HUMORESKA Z MYSZKĄ

Komentatorzy newsa o prognozie "NW 3 do 4, miejscami do 5" poprosili o kolejne stare opowiadanka. Poszukałem - znalazłem jeszcze jedno. Powstało bardzo dawno temu - podczas prac nad artykulikami o portach Zatoki Gdańskiej publikowanych w "ŻAGLACH". Grubo przed pierwszym wydaniem "Zatoki". Znalazłem wycinek bardzo już pożółkły. Położyłem na szybę skanera, kliknąłem co trzeba i ogłosiłem, że poszukuję ochotniczki/ochotnika do "wklepania". O błysk szprychy wyścig wygrał nieoceniony "Biały Wieloryb", czyli Marek Popiel przed Agnieszką Proczką. A później rozwiązał sie worek ofert. Wszystkim bardzo dziekuję (najbardziej Markowi, który się natrudził) - bardzo mi miło, że macie do mnie cierpliwość.

A teraz kilka słów wprowadzenia. W opowiadanku nie ujawniłem "miejsca akcji". Pewne sprawy potraktowałem ... "aluzyjnie". Chodziło o to, aby uniknąć interwencji cenzury oraz władz. Redaktor Naczelny ŻAGLI" Leszek Błaszczyk nie pękał, ale nie wypadało wystawiać go na szkwały. 

Ujawniam brakujace ogniwa: wydarzenia, o których poniżej, miały miejsce na ujsciu Przekopu Wisły. Rybacy byli ze Świbna, sieci dryfujące były kłusowniczymi, a rybacy mysleli, że my jesteśmy.... tajnymi inspektorami ochrony rybołóstwa.

My baliśmy sie ich, oni bali się nas. Józiorowe (Plenikowski) pytanie o godzinę niedzielnej mszy wyjaśniło sprawę.

Rysunek Redakcji "ŻAGLI"

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge


========================
PO PYSKU ?

Redę sondowaliśmy poprzedniej soboty. Dziś mamy w planie sondowanie basenu portowego, pomiary nabrzeży oraz inwentaryzację ich wyposażenia. Jacht idzie bajdewindem w lekkim przechyle, dzień jest słoneczny, wejście widoczne doskonale. Na trawersie, w sporej odległości kołyszą się pochylone tyczki z chorągiewkami. Na pokładzie jest nas dwóch, Józior przy sterze, ja w zejściówce. Popatruję to przed dziób, to na display echosondy. „Głębokości stale zmienne” – mówi mapa, a do tego mamy wyniki naszego zeszłotygodniowego sondowania. Wszystko w porządku, ale nie rozmawiamy. Nagle jacht przyhamował i zaczął obracać się do linii wiatru. Co jest? Józior melduje: - nie słucha steru, siedzimy. Patrzę na echosondę – czerwone cyferki zapewniają o głębokości 4 metrów. Jacht przy akompaniamencie łopotu zrobił już „magisterkę”, odpada, odpada, steru nie słucha. Prędkość zero. Zaczepiliśmy o coś. Odkręciliśmy już rufą do wiatru, wypuszczamy żagle, zawracamy. Odległa bobina wyraźnie zaczęła posuwać się po wodzie. No tak – złapaliśmy linę odciągową sieci. W pobliżu żadnych oznakowań.

Zrzucamy żagle, grot skrzypi pełzaczami i ciężko idzie w dół. Sprawa jasna – lina przebiega między balastem a sterem, jest naprężona. Dwoma bosakami próbujemy przepchnąć ją dołem pod sterem. Daremny trud. Wlazła pomiędzy płetwę steru i kadłub chyba owinęła się raz dookoła trzonu podczas zwrotu. Schodzę do wody po drabince rufowej. Znowu próbujemy różnych chwytów na dwa bosaki. Pot z czoła. Naciągamy, popuszczamy, przepychamy, ciągniemy i... nic. Wracam na pokład, chwila odpoczynku. Myślimy, jak się z tego wyplątać.

Na brzegu ktoś nas obserwuje. Głupia sprawa, oznakowań nijakich nie było, ale fakt faktem, że wisimy. Józior przysłania oczy ręką, patrzy pod słońce, woda błyszczy się i ponieważ kłopoty chadzają zawsze parami – wyraźnie widać idącą ku nam żółtą łódź rybacką. Słychać już klekot diesla. W łodzi kilku ludzi, jeden z nich wchodzi na dziobowy półpokład. Mój towarzysz kracze: - zobaczysz, dostaniemy po pysku.

Tymczasem sprawa staje się groźniejsza – żerdź w ręku człowieka na dziobie łodzi okazuje się być kosą osadzoną na sztorc. Rany Boskie! Racławice! Józior wyjmuje rakietnice z szuflady i kładzie ją na nawigacyjnym. Wykładam odbijacze na burtę, wstawiam butelkę wódki do zlewozmywaka – musimy być gotowi na każdą ewentualność. Łódź podchodzi do burty. Czterech chłopów jak byków. Miny dziwnie zatroskane. Ten z kosą, na szeroko rozstawionych nogach, balansując na półpokładzie pyta uprzejmie, w czym mogą być pomocni. Dosłownie. Tak mówi. Czyżby to miało być dżentlemńskie mordobicie? Z nie mniej zatroskaną miną wyjaśniam, że zawiśliśmy na nieoznakowanej linii, bylibyśmy wdzięczni, gdyby pomogli nam się z niej uwolnić. Szyper ( to ten z kosą ) jest zdziwiony: - Czyżbyście nie mieli noża lub brzeszczota piłki. Ach, tu ta pułapka. - Nie, skądże znowu – odpowiadamy razem. Nawet do głowy nam nie przyszło, aby rybakom zrobić taką szkodę.

Załoga łodzi, wspólnie z Józiorem broni burty jachtu. „Kosynier” jest zdania, że sprawa nie jest warta takiego..., hm, kopulowania i że powinniśmy jacht uwolnić jednym „sznytem” kozika. Słabo protestuję, powołując się na trud naszych żywicieli. Mój rozmówca nalega, jakby nie rozumiejąc moich obiekcji, wreszcie zniecierpliwiony chwyta za wanty i już jest na naszym pokładzie. Kosa w dłoni ( jego dłoni, naturalnie ). Już jest na rufie, już na drabince, już po uda w wodzie. Kosa pod kadłubem, kilka energicznych ruchów, bobina dalekiej sieci podskakuje na fali – jacht jest wolny! Szyper protekcjonalnie klepie mnie po ramieniu, co podkreśla nie tylko słuszność ale i skuteczność takiej decyzji. Nie dowierzamy własnym uszom:- Odciągniemy was kawałeczek – mówi zadowolony z siebie szyper. Nie wiem co mam powiedzieć więc nic nie mówię spełniając żądanie – posłusznie podaję hol, biorą nas na krótko. Patrzymy po sobie – ani pyskówki, ani po pysku, ani „obietnic”, ani kosą... Po prostu ciach – mach i na sznurek. Czyżbyśmy mieli dostać za swoje dopiero w ustronnym miejscu? Długa historia animozji żółtych i białych łódek nie zna takiego przypadku. Najstarsi żeglarze muszą przyznać mi rację. Przyholowali nas do aż portu.

Dla miejscowych gapiów – widok niecodzienny. Żadnych komentarzy. Cumujemy. Chyba teraz złożą na nas meldunek. Ale oni oddają cumę i pokazują nam swoją rufę. Łódź wychodzi na morze. Naradzam się z Józiorem, który uparcie wraca do starego dowcipu o facecie, który siedział za lenistwo. Postanawiam zgłosić incydent podczas meldowania się w bosmanacie. Wpisuję sprawę do dziennika. Coś to dziwnie wygląda. Nawet nam nie naubliżali – dziwne, bardzo dziwne. Bosmana nie ma, urząd zamknięty. Wkładam kartkę pod drzwi z zawiadomieniem, że przyszliśmy. O sieci nie wspominam. Wracam na jacht, przystępujemy do pracy. Mierzymy, sondujemy, rysujemy. Zaglądamy w każdy kąt portu. Tutejsi obserwują nas w milczeniu. Wreszcie koniec. Herbatka, małe co nieco i idziemy się przejść. Suwklapę zamykamy, kompas dobrze przykręcamy, kół ani pławki nie chcemy. Chyba nie „podsuną”. Spacer przedłużył nam się ponad miarę, bo powrotną drogę postanowiliśmy przejść na skróty.

Robiło się już szaro, jak z powrotem dotarliśmy do portu. Na nabrzeżu, koło jachtu – sylwetki kilku mężczyzn. Stoją, rozmawiają, czekają... Wyraźnie na nas. Józior mówi, że co się odwlecze to nie uciecze i że chyba po pysku jednak dostaniemy. Fatalista – w ludzi nie wierzy? A może po prostu zna życie? Nie ma rady – podchodzimy zrezygnowani. - Dobry wieczór! - Dobry wieczór! – Na ciepłą noc się zanosi. – Właśnie, właśnie, ani jednego komara. Latoś taka piękna pogoda, tylko tak do żniw. Mowa-trawa. – U was łodzie tak zadbane, ropa droga, woda brudna... Jak to będzie? Jak to będzie... Wtrąca się ten najroślejszy: - A olejku to panowie ( niby my ) nie mają? Bo my tu takie fląderki byśmy u was zaraz usmażyli... No i tak po maluchu dla apetytu... Jestem zaniepokojony, bo to się dobrze skończyć nie może. Józior, jak dotąd, tak się ustawia, aby nikogo nie mieć za plecami. W porcie cisza, żywego ducha poza naszą grupą. Wchodzimy na jacht, skrobanko, separacja ogonków, tłuszcz gorący na patelni. Z teczki na stół wyłaniają się butelki. Jedna, druga... Świat jest mały, znajdują się wspólni znajomi, kto umarł, której dziecko zrobili, kto uciekł i jak mu tam teraz... Chluśniem bo uśniem... Mała wskazówka okrętowego zegara przeszła przez zenit na pogodę. Jeszcze raz za tych co na morzu. Zaczyna się robić sennie, a w mordę nadal nie biją.

Wreszcie chcielibyśmy się położyć, ale goście z czymś zwlekają. Józior – mistrz aluzji – podpytuje, o której w niedzielę pierwsza msza, bo nam pilno wcześnie wyjść w morze. Wśród rybaków ożywienie: - To panowie do kościoła chodzą? Wiedzieliśmy, że na porządnych ludzi trafiliśmy. Żegnaliśmy się jak starzy przyjaciele, a po pysku nie dostaliśmy, bo zapewne za kogo innego nas wzięto. No to strzemiennego.

JERZY

====================================

Jeżeli się podobało - kliknij tu:




Komentarze
w tym też jesteś dobry Marek Borkowski z dnia: 2008-11-29 10:39:21
20 lat Marian Janaś z dnia: 2008-11-29 10:43:24