Dziś obiecana, kolejna pogadanka kpt. Jarka Czyszka. Zapowiadałem news KOBIETA NA JACHCIE, a Jarek podszedł do sprawy bardziej ostrożnie, tak jakby nigdy nie był kawalerem. Niby coś tam wspomina o dziewczynach, ale po kilku linijkach dryfuje na bezpieczniejszy temat - ŻONA NA JACHCIE. Słusznie - dziewczyna i żona to zupełnie inne problemy. Zupełnie. Tak czytam o Gronhogen i próbuję sobie wyobrazić czy moja Edytka potrafiła by się zachwycić tym prowincjonalnym porcikiem, wiatrakiem..... Mnie się Gronhogen kojarzy z schronieniem się przed sztormem, z Tonim Halikiem, z ucztowaniem, dyskusją o Kubie, z degustowaniem jakiejś egzotycznej gorzały z robakami na dnie butelki, z zamawianiem rozmowy przez radiotelefon UKF i Stockhom-Radio do Jego białki w Polsce, z nieodżałowanym Mirkiem Włodkowskim ..... No właśnie, a jaką to atrakcją dla kobiety może być zawinięcie do takiej szwedzkiej Koziej Wólki ?
Rozrywkowej lektury !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
___________________________
Żona to szczególny - pod każdym względem - rodzaj kobiety. Rzecz nie w tym,
że to zły kompan podróży czy marny żeglarz. Płeć niewiescia na ogół
dzielnie sobie radzi w obiektywnie trudniejszych dla niej warunkach
jachtowych (brak suszarki do włosów, prysznica i M jak miłość, trzy razy w tygodniu).
Znam z pokładów jachtów wiele dziewczyn,które zapałem i umiejętnościami
przewyższają niejednego z morskich opowiadaczy. Rzecz w tym, że zakładając
rodzinę kobieta diametralnie zmienia swój stosunek do życia. Z dziewczęcia przekształca
się w kobietę, a z kobiety w żonę. Bardzo szybko zauważa że ona tutaj odpowiedzialnie
podchodzi do rodziny, dba o jej wygody i perspektywy rozwoju, natomiast małżonek nawet
jak na co dzien chodzi w garniturze i ciężką pracą zarabia na dom, ogrodek i lepszą pralkę w
tym domu, to gdy tylko pojawi się perspektywa urlopu, bardzo chętnie zakłada
krótkie spodenki i oddaje się chłopięcym zabawom tudzież pełnej konsumpcji wolnego
czasu. Zaś konsumpcja wolnego czasu nieodparcie kojarzy się facetom z luzem kumplowskiej
pogadanki przy piwie w knajpie na rogu. Otoż dorzucenie żony do kategorii - kumpel, w
połączeniu z dywagacjami jaki ksztalt kadłuba jest lepszy przy lądowaniu na Thaitii plus
koszmarne warunki bytowania na małym jachcie, który udało się na dwa tygodnie
wyczarterować kładąc na tym ołtarzu modną spódnicę plus nowy komplet filiżanek w promocji
z odkurzaczem typu elektrolux plus dwa dni rzygania połączone z odwiedzinami trzeciej
doby takiego Gronhogen, w którym nic nie ma prócz paru wiatraków i stada baranow,
może być ponad JEJ siły. To rujnuje w oczach żony wizerunek MĘŻCZYZNY za którego
wyszła za mąż. Co gorzej większość tych mężczyzn nie będzie miała zielonego
pojęcia o tym co zaszło a co może mieć konsekwencje natychmiast ( w
Gronhogen raczej nie, bo kolej tam nie dochodzi a autobusy raz na dzien, do
tego rozkład jazdy jest po szwedzku) albo wybuchnąć za jakiś czas kiedy np.
pod choinkę JEJ kupimy szałowe kapcie a sobie sprezentujemy najnowszy model
GPSa niezwykle przydatny kiedy sobie w wakacje znowu wyczarterujemy
jachcik.
Tego czarteru może już nie być.
Zatem postępujemy roztropnie. Z jednej strony włączamy małżonkę w
przygotowania do rejsu powierzając jej np. dokonanie zakupów
aprowizacyjnych. Daje to jej poczucie pewności siebie, gdyż działa na swoim
gruncie, pozwala też dać upust skłonnościom opiekuńczym jakie do nas żywi.
Zatem nie wymądrzamy się, że na małym jachcie w morzu można co najwyżej
zagotować wodę na herbatę lub podgrzać fasolkę po bretońsku (najlepiej w
sosie własnym czyli we własnej puszce), tylko pakujemy co kupi, na koniec
tylko namawiając na kilka opakowań chińskich zupek. Z zakupem
enegetyzujących czekolad i innych słodyczy nie będziemy mieli problemu. Tym
bardziej, że łatwo małżonkę przekonać, że czas rejsu jest czasem
nadzwyczajnym, wolnym od ciągłej troski o kilogramy.
Nastawianie się w rodzinnym rejsie na jedzenie z puszek i makarony to błąd.
Jeżeli mamy żonę i pieniądze na czarter jachtu to znaczy, że już wyrośliśmy
z harcerstwa i coś się nam od życia należy. Zawsze może się zdarzyć i na
morzu ładna pogoda a i w porcie małżonce łatwiej dać upust własnej wyobraźni
i umiejętnościom z produktów do których codziennie przywykła. Zresztą domowa
zupka zapakowana do termosu tuż przed wyjściem na kilkunastogodzinny przelot
to jest to co doda nam sił, a nie narazi na ciężkie poparzenia od wrzątku
wylanego z szarpiącej się kuchenki. W tym też celu zabieramy jeszcze dwa
termosy, jeden na kawę, drugi na herbatę.
Aby żony nie spłoszyć perspektywą ciągłego skwierczenia przy garach w każdym
porcie, mimochodem wspominamy o portowych knajpkach, gdzie przy świecach
będziemy spożywać romantyczne kolacje. Zazwyczaj jeden taki wieczór
wystarczy by małżonka sama doszła do wniosku o zagranicznej drożyźnie i
zapewniła nam domową aprowizaję na resztę eskapady. Jedno, na czym nie warto
oszczędzać, to nie warto oszczędzać na chlebie. Nie warto zabierać ze sobą
chleba na cały czas trwania rejsu, bo z jednej strony zczerstwieje, z
drugiej bedzie pleśniał. Romantyzm chleba oskrobanego z pleśni szczotką do
zdzierania rdzy na kobiety nie działa. Działa natomiast nasza opiekuńczość.
To jest ta druga strona, z której należy do małżonki podejść. Zapewnić jej
bezpieczeństwo i wzbudzić podziw...
Cdn
Pozdrowienia - Jarek Czyszek
No nie sposób sie nie zgodzic:)
Maciek
no ja jednak zabieram chleb ze sobą. Mamy tu w Gdańsku takiego tajnego piekarza który umie zrobic chleb taki, ze po 14 dniach jest lepszy jak "ichnie" świeze chleby:))
maciek
Witaj!
Jak się człowiek w realu pzrez 100 lat nie widzi, to choc na stronie Kulińskiego spotka. A pomysł chlebowy kupuję!