PRAWDZIWYCH PRZYJACIÓŁ POZNAJESZ, KIEDY POTRZEBUJESZ
z dnia: 2009-10-07
Wiecie co się kryje za nowomową forsowanych projektów aktów prawnych pod kryptonimem "właściwy związek żeglarski" ? Nie wiecie, no to sobie teraz poczytajcie. Nie będę wyjaśnienia łopatą szuflował. I jeszcze raz wróćcie do tytułu i podtytułu newsa. Kamizelki i żyjcie wiecznie! Don Jorge ====================
Pomorska Fundacja Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych "KEJA" przy wsparciu, miedzy innymi Stowarzyszenia Armatorów Jachtowych, zorganizowała "Zatokowe spotkanie 2009 - poczuć morze". Polegało to na tym, że z Narodowego Centrum Żeglarstwa w Gdańsku wypłynęła na Zatokę armada piętnastu jachtów na powitanie 'Zawiszy Czarnego'" "Zawisza" wracał z kolejnego rejsu z cyklu "Zobaczyć morze"... Niecodzienność tego wydarzenia polegała na tym, że na pokładzie zarówno Zawiszy jak i jachtów znajdowały się osoby niepełnosprawne, przeważnie niewidzące... I to tyle mojego wstępu, jako członek zarządu Fundacji Keja jak i Rady Armatorskiej SAJ, mogę być nieobiektywny dlatego niech "przemówi" uczestniczka tego spotkania... Ale nie mogę się powstrzymać od pewnej złośliwości:-) "Oszołomy Internetowe" skupione w SAJ propagują żeglarstwo wśród niepełnosprawnych a Polski Związek Żeglarski żąda badań lekarskich przy kursach na patenty żeglarskie... Nie skomentuje tego.
Jerzy "Jurmak" Makieła
 ______________________________________ Kiedy w piątek drugiego października czekałam przy dworcu w Gdańsku na transport, którym się miałam zabrać do Górek Zachodnich, zastanawiałam się, co mnie tam czeka. Znałam program pobytu, wiedziałam, jakie czekają mnie atrakcje ale nawet do głowy mi nie przyszło, że przede mną aż takie cudowne dni. Wojtek, mąż Sylwii Skuzy, był pierwszym łącznikiem spotkania. Po bardzo serdecznym przywitaniu załadował do busa tych, którzy zjawili się na dworcu na określony czas i powierzając nas panu kierowcy wsiadł do własnego samochodu, gdzie zabrał tych, którzy nie zmieścili się w busie
. Po przyjeździe do Górek Zachodnich czekało nas serdeczne powitanie Sylwii i bez większych formalności zakwaterowani zostaliśmy w dwóch hotelach Centrum żeglarstwa. Większość zlotowiczów zamieszkała w "Jadarze', a ci, którzy się tam nie zmieścili, skierowani zostali do pobliskiego "Galionu', gdzie ulokowani zostali w nowoczesnych pokojach. Po rozpakowaniu i odświeżeniu zebraliśmy się wszyscy na pobliskiej kei, gdzie czekali już na nas ratownicy z psami ratowniczymi i dużą ilością bardzo ciekawych informacji. Psy, to nowofundlandy, które są przeszkolone w ratowaniu tonących.Bardzo ciekawie i przystępnie mówił o tym pan Andrzej. Można było zaprzyjaźnić się z tymi pożytecznymi zwierzakami, można było wydawać im polecenia, Można było się przekonać na własnej skórze, jak ratuje się tonącego. Pan Andrzej i reszta ratowników, którzy zrobili nam szkolenie, byli otwarci na nasze pytania i w sposób wyczerpujący odpowiadali na zadawane pytania. Ponieważ nie było chętnego, kto by skoczył do wody, pokaz ratowniczy w końcu się nie odbył, ale teoretycznie poznaliśmy problem ratowania ludzi na morzu. Następnym punktem programu było zwiedzanie jachtów. Chodziło o to, żeby móc się szczegółowo zapoznać z wyglądem żaglówki. Bałam się trochę, jak to będzie z tym wchodzeniem na jacht, ale załoga jachtu kapitana Wątrowicza zrobiła wszystko, by każdy uczestnik spotkania zatokowego mógł łatwo i bezpiecznie wejść nie tylko na pokład łodzi, ale zwiedzić go w całości. Z wielkim wzruszeniem poruszałam się po tym jachcie, bo chociaż wcześniej bardzo chciałam na takim jachcie sie znaleźć, dopiero teraz zaczęło mi się spełniać marzenie o pobycie na prawdziwej żaglówce. Nikt mnie nie poganiał, więc zupełnie samodzielnie i całkiem powoli obejrzałam sobie najpierw wszystko, co było na pokładzie, a potem przy pomocy pani Doroty zeszłam do wnętrza, gdzie dokładnie o wszystkim zostałam poinformowana i zaproszona do obejrzenia wszystkiego, co się tam znajdowało. Tak więc obejrzałam koje, stoliki, kuchenkę,. łazienkę, szafę, wieszaki na sztormiaki, skrzynie na jedzenie i wszystko to, co stanowiło wyposażenie wnętrza łodzi. Ponieważ przed zejściem do kambuza obejrzałam rufę, po wyjściu na pokład postanowiłam także zwiedzić dziób jachtu. Wygramoliłam się tam po jakiejś ławce, czy jakiejś innej skrzyni i tam natknęłam się na pana kapitana, który objął mnie nie tylko opieką, ale i ramieniem i wtedy poczułam w sercu taką radość, jak jeszcze nigdy w życiu, że ja taka nieważna nagle stałam się ośrodkiem zainteresowania kogoś tak ważnego, jak kapitan W. Tak zwyczajnie i szczerze odpowiadał na zadawane pytania, jakbyśmy się znali nie od dziś. Tyle życzliwości było w Jego głosie, że mogłabym tak stać i pytać bardzo długo, ale na zwiedzanie jachtu czekali następni uczestnicy zatokowego spotkania, więc z wielkim żalem, ale i wdzięcznością w sercu pożegnałam serdecznego pana kapitana. Następnym punktem programu była uroczysta inauguracyjna kolacja. Były powitania, dużo słów wzruszenia, a mnie się nagle wydało, że weszłam do innego świata. Tylu wspaniałych ludzi w jednym miejscu, to po prostu coś, czego się nie da opisać. Kiedy na hasło Sylwii zaczęliśmy śpiewać naszą główną zatokową piosenkę, "Keja", tak ścisnęło mnie w gardle, że w pewnej chwili musiałam przerwać śpiewanie, a niesforne łzy popłynęły mi z oczu, jak krynica szczęścia. Nie mogłam uwierzyć, że zaczęło się spełniać jedno z moich największych marzeń, Po obfitym i bardzo smacznym posiłku zaczęło się długie, wspólne śpiewanie, które już zupełnie zintegrowało całą społeczność spotkania. Kto chciał, mógł zaśpiewać, co najbardziej lubi, a wszyscy życzliwie i gromkimi oklaskami to nagradzali. Sylwia od czasu do czasu mówiła coś do nas, a w głosie jej była radość. Bardzo długo trwał ten cudowny wieczór, bo atmosfera była taka, że nikomu nie śpieszyło sie do łóżka, chociaż następnego dnia trzeba było wstać dość wcześnie, żeby móc nadążyć za zaplanowanym programem. piętnastoma jachtami podpłynęliśmy do "Zawiszy', który czekał już na nas na kotwicy i po uroczystym salucie już razem popłynęliśmy w stronę Gdyni. Nie wiem, co odczuwali inni, ale ja, gdy weszłam na pokład 'Śniadeckiego", znowu łzy zakręciły mi się w oczach, bo chociaż urodziłam się w Gdyni, a przeżyłam już niemało lat, nigdy dotąd nie miałam okazji płynąć żaglówką w rejsie przeznaczonym tylko dla ludzi, którzy wprawdzie nie widzą, ale myślą, czują i marzą, a kiedy marzenie się spełnia, muszą się poczuć szczęśliwi i wtedy trudno powstrzymać łzy wzruszenia. Pod wodzą pana kapitana Jarosława G zaczęliśmy swój pierwszy w życiu rejs. Pogoda była nieszczególna. Od samego początku wiał dość silny wiatr, ale cała załoga przez długi czas wytrwale tkwiła na pokładzie. żaglówka przechylała się to na prawą, to na lewą burtę, ale nikt sie tym zbytnio nie przejmował. Wystarczyło się dobrze złapać stałych punktów, żeby było całkiem bezpiecznie. W czasie gdy mocny wiatr owiewał mi twarz, mówiłam do Neptuna: "Jesteś dobry, wspaniały, pozwalasz odczuć morze nawet takim, którzy nie mogą go zobaczyć. Dlatego pokazujesz, jak huczy, jak faluje, jak pięknie śpiewają jego fale. Pozwalasz nawet, by dotykały naszych stóp i w ten sposób robisz nam chrzest". Kiedy już w pełni nasycona nowymi doznaniami zeszłam pod pokład, natychmiast znalazła się gorąca herbata i dużo dobrego jedzenia. Ponieważ nie miałam żadnych problemów zdrowotnych związanych z chorobą morską, najadłam się do syta i przez cały czas śledziłam dość gwałtowne przechyły jachtu. Przez radio słyszałam, że prawie wszystkie jachty zawracają od Sopotu, z radością sie dowiedziałam, że "Śniadecki płynie dalej. Dopiero przed Gdynią pożegnaliśmy "Zawiszę" i dopiero wtedy ruszyliśmy w drogę powrotną. No i teraz dopiero zaczęło się prawdziwe kołysanie, bo płynęliśmy pod wiatr. Prawie przez cały czas leżeliśmy na lewej burcie. Przechyły były takie, że trudno się było utrzymać na nogach, ale wcale się nie bałam. Nasz kapitan miał w głosie coś takiego, co budziło pewność, że wszystko jest w porządku. Mój brat był marynarzem i ponad 40 lat pływał we Flocie Handlowej, więc sobie wyobrażałam, jak to było, gdy zdarzały się prawdziwe sztormy. U nas najwyżej wiała szóstka, ale przy większych przechyłach wszystko, co nie było zabezpieczone, uciekało nam spod rąk jak żywe, więc ciągle czegoś szukałam: a to komórki, a to torebki, a bardzo w pewnej chwili musiałam się doznaniami podzielić z kimś z lądu, więc ponieważ był dobry zasięg, wykrzykiwałam do telefonu najbardziej radosne słowa typu: cudownie, pięknie, niesamowicie, wspaniale, niepowtarzalnie, aż mój rozmówca się podniecił, że mam takie fajne wrażenia. Kiedy dobijaliśmy do kei, zrobiło mi się żal, że to już koniec, ale jednocześnie byłam wdzięczna wszystkim tym ludziom, że umożliwili mi takie niezapomniane przeżycie. A tam na kei z niepokojem czekała na nas Sylwia, ale kiedy usłyszała nasze rozradowane głosy, chociaż przemarznięta do szpiku kości, razem z nami poddała się radości. Z żalem żegnałam naszego kapitana i ponieważ nie znalazłam słów, którymi mogłabym mu podziękować za spełnione marzenie, po prostu uściskałam go bez słów, bo to mi się w tamtej chwili wydało najbardziej właściwym gestem. Po przebraniu z przemoczonej odzieży pozwoliłam sobie na trochę odpoczynku w ciepłym, przytulnym hotelowym łóżku, że zasnęłam nie wiadomo kiedy i tak pospałam, że aż spóźniłam się na uroczysty bankiet. A muszę powiedzieć, że Sylwia w natłoku tylu spraw i o nas nie zapomniała, wysyłając córkę, żeby sprawdziła, co to się stało, że nie ma mnie ani przewodnika przy stole. Było mi trochę wstyd, no, ale co robić, skoro tak to się stało? Nikt jednak nie powiedział marnego słowa, więc kiedy usiadłam przy stole, jak gdyby nigdy nic włączyłam się do piosenki o kei no a potem dostałam dużo dobrego jedzenia. Trochę trudno było się porozumiewać, bo nagłośnienie zagłuszało wszystko, więc nie pogadałam z sąsiadami, a kiedy pan Andrzej ratownik zapytał, jak leci, odpowiedziałam tylko, że super chociaż bardzo chętnie pogawędziłabym sobie z nim dłużej. Ponieważ poprzedniego wieczoru także coś zaśpiewałam, na bankiecie też zostałam poproszona o powtórkę i bardzo się ucieszyłam, kiedy niektórym uczestnikom spotkania moje śpiewanie też sie podobało. Tańce i śpiewy przeciągnęły sie do późna w nocy, ale następnego dnia, kiedy też dość wcześnie trzeba było wstać, by po obfitym śniadaniu jechać do Gdyni na zwiedzanie "Zawiszy" i oceanarium, wszyscy w doskonałych humorach stawili się na czas. W Gdyni wiał silny, ale ciepły wiatr. Kiedy pani z Telewizji poprosiła, żebyśmy zaśpiewali coś wspólnie, zabrzmiała rozgłośnie piosenka "Morze, moje morze". Potem po 15 osób wchodziliśmy na pokład wymarzonego żaglowca. Kiedy znalazłam się na pokładzie, znów ogarnęło mnie takie wzruszenie, że z trudem pohamowałam łzy, bo przecież nigdy nie sądziłam, że ten wspaniały żaglowiec nie zostanie we mnie tylko piosenką, która nie może się zdarzyć spełnieniem. Za mało było czasu, żeby wszystkiego dotknąć, wszystko chociażby w przelocie zapamiętać, ale zakiełkowało we mnie coś na kształt marzenia, że może jeszcze kiedyś wrócę na ten pokład i ukradkiem rzuciłam grosik, żeby się spełniło i szybko się okazało, że tak się stanie w istocie, bo kiedy zeszłam z żalem na ląd, spotkała mnie prawdziwa niespodzianka. Pan kapitan Janusz Zbierajewski podszedł do mnie i powiedział"Nie widzę przeszkód, byś wzięła udział w przyszłorocznym rejsie. Musisz się tylko w porę na to zdecydować i dać znać, że tego chcesz", a mnie się zdawało, że to tylko cudowny sen i aż musiałam się uszczypnąć, żeby uwierzyć w to cudowne zapewnienie. Serdeczny uścisk ręki kapitana przypieczętował obietnice, a ja zaczęłam już nowe życie chociaż przeżyłam wiele trudnych lat. Kiedy całą grupą szliśmy do Oceanarium, prawie się już do nikogo nie odzywałam, bo tyle było we mnie szczęścia, że musiałam z nim pobyć sama. Rozmawiała ze mną pani z gdańskiego radia. Coś mówiłam, o czymś ją zapewniałam, coś nawet zaśpiewałam na jej prośbę, ale tak naprawdę to ciągle byłam nieobecna dla świata i nie wiem, co dokładnie mówiłam. W oceanarium oczywiście jak inni wszystkich eksponatów dotykałam, bo różne zwierzęta morskie zostały nam udostępnione, ale chodziłam jak we śnie, bo zdarzyło mi się coś, czego już w życiu bym się nie spodziewała, a tak właściwie, to zawdzięczam to Sylwii, która zorganizowała to spotkanie zatokowe i dzięki której poznałam tylu dobrych i życzliwych ludzi. Można by się zastanawiać, po co to wszystko niewidomym ludziom. Jednak ekipa Sylwii takich pytań nie miała. Wszyscy żeglarze i wolontariusze wiedzieli jedno: kiedy można uszczęśliwić ludzi bez względu na ich stan, trzeba to robić, bo tylko wtedy każde życie ma sens. Dziękuje więc wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że kilkadziesiąt serc zabiło żywszym rytmem i rozpromieniły się uśmiechem twarze osób biorących udział w pierwszym zatokowym spotkaniu.Do następnego spotkania! Ahoj! Helena Urbaniak,
a dla zaprzyjaźnionych Stokrotka __________________________ poproszę o klik tu:
|