WSZYSCY JACHTSMENI SĄ RÓWNI ŻEGLARZOM
z dnia: 2009-09-12
Ale się porobiło! Ani się spodziewałem, że news kapitana Wacława Sałabana wyzwoli tyle emocji. Do tego mój przedpisek na niebiesko, z którego można wyczytać, że nie ma to jak właściciele własnych łódek. No cóż - wizytując SSI musicie być przygotowani na różne optyki, poglądy, oceny. Tu "drukowali się" nawet kapitanowie Bolesław Kowalski, Krzysztof Jaworski, Eugeniusz Moczydłowski, Wojciech Górski... ba - nawet kontradmirał Antoni Komorowski. Tu drukowali się też najzagorzalsi "anarchiści" - lista bardzo długa. Czytelnik musi się liczyć z nadzianiem się na "niepoprawnosci polityczne", bo przeciez jest to SUBIEKTYWNY Serwis Informacyjny. W powojennym Expresie Wieczornym była rubryka "Kto chce niech czyta". Dziś najwięcej o ETYKIECIE PRAKTYCZNEJ i jej źródłach. Jacek "Jacenty" Kijewski czyta i pisze. Ale to nie koniec - w magazynie mam jeszcze Krzysztofa Bieńkowskiego. Tak łatwo z tematem się nie pożegnacie. O nie! A teraz kamizelki na grzbiety - ostatnie dni lata Zyjcie wiecznie! Don Jorge
Teraz możecie kliknac ikonke rankingową SSI (JK AZS wyszedł już na należną mu pozycję)  ____________________________________ Drogi Jerzy, List kpt. Sałabana - jak można się było spodziewać - spotkał się z odzewem. W tym z moim, nieco prześmiewczym. I temat ten będzie się z odzewem spotykał, będzie kolejne lata dyskutowany i - mogę się założyć - do żadnego trwałego consensusu nie dojdzie. Dlatego i oczekiwać tego nie należy, choć trudno mi się powstrzymać od kilku uwag.
Ale na wstępie - kpt. Sałaban popełnia drobną manipulację. Obok siebie zestawia zjawiska typu "wiosłowanie pagajem, kiedy żagle są postawione" i "hałasowanie po nocy". Sęk w tym, że negatywna ocena tych zjawisk wynika z zupełnie różnych spraw. Hałasowanie po nocy nie dość, że uważane jest za naruszenie kultury ogólnej, to również jest tępionym przez prawo wykroczeniem. Hałasując naruszamy normę prawną. W dodatku hałas przeszkadza wszystkim dookoła. Natomiast wiosłowanie przy postawionych żaglach jest naruszeniem zasad elegancji przyjętych przez grupkę ludzi, i to naruszeniem przez osoby do tej grupki nie należących - o czym dalej.
Analogią byłoby zestawienie obok siebie "prostytuowania się" i "noszenia niemodnego żakietu". I potem wyciągania wniosków na podstawie obu zjawisk. Takie wnioskowanie jest, przyznasz, kompletnie bezpodstawne.
Odłóżmy więc na chwilę na bok, jak proponuje kpt. Sałaban (choć sam się do tego nie stosuje), kwestie naruszania prawa i może też ogólnych zasad kultury, bo co do tego chyba nie mamy żadnej różnicy zdań. Skupmy się na samym "zejmaństwie" i jego zewnętrznych oznakach, czyli etykiecie.
Nie lubię wikipedii, ale skoro wszyscy, to i ja: etykieta, kurtuazja - zbiór norm zachowania, zwyczajów i form towarzyskich (savoir-vivre) obowiązujący w określonej grupie społecznej lub środowisku (np. etykieta dworska - ceremoniał dworski, różny na dworach różnych monarchów). Etykieta może być formalnie ustalona i spisana albo nieformalna, przekazywana ustnie. Etykieta była też częścią obszerniejszych kodeksów (np. kodeks etyczny, kodeks rycerski, kodeks bushido), które poza regułami zachowania określały też obowiązującą członka danej społeczności postawę moralną, dążenia czy sposób myślenia.
Jak widzisz, mamy tutaj określony zbiór norm zachowania obowiązujący: uwaga, to ważne: - w określonej grupie społecznej lub środowisku - różny na dworach różnych monarchów
Pozostaje kwestia, czy np. ja i kpt. Sałaban należymy do tego samego środowiska. Albo czy podlegamy tym samym monarchom. Nie poczuwam się do przynależności do jakiś środowisk, do których sam świadomie nie zgłosiłem akcesu, a kpt. Sałabana po prostu nie znam. Nie mam zielonego pojęcia, do jakiego środowiska należy. Myślę, że normy, które obowiązują w środowisku kpt. Sałabana pokrywają się w części z normammi, które obowiązują w środowisku moim, ale to, że ja nie popieram norm kapitana nie znaczy, że można mi z tego czynić zarzut.
Weźmy dla przykładu zwracanie się per pan. To oczywista forma grzecznościowa, w stosunku do osób obcych o statusie wyższym lub równym naszemu (do osób o statusie drastycznie niższym możemy mówić per ty, jak to się robi np. w stosunku do dzieci). Póki ktoś nie nawiąże z nami kontaktu pozwalającego na inne formy (dawniej był bruderschaft, dziś wystarczy chociaż pobieżna znajomość), stosuje się "pan".
Formy "kolega", "towarzysz" czy "druh" obowiązują w ramach pewnych organizacji. Sęk w tym, że kpt. Sałaban nie znajduje się (a szkoda, a szkoda) na liście członków YK Stal Gdynia, więc ja nie mam podstaw, by od razu wyskakiwać z "kolegą", bo taka forma u nas w klubie (oczywiście pomiędzy osobami, które chcą zachować podstawowy dystans) obowiązuje. Zwłaszcza, że domyślam się, że kapitan jest osobą starszą, zasłużoną, no i ma większy jacht.
O, apropos etykiety. Można się do kogoś zwracać per "pan", ale można i wg posiadanego tytułu (czasem funkcji, choć przed wojną "prezes" był i tytułem i tytułowano takiego człowieka prezesem czy np. ministrem dożywotnio). Mówiąc "kapitan Sałaban", "prezes Kaczmarek", "sekretarz Stosio" dopasowujemy się do pewnych ogólnych, choć może już zapomnianych zasad etykiety zwanej kindersztubą. Skądinąd "prezes Kaczmarek" ma niemiły zwyczaj mówić do każdego per "ty", nawet, jeżeli "ty" chce zachować dystans, ma wyższy stopień lub większe doświadczenie żeglarskie. Dlatego PZŻ jakoś nie jest dla mnie wykładnią etykiety.
Ale wróćmy do tematu, zanim czytelnicy zasną. Żeby móc narzucać (przez przepisy, albo choćby przez narzekanie "oh, ta dzisiejsza młodzież") normy etykiety innym, trzeba sprawdzić, czy należą do tego samego środowiska. Czy są na dworze takiego samego monarchy.
I zdies sobaka zaryta, jak mawiają na wschód od nas. Czy fakt bycia "żeglarzem" wystarcza, by uznać, że to to samo środowisko. Wydaje mi się, że nie. Kpt. Sałaban w dodatku sam dzieli środowisko. Wyrzuca pewną część tych podzielonych poza nawias, a potem narzeka, że nie stosują się do norm środowiska. Konsekwencja nakazuje - skoro odbieramy im prawo do bycia żeglarzem (jachtmenem?), to i nie oczekujemy etykiety żeglarskiej.
Moim zdaniem nie da się utrzymać fikcji "środowiska żeglarskiego". Jako grupy o wspólnych zainteresowaniach i wartościach. Wyobraź sobie w jednym pomieszczeniu na przykład... dajmy na to, Mateusza Kusznierewicza (który ściga się za państwowe pieniądze w sporcie najwyższego wyczynu), kpt. Leszczyńskiego (który niechętnie wchodzi na coś, co nie ma rei na masztach), Zwierzaka - polarnika (który w przerwach od odganiania białych niedźwiedzi wozi za wynagrodzeniem jakieś pudła z ładunkiem), Maćka Kotasa pływającego na jakimś holenderskim wynalazku dla własnej frajdy, a może i do kompletu jakieś handlowca z warszawskiej firmy, który wynajął sobie Tango na Mazurach. I teraz szukać punktów wspólnych. Być może jakieś się znajdą. Mocno naciągając znajdzie się jeszcze kilka. Ale w sumie głównym punktem wspólnym będzie przesiadywanie na czymś, co się unosi na wodzie.
No to ja mam dużo wspólnego z Robertem Korzeniowskim. Obaj chadzamy piechotą...
Nawiasem mówiąc, rozpaczliwa próba połączenia tych środowisk przez PZŻ skazana jest u podstaw na przegraną. Bo Kusznierewicz potrzebuje bliskich związków ze związkiem (stąd idą przecież pieniądze na łódki, wyjazdy, no i powołanie na olimpiadę), natomiast Maciek Kotas jedyne, czego pragnie, to żeby PZŻ się od niego trzymał jak najdalej. Bez podziału na Polski Związek Żeglarstwa Wyczynowego i ew. jakąś organizację cruisingową się nie da. Ale to tylko dywagacja.
Wróćmy do tematu etykiety żeglarskiej, skąd się wzięła i po co jest. I dlaczego tak rozpaczliwie nie pokrywa się z tym, co robią żeglarza na zachodzie. Naprawdę, jeżeli jacht w Szwecji ma jakąś nazwę, to najpewniej jest pod banderą niemiecką, bo Szwedzi jakoś masowo nie malują tych nazw na burtach. I miewa nazwę trywialną, np. "Wiebke" (żeńskie imię). Na noc bandery się nie zdejmuje, bo przecież każdy "forynofis" musi wiedzieć, czy coś obcego stoi w porcie i gdzie podejść. No i nie stawia się jej o ósmej rano w postawie zasadniczej w dwuszeregu przy dźwiękach sygnałówki (autentyk: jak stałem kiedyś w Jastarni, do mnie dobił jacht z HOMu. Harcerze poszli na dyskotekę, popili się tam i do czwartej hałasowali. O siódmej w ramach zdyscyplinowania ktoś tam wymyślił stawianie bandery przy dźwiękach sygnałówki. Od czego czasu nie pozwalam harcerzom stawać do burty).
Tam jest zupełnie inaczej. Myślę, że dlatego, że tam jest normalnie. Żeglarstwo jako takie jest tam formą aktywności jak uprawianie ogródka, spacer po lesie czy wyjazd na Teneryfę. Prawie nikt nie żegluje "ku chwale ojczyzny", "sławiąc imię bandery" czy jakoś tak. "Prawie", bo margines jachtów skautowskich i innych organizacji istnieje. W każdym razie, skoro traktuje się żeglarstwo normalnie, lubi się, robi to za własne pieniądze, to nie robi się szopek na pokaz. Nawet cumuje się inaczej.
Wiesz pewnie o tym, że większość Szwedów wiesza sobie flagę przed domem. A my żyjemy w kraju, w którym dopiero od kilku lat nie idzie się do więzienia za wywieszenie flagi bez oficjalnego nakazu.
Dlatego na zachodzie inaczej rozumie się etykietę i elegancję. Nie wypada pływać jachtem brudnym. No ale przecież nie wypada mieć brudnego domu, samochodu czy psa. Nie wypada głośno śpiewać. W porcie, na campingu czy przed domem.
Czy wypada nosić kapitańską czapkę? W Niemczech jest kilka internetowych sklepów, które świetnie prosperują sprzedając najwyższej marki odzież "zejmańską". Czapki, marynarki, pulowery, to wszystko, co z emeryta zrobi wilka morskiego jak z czasów u-boot waffe. Czy wypada nosić bikini? Po to się pływa jachtem, żeby się opalić, więc oczywiście, że tak. Zwłaszcza, jak się jest młodą i atrakcyjną kobietą. Czy wypada chodzić w samych gaciach? Niby dlaczego nie. Czy wypada pływać naraz na grocie i silniku? Ależ jak najbardziej, fok to trudna sprawa, a silnik nie. Czy cumuje się z postawionymi żaglami? Najczęściej zwija się je i zakrywa pokrowcem godzinę przed wejściem do portu (podziwiam wiarę w niezawodność silników, ja boję się przechodzić przez przybój bez przynajmniej gotowych do stawienia). Czy wypada mieć owłosiony tors? Kobietom nie... a ciemne okulary? Oczywiście trzeba je mieć, bo można dostać zapalenia spojówek.
U nas etykieta żeglarska wyrosła z instrumentalnego traktowania żeglarstwa. Co to jest to instrumentalne traktowanie? Otóż uświadomił mi to kiedyś kolega, harcerz, a w dodatku osoba wyjątkowo inteligentna. Dyskutowaliśmy tak ogólnie, ja wykazywałem na różne zjawiska związane z harcerskimi jachtami itd. On to podsumował: "Ale widzisz, Jacek, w harcerstwie nie chodzi o żeglarstwo. Żeglarstwo jest tylko środkiem do wychowania młodego człowieka w odpowiedni sposób. Dlatego nie można do żeglarstwa przykładać największej uwagi, bo nie ono jest najważniejsze".
Polska etykieta żeglarstwa wyrosła przez dziesięciolecia istnienia "żeglarstwa będącego środkiem do czegoś innego". Przed wojną żeglarstwo było zdominowane przez dwie paramilitarne organizacje - harcerstwo i LMK. Nie darmo powierzano zadania organizacyjne Zaruskiemu, który nie przypadkiem miał przed nazwiskiem - "generał". Znaczna część żeglarzy miała źródła w wojsku, najczęściej rosyjskim. Wychowawcy kadr morskich - Mamert Stankiewicz, Konstanty Maciejewicz - to przecież prosto z rosyjskiej floty wojennej. Stąd do żeglarstwa trafiły wzorce z regulaminów flot, a za prawdziwego żeglarza uznawano tego, kto stawał na baczność i wielbił dyscyplinę wojskową.
Po wojnie zjawisko to nasiliło się znacznie. Nawet w formie pisemnej, przecież wprost ze stalinowskiej marynarki przeniesiono "regulamin służby okrętowej". Żeglarstwo było tolerowane o tyle, o ile służyło wychowaniu kadr dla wojska, marynarki wojennej, a jeżeli już nie, to choć edukacji w kilku pro-wojskowych umiejętnościach. Oczywiście im później w PRL, tym zjawisko słabło i w latach 80-tych nikt go nie traktował poważnie. Nikt nie traktował poważnie i samej etykiety. Pamiętam mój pierwszy rejs na Zachód, Copernicus wracał wyładowany przemytem od zęz po pokładniki. Choć faktycznie, bandera o ósmej na maszt wjeżdżała.
W polskich obyczajach żeglarskich nie zdążyła się zagnieździć normalność. Normalność to jest wtedy, kiedy ja płynę sobie z żoną i córką w szkiery, a nie udaję jakiegoś kaprala przed kilkoma wystraszonymi młodziakami. Jak płynę w szkiery 6-metrowym jachtem (no, 6.95), to gdzieś muszę wywiesić pranie, na noc wystawić nocnik na zewnątrz (córka ma 3 lata), bo wewnątrz się nie mieści, bo rzeczy, wózek itd., to jak jestem sam, to cumy sprzątnę po opanowaniu reszty bajzlu, to w końcu manewruję tak, żeby było bezpiecznie i sprawnie, a że silnik i żagle, to trudno. Nawet, jak się komuś nie podoba. Pływam roznegliżowany, bo raz, że 30 stopni, a dwa, że się chcę opalić. Z odbijaczami to różnie. A jak położę maszt, to przecież przed dobrym zacumowaniem jachtu go nie postawię, bo mógłbym wyłamać.
Z punktu widzenia osoby, która ma pod sobą 8 osób powtarzających "taje!, panie kapitanie" może to wyglądać niestarannie. Niezgodnie z tradycją i w ogóle. Punkt osoby trzymającej się "regulaminu" mnie z kolei zbytnio nie obchodzi.
Z przestrzegania literalnego etykiety czuję się zwolniony tak, jak czuję się zwolniony z przynależności do środowiska związanego tą etykietą. Zresztą, już nawet sam Wysocki naśmiewał się z kapitanów krzyczących (cytuję z pamięci) "To ma być jacht!? Ja tu chcę widzieć krew na pokładzie". A było to z 30 lat temu.
Z innych tematów, praca magisterska mojej żony (pierwszej) miała za temat porównanie obyczajów żeglarskich w Szwecji i w Polsce. W katedrze skandynawistyki Uniwerku Gdańskiego. Część "polska" została w zasadzie w całości oparta o "Ceremoniał morski i etykietę jachtową" Koczorowskiego, bo tak wtedy środowisko to postrzegało. Może nie przestrzegało, ale uważało, że należy. Było to chyba w 1997 roku. Ciekawy jestem, jak dziś wyglądałaby podobna praca.
Mam nadzieję, że znacznie powszechniejsza byłaby postawa "póki nie przeszkadzam innym i zachowuję się rozsądnie i bezpiecznie, ceremonie z żaglowców mogę traktować hobbystyczno-historycznie". A jeżeli ktoś lubi harcerską dyscyplinę, to i znajdzie coś dla siebie.
A miłośnikom ścisłej etykiety polecam pewien produkt firmy Nauticalia (UK). Otóż firma ta odkupiła sporo drewna z remontu HMS Victory, które to drewno trzeba było wymontować z żaglowca. Porobiła z niego otwieracze do butelek i inne gadgety.
Otwarcie piwa kawałkiem okrętu Nelsona z pewnością wyrówna hańbę wejścia do portu na pagajach.
Pozdrawiam Jacek Kijewski
|