SUBIEKTYWNIE O PEWNYM REJSIE STAŻOWYM
z dnia: 2010-09-10


Niedawno jednej z korespondencj zafundowałem tytuł "Dlaczego sprzedałem jacht MILAGRO V". Po stanie licznika czytan newsa sądzę, że tytuł ten spełnił zadanie (intrygujące). Podążając tym tropem - powinienem chyba dzisiejszy news zatytułować "Dlaczego budowałem pięć kolejnych łódek". Odpuszczę, ale  wyjaśnię od ręki - właśnie dlatego, aby nie doświadczać tego, czego doświadczył  Dariusz Zgorzelski. Bo "po mojemu" - nie ma takiej radości i przyjemności w żeglarstwie jak żeglowanie na swoim. Choćby to było takie skromniutkie maleństwo jak słynne jachciki  "Romuś" czy "Holly". A ile się można wtedy nauczyć !  Żeglowanie na maleństwie jest dodatkowo premiowane satysfakcją, że jest się dzielnym.
No tak, ale znany Wam już jestem przecież z nieobiektywnosci newsowych wstępów :-)
Kamizelki !
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
===============================

WSPOMNIENIA MOTOROWODNEGO NA ŻEGLARSKIEJ FALI CZYLI MORZE OBNAŻA
 
Cóż może być coś fajniejszego niż rejs na wspaniałym statku żaglowym oferującym rewelacyjne warunki do nauki sztuki żeglarskiej i do wypoczynku w gronie cudownych zahartowanych doświadczeniami przyjaciół żeglarzy, którzy chcą podzielić się wiedzą by zaszczepić w nowych adaptach szlachetną sztukę żeglowania i miłość do wody?
 
Jest to dziwne, ale może nim być rejs na zapuszczonym i zaniedbanym „żygliwym“ (tzn. bujającym ponad wszelką miarę) statku gargamelu - królu wszystkich czyli „Kapitanie Gargamelu“ będącym zlepkiem przypadkowym pomysłów i wykonaniem rodem z poprzedniej epoki w gronie zgorzkniałych, nieprzyjemnych, leniwych, niekompetentnych i nakierowanych na doraźny zysk ludzi dla których „żeglarska fala“, na wzór tej wojskowej, a nie morskiej, to najlepszy sposób na bycie kimś.
 
Powiem więcej - w takich okolicznościach może być jeszcze fajniej, bo nieodparcie śmiesznie!!!
 
To ludzie dokonują takich rzeczy, ale tego cudownego zrządzenia losu w żadnej mierze nie zawdzięczam ani organizatorowi rejsu, ani stałej załodze łódki i na pewno nie było to ich planem, bo ich plan to … brak planu oraz dewiza „jakoś to będzie“. Pewien zrozumiały dla żeglarstwa permanentny stan zależności od kaprysów pogody został tu podniesiony na wyższy poziom bezmyślności i nieróbstwa – nie planują rejsu, bo i tak pogoda nimi pokieruje, nie dbają o jacht, bo jak się popsuje to wtedy jakoś go zreperują. Taki plan ma w sobie tyle sprytu ile ma go liszka i speed-u co ślimak.
 
To, że tak dobrze się bawiłem w czasie rejsu zawdzięczam trochę swojemu charakterowi i doświadczeniu życiowemu, ale przede wszystkim kilku nowo poznanym towarzyszom, którzy razem ze mną eksplorowali niezmierzone pokłady absurdu, dyletanstwa, nieprofesjonalizmu, chamstwa, lenistwa oraz śmieszności co pozwoliło nam sprostać nieoczekiwanej sytuacji i pozostać sobą.
 
Już początek zapowiadał, że nudno na pewno nie będzie.
Po znacznym opóźnieniu wyjazdu ze Szczecina i całej nocy jazdy do Holandii, a potem koczowaniu w busach (co za przeżycie – przypomniałem sobie o wielu kościach i mięśniach, o których już dawno zapomniałem) oraz następnych paru godzinach oczekiwania na zaokrętowanie zmęczony usiadłem, jak się okazało na jedynym na statku, plastikowym krześle, które stało na pokładzie. Tak – jedynym!!!, bo przecież „koty“ mogą siadać na ogonach – po co im luksusy jak krzesła lub stół, nie mówiąc o materacach czy leżakach.
Bosmanowi, który brakiem chęci płacenia za wypite trunki zasłużył na ksywkę „Na Krzywy Ryj“ najwyraźniej się to nie spodobało, że takie zero i śmieć jak ja korzysta z takich luksusów, bo podszedł do mnie, kopnął w krzesło i ze słowami cytuję „Eeej“ zabrał mi je, by sam na nim zasiąść.
Trochę skonfudowany, ale jak to na początku pełen głupiego entuzjazmu poinformowałem go, że nie mam na imię Ej, a jak nie zna mojego imienia to, żeby zwracał się do mnie per Pan, a jeżeli nie potrafi kulturalnie to mogę mu ewentualnie udzielić krótkiej acz skutecznej lekcji zachowania.
Chyba mu się to nie spodobało, bo naszej miłej konwersacji przysłuchiwali się w śmiertelnej ciszy pozostali bezrozumni kandydaci na ofiary jak ja sam. Nie zawiązało to nici porozumienia między nami i tak już zostało do samego końca.
 
Generalnie smutny jest los „kotów na fali“. Można nawet powiedzieć, że na własną prośbę gotują go sobie sami uczestnicy rejsu godząc się na takie traktowanie. Z reguły są to młodzi ludzie, którzy nie są dość asertywni, a nie będąc pewni swojej wartości nie potrafią jej bronić. Schemat jest znany i przebiega jak w wojsku - Kapitan na początku rejsu wybiera Oficerów wacht, którzy w jego imieniu sprawują Boską Władzę. A władza upaja – szczególnie małych i słabych ludzi bez klasy o niskim morale oraz najprzeróżnijszej maści pozerów. Takie maltretowanie prowadzi do całkowitego zniechęcenia do żeglarstwa i pływania wśród części wrażliwych młodych ludzi oraz, co najgorsze, przygotowuje także rzesze nowych oprawców i miłośników fali, którzy tłumaczą takie zachowanie koniecznością walki o życie na morzu i podtrzymują dawno nieaktualny mit igrania ze śmiercią. Nie mówimy oczywiście o wypadnięciu za burtę po nadmiernym spożyciu i bez kamizelki.
Chcą wpoić adeptom, że tylko żeglarstwo jest ważne, a wszystko inne jest gorsze i nieprawdziwe. Stwarzają hermetyczny świat zachowań i języka obwarowany patentami i certyfikatami – wszystko, żeby uzasadnić swoją nienależną pozycję.
Nic bardziej błędnego – nam zwykłym ludziom w żeglarstwie i pływaniu chodzi o przyjemność i uprawiamy go dla rekreacji. Z żeglarstwa bezpośrednio żyje niewielu, a wszyscy inni uczestnicy robią to dla przyjemności płacąc za to wcale nie małe pieniądze.
 
Tak na początek, żeby nie wprowadzać zbyt rewolucyjnych zmian do systemu mam propozycję, która od razu pozwoli znacząco podnieść poziom zadowolenia klientów. Należałoby po prostu zróżnicować typy kabin i wacht. Jeden typ można by nazwać „Leasure and pleasure“ – to dla tych co chcą „lightowo“ i rekreacyjnie oraz drugi typ i nazwijmy go „sado-maso“ – to dla miłośników fali i niedźwiedziego mięsa. Wtedy wszyscy będą w miarę zadowoleni.
 
Z jednym z pozerów, których mowa była wyżej miałem bezpośrednio do czynienia - został oficerem mojej wachty. Był to niejaki Roberto pseudo „d'Artagnan“ (tak się zresztą sam przedstawiał), który już od początku nieparlamentarnymi słowami spróbował pokazać mi moje miejsce na jego statku, którym według niego było … czyszczenie toalet. Trochę się jednak przeliczył i po krótkim, ale stanowczym wyjaśnieniu z mojej strony jak go postrzegam i co myślę o jego osobie (podkreślam, że tylko z użyciem parlamentarnych słów) zawinął swój ogonek pod siebie i zniknął z pola widzenia.
Dla siebie i swojej kobiety niejakiej „Lady Elizabeth“ zachowującej się jak słodki podlotek-trzpiotek i idiotka-nastolatka, która wszystko robi pierwszy raz choć czerpiąc z żeglarskiego żargonu i metryki pasowałaby jej znacznie lepiej ksywa „Rycząca Czterdziecha“ przeznaczył zaszczytne stanowisko u Źródła Wszelkiej Mocy czyli w kambuzie. Mógł tam dowolnie rządzić kawą, colą i słodyczami oraz nalewać sobie największe porcje zupy – to było takie głupie i małe, że aż śmieszne. Taki typ ludzi nazywa się po imieniu bardzo nieparlamentarnymi słowami. „Lady Elizabeth“ mogła też bez cienia żenady swoją oblizywaną łyżką zajadać płatki ze wspólnego opakowania jak z własnego, a moje zwrócenie jej uwagi pewnie i tak nic nie dało, bo ten typ tak ma. Za to bardzo dobrze dogadywała się z etatową „Kambuzową Królową“, która chamskim zachowaniem chciała chyba prześcignąć wszystkich – na moje pytanie czy może podać jedzenie, o które poprosił jeden z załogantów/śmieci, a które jak się okazało później miała schowane w magazynie, powiedziała (przypominam, że byliśmy na morzu), żeby sobie poszedł do sklepu i kupił – milutkie nieprawdaż? Z tą parą tak jak z Bosmanem oraz „Kambuzową Królową“ nie zawiązałem nici porozumienia.
 
I tu czas na opis działań Kapitana. Mimo, że on sam woli nazywać siebie dumnie iszumnie i z goła inaczej to będę go jednak nazywać Kapitanem „Chomikiem“, bo to też futerkowe, ale miłe i małe zwierzątko, które strając się nie wadzić nikomu skrzętnie i zgrabnie zagarnia pod siebie.
Poinformowałem go o zaistniałym z „moim“ oficerem problemie. Z wcześniejszej korespondencji Kapitan „Chomik“ wiedział, że nie jestem żeglarzem tylko motorowodniakiem i do tego z bardzo krótkim stażem.
Jakie podjął działania, żeby wyjaśnić sytuację i rozwiązać narastający problem? Nie zrobił nic – dosłownie nic. Dlaczego tak postąpił?
Ze strachu przed konfrontacją, z lekceważenia, czy z innych powodów? To wedug mnie zupełnie bez znaczenia, bo w każdym przypadku jak najgorzej świadczy o jego profesjonaliźmie w organizacji wypoczynku i prowadzeniu szkoleń, ale niestety nie tylko. Nie wykazał zainteresowania potencjalnym konfliktem co stawia pod dużym znakiem zapytania jego kwalifikacje i predyspozycje do bycia kapitanem.
 
Poważne wątpliwości, zarówno pod względem metodycznym jak i merytorycznym, mam też co do prowadzonych przez niego szkoleń. Nie chodzi tu tylko o zanudzanie słuchaczy, bo choć kilka osób było blisko od zaziewania się na śmierć na szczęście nikt nie umarł. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć i zaakceptować szczycenia się żenująco słabą znajomością języków obcych – Kapitan „Chomik“ miał problemy z porozumieniem się z pracownikami portów oraz brakiem znajomości teorii, bo jak sam mówił jest magistrem „od fikołków“ i wszystko robi „na oko“.
Nie było mi dane mocno sądować jak dogłębna jest wiedza Kapitana „Chomika“, bo dopiero zaczynam swoją morską przygodę i moje doświadczenie oraz wiedza są na początkującym poziomie, ale na podstawie obserwacji konstatuję, że nie jest on w stanie wyjść poza mnemotechniczne sposoby i stosuje je bez zrozumienia istoty rzeczy. Nie jest w stanie podjąć dialogu i najwyraźniej boi się konfrontacji. Moje proste i trywialne pytania traktował jako potencjalne zagrożenie, bo uważał chyba, że przeszkadzą mu one w zachowaniu mitu nieomylności przez co, jak mniemam, próbował strofować mnie jak uczniaka, który przeszkadza na lekcji w szkole, bo jest na niej pewnie za karę.
Kolokwialnie mówiąc odpuściłem, bo nie chciałem robić mu wstydu przy wszystkich i po wykładzie wyjaśniłem dlaczego miałem rację. Inne osoby będące przy rozmowie zrozumiały, ale za to czy on to pojął nie dam głowy, choć werbalnie to przyznał.
 
Jak już wspomniałem planowania rejsu nie było. Nie będę dyskutował o słuszności decyzji, żeby nie wypływać w piątek trzynastego, ale jeżeli Kapitan „Chomik“,  jest przesądny, a to podobno normalne na morzu, gdzie nie igra się z losem, to powienien tak zorganizować rejs, żebyśmy nie musieli po całej nocy podróży czekać całego dnia i nocy w porcie.
Po prostu należało wyjechać z Polski rano następnego dnia. Można było spojrzeć w kalendarz i zaplanować – to przecież takie proste. Traktowanie klientów w ten sposób to brak poszanowania i przekonanie, że załoganci zniosą wszystko bez słowa sprzeciwu.
W ten oto sposób ten krótki rejs już na początku przed wypłynięciem jeszcze się skrócił. Na samym początku wykorzystaliśmy cały zapas czasu, co skutkowało potem pośpiechem i jego brakiem na wypoczynek oraz szkolenie.
 
Oszczędność jest cnotą, ale przepłynięcie praktycznie całego rejsu na silniku z minimalną prędkością tak, żeby spalić jak najmniej paliwa oraz z minimalną ilością wpłynięć do portów potrzebną dla wypływania stażu (wnioskuję z rozmów, że z uwagi na koszty portowe) stawia naszego kapitana w cnotliwości na równi ze świętymi.
Podobno na morzu najważniejsze jest zaufanie, ale moje Kapitan „Chomik“ wyraźnie nadużył go już na samym początku. To co przedstawiał jako przewagę rejsu czyli zaprowiantowanie w cenie, z uwagi na jego bardzo niski poziom było jednym z niepowodzeń.
Niestety Kapitan „Chomik“ nie wykazał się też empatią i współczuciem, bo gdy na koniec rejsu zapropowałem, żeby jedzenie, które zostało po rejsie plus dodatkowo dobrowolnie zebrane pieniądze od uczestników przekazać dla domu dziecka – oświadczył, że jedzenie zagospodaruje sam – cóż znając jego nastawienie nie wątpię w to - w końcu „Chomik“ wie co mówi. Myślałem jednak, że etap takiej pierwotnej akumulacja kapitału mamy już za sobą.
 
W trakcie rejsu poznałem nowe znaczenie różnych rzeczy, chociaż nie do końca o to mi chodziło. Teraz już wiem, że można nie jeść przez wiele dni, tak jak i nie korzystać z toalety. Zawdzięczam to jednak bardzo prozaicznym faktom, które nie przynoszą splendoru organizatorowi mianowicie monotonnemu jedzeniu serwowanemu z puszek i proszku oraz nieakceptowalnemu standardowi toalety. Jak widać każdy sposób jest dobry, by pokazać gdzie jest nasze klientów „kotów“ miejsce.
 
Trenowanie wytrzymałości nie skończyło się na tym. Woda zęzowa zalewała szafki i podchodziła pod koje tak, że prawie wlała się do uszu i do mesy, a ręczna pompa, do jej wypompowania zepsuła się – jak wiele innych urządzeń i elementów. Prace wykonywała głównie załoga, a Mechanik „Siedzący w  Podkoszulku“ w brudnych kapciach typu „wsuwki menskie eleganckie“ tylko z rzadka dawał się oderwać od plastikowego krzesełka. Raz za namową mojego oficera próbował zaproponować mi nawet rozebranie i czyszczenie pompy oraz zapuszczonej podłogi w maszynowni – ale bezskutecznie. Może kiedyś będzie to musiał zrobić sam chociaż bardzo wątpię czy z własnej woli.
 
Ku mojemu szczeremu zdziwieniu jeden jedyny raz zobaczyłem poruszenie wśród etatowej załogi i Kapitana. Wizyta w Helgolandzie przepięknej wyspie na Morzu Północnym pobudziła ich do aktywności i ponadnormatywnego zużycia energii życiowej. Ilości wypełnionych butelkami toreb reklamowych znoszonych na łódź podsuneła mi myśl, że może ma to coś wspólnego z strefą bezcłową z wyjątkowo tanim alkoholem? Hmm, a może to jednak było mleko, albo woda mineralna?
 
Tak jak i pierwszej Bosman „Na Krzywy Ryj“ udzielił mi też ostatniej lekcji dobrego obyczaju żeglarskiego oraz kultury osobistej godnej starej braci żeglarskiej. Dzięki niemu poznałem nowe znaczenie słowa potocznie uznawanego na lądzie za obelżywe, ale widocznie na wodzie jest inaczej. W trakcie wymiany spostrzeżeń o jego postawie i chęci przekazywania wiedzy, a nie chwalenia się przed „kotami“ tym czego to on nie widział i czego to on nie przeżył przypomniałem mu jak zapytałem go jak na ekranie radaru rozróżnić wskazania istotne od szumów odburknąl, że jak się będę gapił w ekran przez pięć lat to będę wiedział – wielkie dzięki Bosmanie za naukę. Wtedy to myśląc pewnie, że w ten prosty i prostacki sposób rozwiąże wszystkie swoje problemy, przez zaciśnięte zęby rzucił do mnie – spier…laj. Zaznaczam, że było to w trakcie trwania rejsu na statku, na którym pełnił etatową funkcję. Nie wiem do dziś czy było to pozdrowienie czy może raczej życzenie. Tak czy inaczej wtedy nie odpowiedziałem mu i teraz chcę to nadrobić odpowiadając mu tym samym – no to spier…laj Bosmanie i sam też spier…lam, bo twój świat to zupelnie nie moja bajka.
 
Na zakończenie rejsu, gdy zapytałem Kapitana „Chomika“ czy Bosman „Na Krzywy Ryj“ może odzywać się do mnie takimi słowami, ten jak zwykle po przyjacielsko powiedział, że mogę go podać do sądu. Mój kochany Kapitanie „Chomiku“ wolę zrobić coś zupełnie innego - zamiast podać cię do sądu wolę poddać ciebie pod osąd twoich przyszłych klientów i środowiska, bo myślę, że to będzie znacznie skuteczniejsze.
 
W Świnoujściu papierowe postacie i pozerzy zaczeli wracać do rzeczywistości. Dziewczyna Oficera „Lady  Elizabeth“ okazała się kobietą po przejściach, a raczej w trakcie przejść, bo jej głośna telefoniczna rozmowa, w której z nienawiścią awanturowała się, że będzie pływać z kim chce i gdzie chce oraz dalej coś niemiłego o swoich własnych dzieciach wprowadziła w pełne zażenowanie mimowolnych słuchaczy – najwyraźniej zapomniała, że MORZE OBNAŻA. Inne wakacyjne związki, które na morzu wyglądały jakby były na całe życie rozpadły się tak szybko jakby ich nigdy nie było.  No cóż MORZE NAPRAWDĘ OBNAŻA.
 
W Centralnym Ośrodku , którego nawet nazywa brzmi jak z innej epoki wszyscy wrócili do pełnej rzeczywistości szkoda tylko, że do takiej gdzie czas zatrzymał się dekady temu, gdy sama nazwa CENTRALNY OŚRODEK CZEGOŚTAM stawiała na baczność, a teraz budzi tylko żałość. Wszystko wyglądało dokładnie jak nasz statek - było zaniedbane i najwyraźniej bezpańskie. Jeżeli całe żeglarstwo w Polsce wygląda jak to miejsce to lepiej o nim nie mówić. Żal i złość. I pytanie jak to możliwe, że tacy ludzie chcą za wszelką cenę utrzymać status quo i swoją monopolistyczną pozycję. Oni naprawdę nie rozumieją, że czasy już się bezpowrotnie zmieniły i to „ne wrati“ – demokracja dojdzie wreszcie i do nich i zmiecie ich z powierzchni ziemi jak dinozaury. Z wolnością przyjdzie też odpowiedzialność, bo ludzie nie są głupi, a wszelkie zakazy, patenty i ograniczenia nie mają już żadnego sensu.
Niech żyje Wolność na Morzach i Oceanach. Żeglarze Morscy i Śródlądowi oraz Bracia Motorowodni łączcie się.
Fikcję całego tego układu widzi nawet uwikłany i korzystający z niego Kapitan „Chomik“ mówiąc, że najchętniej wszyscy by chcieli dostać staż bez pływania. Oczywiście nie rozumie, że ludzie po prostu chcą pływać i teraz, żeby to robić biorą udział w całej tej farsie dla forsy płaconej wiadomo komu.
 
Na zakończenie rejsu Kapitan „Chomik“ rozdał nam opinie i choć nie spodziewałem się niczego dobrego to wpis w rubryce p.t. inne uwagi najpierw wzbudził mój sprzeciw, który z czasem przeszedł w szczerą akceptację. Jestem dumny z wpisu, który cytuję brzmi „nie potrafił współdziałać z resztą wachty, przejawiał trudności w dostosowaniu się do życia statkowego“.
Przyznaję, że zupełnie nie potrafiłem współdziałać z resztą wachty przy fasowaniu sobie ponadnormatywnych porcji, podkradaniu słodyczy, żłopaniu kawki i wciąganiu kisielków poza kolejnością, a do życia statkowego rozumianego jako szorowanie kapitańskiej toalety też jakoś nie mogłem się wdrożyć i niech tak zostanie.
 
Wsiadłem do pociągu do Warszawy o nazwie nomem omen "Błękitna Fala". Ta jednak niosła mnie do domu, a mną targały prawdziwie ambiwalentne uczucia – żałowałem, że się skończyło i jednocześnie cieszyłem się, że się skończyło - cóż życie nie jest proste, a ja na dobre i chyba na całe życie zachorowałem na tą nieuleczalną chorobę zwaną morzem i to pomimo, że niektórzy zrobili prawie wszystko, żeby mi je obrzydzić.
 
I jeszcze jedno - grupa towarzyszy nazwała mnie na wyrost i trochę dla żartu Znaczy Admirałem, a ja samozwańczo i buńczucznie przyjąłem ten Tytuł. Niech mi morze i prawdziwi Znaczy Kapitanowie wybaczą. Może kiedyś zasłużę na niego –  byłoby fajnie.
 
Podziękowania za wspólny rejs dla Małgosi, Natali, Przemka, Dominika i Gerarda.
 
Wasz Samozwańczy Znaczy Admirał.
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=1552