrzami z różnych epok. Uwolniłem załogę od mojej osoby i zatonąłem tam na 2 godziny. Drugim miejscem "must see" jest katedra św Kanuta. Jednego z pierwszych królów duńskich którego zamordowano w już od dawna nie istniejącym kościele św Albana, ale szczątki zachowały się jako relikwie po obwołaniu go świętym i są eksponowane w podziemiach katedry. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku turystycznego, poszliśmy do beerhalle na obiad. Wielka pizza na twarz + piwo zrobiły robotę ( małoletni - cola). Ciekawostką toalet są pisuary zrobione z przeciętych kegów po piwie. Na morzu stormu c.d. więc żeby skrócić dystans na jutrzejszy przeskok do Vejle, jeszcze tego samego wieczora popłynęliśmy do uroczego porciku przy wyjściu z lagun na morze - Bago. Pan mostowy podniósł nam ciśnienie przy wyjściu z Odense, informując, że most otwiera o 1730, a my mieliśmy rozkład na 18-tą. Wymiana zdań przez UKF była o 1715, ale zdążyliśmy. W konfrontacji z prognozą pogody która znów na drugą część wtorku zapowiadała wiatry 6-7B, wyszliśmy z Bago o 0630.

.

W takich przechyłach większość rejsu.

.

Pierwsza część żeglugi pod osłoną brzegu - bajka, Mały Bełt przeskoczyliśmy też szybko, aczkolwiek już redukowaliśmy powierzchnię foka. Harówka zaczęła się w zatoce Trellenes. Mozolna halsówka pod rosnącą falę i tężejący wiatr, zlewana wodą z góry. Do Vejle dotarliśmy przemoczeni spracowani, ale zachwyceni widokiem miasta już na podejściu. Zacumowaliśmy o 17-tej, szybki obiad i w miasto, a bardziej w jego nową dzielnicę na terenach portowych. Vejle stolicą nowoczesnej architektury. To widać słychać i czuć. Dla odhaczenia poszliśmy też do starego centrum , ale o nim nic do powiedzenia, może poza skargą, że jeśli coś przyciągało oko to i tak zero informacji o jakimkolwiek budynku, nawet o średniowiecznym kościele parafialnym.

.

Od rana znowu lało. Trudno płyniemy dalej. W standartowych dla tego rejsu warunkach w deszczowym szkwale zacumowaliśmy wieczorem w Kolding.  Po mokrej żegludze i takimż cumowaniu, już nas nigdzie nie niesie. Nadganiamy rano. Do starego centrum mamy 2 km do pokonania z buta lub rowerem, jak kto woli. Jest to kolejny port gdzie rowery są w pakiecie postoju. Kolding to przede wszystkim zamek. Dawniejsza siedziba królewska, pośrednio uwieczniony w naszym hymnie w słowach " wrócił się przez morze", bo to nasze wojska pod Czarneckim zdobyły ten zamek na Szwedach, w ramach koalicji z Danią. Niestety spłonął był doszczętnie w 1808 r gdy ciepłolubny kontyngent hiszpański przesadził w paleniu w kominkach. Ruina przetrwała XIX w by doczekać fenomenalnej odbudowy w drugiej połowie XX w. Odbudowie bez odbudowy. Stara substancja pozostała jaka była, a brakujące ściany stropy i dach zbudowano wewnątrz jako niezależną drewnoklejoną konstrukcję. Pętałem się po nim ze 2 godziny.

.

Wychodzimy wczesnym popołudniem, pierwszy raz od wielu dni bez deszczu. Ale ciągle tęgo wieje. Przelot do Assens, 21 nm, na samym foku, Małym Bełtem, zajmuje nam tylko 4 godziny. W Assens ciepło, bierzemy rowery portowe na objazd miasta. Kolejny cukierek. Na następny dzień, piątek 7 lipca, planujemy wyprawę rowerową do "7 gardens" wybitne dzieło życia duńskiej ogrodniczki. Marcin wygooglował, że od 15 lat już zamknięty, ale i tak jedziemy. Wycieczka przez wiejską Fionię przepiękna. Po powrocie około 1-szej ruszamy. Wiatru zero, nawet nie ściągamy pokrowców z żagli. Tylko silnik i Roman-autopilot, a do przejścia ok 40 mil. Cel: Marstal na wyspie Aero. Całą drogę towarzyszą nam morświny, nawet w grupach. Jednego dnia widziałem ich 10 razy więcej niż przez całe moje dotychczasowe żeglowanie. Marstal już na wejściu pokazuje nam swoje stoczniowo - żaglowcowe oblicze. Był moment gdy jednocześnie funkcjonowało tam 8 budujących żaglowce stoczni. Z rana oglądamy morskie muzeum w plenerze. Same ciekawe eksponaty w tym fenomenalny szkielet żaglowca w budowie z objaśnieniami wszystkich detali.

 

/

Marstal - muzeum plenerowe

.

Do Eckernfordu wychodzimy tuż przed południem. Wreszcie pełne żagle i korzystny wiatr w sile 3B. Piękną żeglugą osładzamy sobie żal za kończącym się rejsem. W Eckernforde jesteśmy o 1815. Wybieramy port oddalony od centrum, za to z dobrym dostępem samochodowym. Na obiad idziemy do knajpy „Al Porto” i topimy smutek w wielkich smacznych pizzach. A potem już tylko sprzątanie, pakowanie krótki sen i odjazd wczesnym rankiem. Łódkę przejmuje załoga: Rafał, Wiesław i Paweł, jak rok wcześniej.

.

Jeszcze podsumowania. Zrobiliśmy trasę uzupełniającą do zeszłorocznej , ale bez powtórzeń. Stykiem była wyspa Samso, którą w zeszłym roku widzieliśmy od północy, a w tym od południa. Odwiedziliśmy 16 portów, przepłynęliśmy 512 mil w większości w warunkach silnowiatrowych. A „Słoni” płynie dalej.

 

ZR

 

Komentarze
Brak komentarzy do artykułu