W REJSIE SOLO NAWET MAŁY URAZ
z dnia: 2010-02-15
Dzi¶ drugie opowiadanko Andrzeja Lepiarczyka z zapowiedzianej serii o samotnym rejsie dookoła ¶wiata. Przypominam - już 5 marca w gdańskim Dworze Artusa wręczenie nagród REJS ROKU. Andrzej jest Laureatem II Nagrody Honorowej. Niestety tym razem nie u¶ci¶niemy mu prawicy. Co się odwlecze, to napewno nie uciecze.
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
__________________________

W rejsie solo nawet z niewielkiego urazu robi sie problem. Bardziej powazna kontuzja moze miec tragiczne konsekwencje. Dlatego trzeba bardziej uwazac, myslec co sie robi, gdzie sie stawia stope i spieszyc sie powoli. Poza tym rejs solo nie jest bardziej niebezpieczny niz rejs zalogowy. O przypadkach, ze na srodku oceanu ktos uderzyl w zagubiony przez statek kontener, czytalem w magazynach zeglarskich. Kilka wierobow wystraszylo mnie niezle, tylko po to aby glosniej zachrapac, chlapnac mocniej ogonem, zanurkowac i pokazac sie po chwili w bezpiecznej dla obu stron odleglosci. Rozmawiajac z zalogami niemal wszystkich jachtow spotkanych po drodze (lacznie kilka milionow mil morskich plywania), znalazlem tylko jedna osobe, ktora miala kolizje z wielorybem, najprawdopodobiej chorym. Wszyscy bez wyjatku mieli cos do opowiadania na temat niebezpiecznych sytuacji ze statkami. Ja rowniez mialem kilka takich incydentow. Z perspektywy czasu i analizujac te sytuacje bez emocji wierze, ze bez mojej interwencji do kolizji by doszlo tylko jeden raz. Jeden raz na 55,000 mil, to bezpieczniejsze niz jazda rowerem. W niektorych rejonach (Morze Czerwone, Indonezja, Kolumbia) piractwo rozwija sie gwaltownie. Tym niemniej znacznie wiecej ludzi zostalo obrabowanych stojac na kotwicy, nie mowiac juz o karnawale w Brazyli czy napadach w bialy dzien na ulicach Colon i jakos nikt z tego wielkiego wrzasku nie robi. Bez cienia watpliwosci najniebezpieczniejsza byla sytuacja jaka sam sobie nawarzylem przez przeoczenie drobnego detalu w czasie treningu, albo raczej - przez czysta glupote. Nie sposob w kilku slowach wyjasnic szczegoly calej historii, ale w telegraficznym skrocie to bylo tak. Na etapie z Panamy do Honolulu, w czasie rejsu z Le Havre do Vancouver, stracilem halyard czyli fał. Powiazalem kilka wezlow wspinaczkowych i zaczalem sie wdrapywac na maszt po linach, tak jak to trenowalem. Gdzies na trzech czwartych wysokosci "poslizgnalem" sie i polecialem w dol. Nie wiecej niz po 30 centrymetrach, zatrzymala mnie lina asekurujaca. Niestety wszystko zakleszczylo sie na dobre. Dyndalem bezradnie jak worek ziemniakow. Wiatr sie wzmagal. Niewielka fala kolysala lodzia ciskajac mnie z jednej strony na druga. Wszystkie wysilki konczyly sie niepowodzeniem. Po godzinie coraz czesciej przychodzilo mi do glowy ze to juz koniec. Z minuty na minute opadalem z sil. Jakims ostatnim nadludzkim wysilkiem, pomagajac sobie zebami udalo mi sie poluzowac wezel. Podrapany i posiniaczony siedzialem kolo masztu niesamowicie spragniony, ale przez dluga chwile nie mialem sily aby sie dowlec do kokpitu po lyk wody. Na rejs dookola swiata kupilem juz prawidlowe akcesoria wspinaczkowe. Pomimo to w podobnej sytuacji w drodze na Martynike nie wchodzilem na maszt, ale zmienilem kurs i poplynalem na Wyspe Wniebowstapienia. Rod i Mary z Sheer Tenacity pomogli mi sprawnie wszystko uporzadkowac. Wspominaja o tym spotkaniu na swojej stronie. http://svsheertenacity.blogspot.com/2009/01/mistaken-for-turtle.html Andrzej Lepiarczyk
|