Agnieszka Proczka już ogrzana i wysuszona. Nie ma to jak przy kominku w "NEPTUNIE". Autorka opowiadanka juz dobrze wie, jaka jest różnica między zaglowcem, a małym jachtem, zwłaszcza pod koniec października i to na naszych, a nie na chorwackich wodach.
Gratuluję i współczuję !
Kamizelkę też wysusz i żyj wiecznie !
Don Jorge
________________________
------------
Wyjazd do Pucka na SIZ zapowiadał się mocno żeglarski .Ponieważ nie bardzo miałam z kim płynąć Tomek Cłapa zaoferował mi miejsce na s/y "Helen" z założeniem, że w piątek popłyniemy do Jastarni a w sobotę rano szybciutko dołączymy do reszty w Pucku. Kilka dni przed planowanymwyjazdem na grupie przedstawiono prognozy pogody, które nie napawały optymistycznie. Skład załogi to Ola i Robert , którzy mieli być pierwszy raz na Zatoce, Cłapik –jedyny doświadczony i ja- wychodząca z zielonowatości ( do tej pory raczej wożona niż żeglująca ) uzgodniliśmy że do 6B damy spokojnie radę dopłynąć , a jak nie.. to pójdziemy do knajpki i popłyniemy w sobotę od razu do Pucka. Tzn jastwierdziłam ,że dam radę i ze nas dwoje wystarczy do poprowadzenia Helenki nawet gdy będzie ta 6.
Wyruszyliśmy do Gdańska wczesnym rankiem, pierwsze wspólne spotkanie to Dworzec Główny gdzie umówieni byliśmy z Apaczem na odbiór i..dostawę do PKM-u gdzie założyliśmy szybkie „hop” na Helenkę i w..drogę. Prognozy wskazywały na " okno" od 1200 do 1700 w którym maksymalnie miało wiać 5B.Grupa Szybkiego Reagowania w postaci Apacza zabrała naszą ekipę i szybciutko odwiozła na miejsce po czym równie szybko jak nie szybciej odjechała . Zdobywszy klucz od Bosmana PKM-u w lekkiej mżawce zaczęliśmy sztauować się na s/y Helen z twardym zamiarem rejsu do Jastarni a dnia następnego do Pucka .Jako, że nie znaliśmy łódki ani siebie nawzajem pierwszą godzinę (albo i więcej) zajęło nam jej poznawanie, dopasowanie kamizelek asekuracyjnych, sprawdzenie i założenie części ożaglowania, sprawdzenie stanu technicznego łódki i silnika oraz przeszkolenie w kwestiach bezpieczeństwa na pokładzie. Potem szczęśliwie udało nam się wypłynąć z PKM-u i na silniczku skierować się w stronę główek... Odszczekaliśmy się do Kapitanatu ...i tu pierwsza frustracja..przekazano nam ostrzeżenie o silnym wietrze.... Pierwsze zawahanie się czy płynąć minęło gdy Cłapik wykonał kilka telefonów i upewnił się że ma być tak naprawdę max 6 w porywach do 7B ,że Bury Kocur” płynie i
nic się nie dzieje złego... i moje słowa „ spoko .. najwyżej zawrócimy”. Podziękowaliśmy za ostrzeżenie i po małej przerwie na przytulenie do nabrzeża (Prom Wielki Jak Niewiemco tańczył sobie po kanale wiercąc się rufą) wypłynęliśmy na wielkie wody Małego Morza stawiając foka sztormowego i zarefowanego już wcześniej grota. Wyszło słoneczko więc poćwiczyliśmy Manewr Monachijski puszczając przodem Wielkie Stalowe Bydle i obraliśmy kurs na Jastarnie.
Fala nie była zbyt duża, bujała łagodnie acz stanowczo, rozmawialiśmy i trymowaliśmyżagle aby płynąc sobie spokojnie upajając się ostatnimi chwilami na słonym w sezonie. Trudno by było powiedzieć że niebo było bezchmurne, czasem padało czasem z pod chmurwy brunatnej przyszkwaliło ale i Cłapik i ja byliśmy szczęśliwi i przekonani że zapowiada się fajna jazda, ciesząc się z góry na smaczną rybkę w Jastarni. Wiatr jednak tężał i zmienił kierunek okazało się że wyjdzie nam Hel i..że nie jest już tak przyjemnie choć nie ma tragedii . Cłapik mówił potem że sterowało się świetnie ja już w podobnych warunkach miałam okazje płynąć po Zatoce w maju ( tzw Spitsbergen do Gdyni) zresztą byliśmy coraz bliżej a obserwując chmury dedukowaliśmy że tylko jeszcze ta jedna a potem będzie już spokojnie, że tam dalej widać słoneczko i czuć lżejszy wiatr. Jedyne moje obawy budził grot który miał jeden uszkodzony pełzacz- niestety pierwszy , a późniejsze silne podmuchu sprawiły że wyramkowały się kolejne dwa ale kontrolowaliśmy żagle nieustannie wyglądało że przetrzyma a w razie niemca zawsze można go przecież było zrzucić
Okazało się że nie było tak fajnie jak miało być, wiatr znowu stężał fala stała się krótsza a Helenka brała raz po raz którąś, odbitą od burty, do kokpitu .Widzieliśmy już Jajo na Helu gdy wokół nas stało się przeraźliwie szaro. Zaczęło zaciekle.. bezustannie padać a Helenka zaczęła się zachowywać jak rozwierzgany byczek zmieniając kierunek bezwzględnie na Gotlandie. Spojrzeliśmy na siebie z Cłapikiem znacząco wiedząc co musimy zrobić . Zabrzmiało pytanie „ spier**lamy stąd!? ” odparłam ,że spier****lajmy i to szybko. Trzeba było zwinąć żagle a ja za sterem nie czułam się w takiej pogodzie pewnie ( ba! Jakoś stery do tej pory się mnie nie słuchały dość dobrze) więc wolałam iść na dziób ( nie ma Helence rolerów) i zająć się fokiem. Przytomnie powiedziałam .. „ daj mi 5 minut tylko założę szelki i idę ”
Nie pytajcie nas dlaczego najpierw ściągaliśmy foka... do dziś nie umiemy na to pytanie sami sobie odpowiedzieć, tym bardziej że grot miał uszkodzone pełzacze a wiatr tężał w szybkim tempie, a co dopiero odpowiadać innym. Poszłam więc twardo na dziób, ale warunki rzuciły mnie na kolana ( inaczej się nie dało) do foka, który po wyluzowaniu owinął się wytrzepanymi przez wiatr poluzowanymi szotami, utrudniając mi zadanie... walka z fokiem miała fascynujące elementy.. zjazdy z fali...i podejścia pod samo niebo... woda zalewająca pokład i mnie, telepanie na wszystkie możliwe strony w końcu jakiś goopi dziad który wszedł mi pod kurtkę i zmoczył dokumentnie. Nie pomagało mi to w pracy wiedziałam jednak ,że musze a skoro musze to zrobię to, co powinnam bo nikt inny mnie nie zastąpi. Koncepcja ze zrzuceniem foka.. była kiepska.. był to moim zdaniem jeden z błędów jaki wspólnie popełniliśmy i to się na nas zemsciło okrutnie. Łódka zrobiła niekontrolowany zwrot przez rufę i .. wyrwała kolejne pełzacze z grota.. czekało mnie jeszcze jedno wyzwanie . W pierwszej chwili chciałam odpuścić powiedzieć ,że nie mam już siły że jest mi zimno i mokro... w drugiej pomyślałam „ dawaj miejmy już to z głowy i pędźmy do domu” a w trzeciej gdy zbliżyłam się do masztu.. Ku****a ten bom jest tak wysoko a Maxi 77 tak zbudowana że nie mam co liczyć na pomoc z kokpitu. Uświadomiłam sobie że tym razem muszę na stojąco trzymając się wychylonego bomu, który w każdej chwili może mnie wywalić za burtę klarować ze cholerne żagle!!! Zaczęłam tak jak potrafiłam składać żagiel żeby go przywiązać. choć drugi węzeł sprawiał mi już potworne problemy.. krawat wysuwał się z rąk a palce zmarznięte i mokre nie chciały pracować tak by utworzyć z niego jakikolwiek mocny węzeł, co chwila traciłam to co z takim wysiłkiem wypracowywałam..... spojrzałam na kokpit szukając pomocy
Cłapik stał i dzielnie walczył z fala i wiatrem żeby mi jak najbardziej pomoc i utrzymać łódkę w jako takim „ łopocie” – choć łopotało już wszystko co tylko mogło Robert siedział wmurowany z mina „dobijcie mnie po co ja się tak męczę” Ola wychylona za burtę oddawała hołd Neptunowi. Miałam wrażenie że wiszę na tym bomie -trzymając się wszystkim czym tylko mogłam - wszystkiego co mogło dać mi pewność że się utrzymam ,że to trwa jakiś strasznie długi kwadrans wydawało mi się że słyszę „ aga kończ musimy spadać” Udało mi się w końcu jako tako przywiązać żagiel i powoli bez czucia w rękach i nogach przedostać się do kokpitu. Zaczęliśmy płynąc z wiatrem w stronę Górek Zachodnich... fale miały już chyba ponad dwa metry ale łagodnie unosiły Helenkę..Dla mnie po tym co już przeżyłam była to czysta przyjemność. Zimny wiatr sprawił że musiałam wejść pod pokład i zmienić odzież na ciepła a co najważniejsze suchą. Z trudem się przebrałam a wracając do kokpitu... zobaczyłam pół metra nad Tomkiem wielgachna fale.. widok niesamowity i.. ekscytujący. Niestety jedna z takich fal weszła nam pod pokład załamując się dokładnie nad rufą jachtu, Cłapik szybko zarządził wybieranie w sumie wody powiedział tylko ze trzeba tę wodę wylać jak najszybciej a już wszyscy troje byliśmy na nogach wygarniając ją czym tylko się dało.
Nie wiem ile płynęliśmy.. nie wiem jak długo wiem ,że widok główek w Górkach Zachodnich i moją radość z tego powodu...długo będę pamiętać. Wiem, że mi ulżyło bo cały czas szykowałam się na coś jeszcze, przeczuwając ,że to jeszcze może nie być koniec perypetii najbardziej obawiałam się że zabraknie nam paliwa...albo, że zaleje silnik. Serfując na fali z dziobem wysuniętym przed fale na połowę długości weszliśmy w górki... i utęsknieniem myśląc o słodkim cieple Neptunowego kominka. Wpływając do Neptuna pomyślałam sobie jeszcze...po co mi to! Nigdy więcej! To nie dla mnie ja już chce do domu a nie na żagle, a myśl że mamy jeszcze płynąc łódka do Pucka mnie przerażała,
W "Neptunie" przywitał na Apacz z Bogną i Sławkiem odebrali cumy – chyba byli lekko przerażeni naszym stanem ;-) my sami zresztą też.Pośmialiśmy się udokumentowano moje dzieło pt „ klarowanie żagli w wersji alternatywnej” i zaproszono do środka na gorącą kawę.... Ale Neptun postanowił dąć mi jeszcze całusa na koniec;-) wychodząc przez ziób i zastanawiając się czemu kurna jest tak strasznie wysoko od wody, kombinując jak zejść na ląd zahaczyłam suchym ciepłym kaloszem i... plumknełam :DD (wrażenia zamykającej się nade mną przestrzeni-bezcenne).
Nagle zrobiło mi się strasznie cieplutko i miło. Udało mi się wypłynąć ale odziana w kilka warstw odzieży uzmysłowiłam sobie że.. może być z tym mały problem. W tym momencie zrobiło mi się już gorąco ale szybko wystartowałam do góry i przy pomocy Cłapika wydostałam się na keje. Stojąc już na kei zerknęłam w wodę i zobaczyłam.. ze niewiele brakowało!! miejsca między keja a stalowym y-bomem nie było dużo! Momentalnie się rozebrałam (przypominając sobie to co kiedyś mówił mi Maciej „Skipbulba”- na golasa jest cieplej jak w przemoczonym ubraniu) i przebrałam w coś suchego . Potem to już była ciepła kawa.. kominek i... uczucie ,że to wszystko się nie wydarzyło.
Dowiedzieliśmy się już póżniej że w głowkach w tym czasie wiało 9do10B Do tej pory żeglowałam w dość łagodnych warunkach... ciepło, słoneczko jak zimno to chowałam się pod pokład... nie musiałam się martwic o nic... bo zawsze był ktoś kto się znał i umiał a ja byłam ostatnią osobą w kolejce na trudne warunki. Zawsze tez wracałam do domu z niedosytem.. że mało, że się nie nażeglowałam, ze nie nauczyłam się niczego nowego... Tym razem Neptun dał mi w kość .Pokazał, że nie zawsze jest miło , ale dał mi tez szansę na sprawdzenie siebie samej swoich możliwości i tego czego miałam okazje się do tej pory nauczyć. Faktem jest że popełniliśmy kilka błędów.. choć decyzja o wypłynięciu nie była błędem wg mojej opinii, Po pierwsze.. zaczęliśmy zrzucać żagle od foka.. po drugie, żadne z nas nie wpadło na to żeby przebrać się w kamizelki ratunkowe a nie zostawać w asekuracyjnych.. Po trzecie mogliśmy odpaść szybciej niż na godzinę przed Helem.
Na szczęście straty to kilka pełzaczy, ani nam ani łódce nic się nie stało- nie licząc masakrycznej ilości ogromnych siniaków jaki zakwitły na niemal wszystkich częściach mojego ciała,i potężnej dawki stresu u wszystkich .Czy faktycznie mam dość a żagle nie dla mnie.... ;-) ?? piętnaście minut po całym zdarzeniu z pływaniem z Neptunem w Neptunie stojąc z Bogną i Apaczem przez Kominkową zalałam się łzami.. same płynęły i nie umiałam ich powstrzymać... Bogna zaczęła mnie pocieszać i uspokajać. tłumaczyć że tak czasem jest,że nic się przeciez nie stało. Odparłam, że ja nie płacze dlatego że było strasznie że okrutnie się bałam że zmarzłam i zmokłam że mogło mi się coś stać.. płacze dlatego ,że było tak zaje..... fajnie
Aga_gagaa_Proczka
Cenna lekcja żeglugi zatokowej w trudnych warunkach, wzięta w sumie małym kosztem...
Po tej "końskiej" dawce adrenaliny, ciężko Ciebie teraz będzie zniechęcić do żagli...;-)))))))
Pozdrawiam
Johann
Nie mogę też nie ukłonić sie w tym miejscu Maćkowi "Skipbulbie" to on mnie wyciągnął na słone i Tomkowi Cłapie.. że mnie wziął na łódkę że mi zaufał i pozwolił przeżyć taka przygodę
Aga_gagaa_
Przeżycia fajne chyba nie były ale relacja ekstra. Ale ja tu z taką uwagą, że generalnie nie ma za wiele fotek z takich chwil sztormowych. Może się mylę, ale ja dopiero w tym roku zrobiłem 3 fotki, bo się zawziąłem z czego 2 nic nie pokazują:( A jak ze sztorm- fotkami jest u innych?
krzysztof
Sztorm fotografowany z małego jachtu przeważnie wychodzi nijako; zdjęcia nie oddają tego, co istnieje w sferze psychicznej. Dodatkowo zdjęcie spłaszcza perspektywę i nawet spore fale wyglądają niewinnie. Dobre zdjęcia można by było zrobić z płynącego obok jachtu czy statku.
Jest też problem narażania się na zniszczenie sprzętu. Straciłem dwa analpgowe Canony przez to, że parę kropel wody dostało się do elektroniki obiektywu. W tym roku w czasie rejsu wilgoć spowodowała, że układ stabilizacji w Panasonicu "zwariował" i straciłem okazję do robienia zdjęć niesamowitych efektów burzowych. Dopiero w porcie podsuszyłem aparat, wyłączyłem stabilizator i aparat zaczął działać.
Gdy płynie się samotnie, fotografowanie czy filmowanie sztormu staje się prawie niemożliwe. Przy dobrej pogodzie można ustawić jacht na samosterowność czy na kilkanaście sekund puścić rumpel; już przy 6-7 B. jest to mocno ryzykowne na tej wielkości jachciku, jakim pływam. Pamiętam kilka ujęć, które warte były zrobienia serii zdjęć.
Podobne problemy istnieją przy filmowaniu z małego jachciku. Przydała by się wodoszczelna ochrona na kamerę czy aparat. Są też aparaty, które przystosowane są nie tylko do odporności na bryzgi, ale nawet na zanurzenie do określonej głębokości. To właściwy sprzet do fotografowania sztormu.
Edward Zając
1. Są tanie
2. Iluminator obudowy zamocowany jest do obiektywu a nie do korpusu aparatu i nie zmienia optyki obiektywu.
Używając sprzętu analogowego warto mieć ze sobą "worek ciemnię" koreks i butelkę wody destylowanej w przypadku zalania aparatu wodą daje się załadować film do koreksu i dowieźć go do wywołania w koreksie zalanym wodą destylowaną.
Krzysztof