CZY WARTO ODDAWAĆ ŻYCIE ZA SAJK-S?
z dnia: 2010-11-17


Wielki żeglarz maleńkiej morskiej łódki - Edward Zając  (komentując poprzedni news) chyba nie przeczuwał, że wywoła problem solidarności "przyjemniaczków" wobec "komercjantów" , jako fundamentu naszych wspólnych fortyfikacji obronnych. Podkreślam słowo - "solidarności".
Rozważania prowadzi kpt. Jacek "Jacenty" Kijewski.
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
______________________________ 

Drogi Jerzy,
Wiedziałem, że w Twoim okienku news (zresztą: z drugiej, choć rzetelnej ręki, a nawet dwóch rąk) z
konferencji p. Jabłonowskiej i p. Naskręta wywoła określone komentarze. Może dlatego publikowałem
go u siebie, gdzie "nastrój" jest nieco inny. Ale skoro już się posypały (ciekawe, jestem w stanie z góry
i bez czytania treści zgadnąć, co (i jak) większość Twoich rozmówców napisze w komentarzach), to warto
by pewne rzeczy uporządkować.

Po pierwsze, warto zauważyć, że nic się nie zmieniło w traktowaniu żeglarzy. Dawniej siadało sobie gremium
(Michalkiewicz określa "starsi i mądrzejsi") i wymyślało. Po czym ogłaszało "tak się stanie". PZŻ entuzjastycznie
przyklaskiwał (zachowując sobie pozycję "ale to przepisy urzędników, nie związku") i posyłał do wdrożenia w swoje szczeble
służbowe. Szczeble generowały okólniki o sposobie zszywania dokumentów egzaminacyjnych (nie żartuję, istnieje taki,
obowiązujący!) i wszyscy mieli co robić.

Krótka przerwa, którą umożliwił p. Waldemar Rekść, polegała na posadzeniu żeglarzy przy stole i rozmowie.
Zresztą - wybranych żeglarzy, tych, którzy wcześniej się do tej rozmowy przebili. Może nie byli reprezentacją
środowiska żeglarskiego, ale na pewno prezentowali różne poglądy - co było pewną odmianą po cichych
uzgodnieniach na linii PZŻ - władze. Teraz - wraca stare. Pani Jabłonowska z p. Naskrętem relacjonują coś,
co jest planami Szkoły Morskiej jako fakt dokonany. Żeglarze mają przyklasnąć. Albo słać petycje: nie, nie
24 miesiące stażu, tylko 10 tysięcy godzin. "Nie bijcie nas pejczem, lepiej będzie pałką", czy coś w tym guście.
Słowem: to znowu władza rzuca hasło i ustawia kierunek dyskusji. A ludzie dają się na to łapać.

Kiedyś nawinęło mi się na to pojęcie "rzucać zdechłego szczura". Rzucamy zdechłego szczura w tłum i
patrzymy, co się wydarzy. Kto ucieknie, kto go z buta... Większość ucieka, bo w końcu zdechły szczur to
nic przyjemnego. Podobnie, jak ministerialne pomysły pani urzędnik.

Nie ma się co oburzać na szczura, bo w końcu zdechły jest, tylko na tego, co go rzuca. I na obyczaje
pozwalające go rzucać. Otóż np. widzę, że część komentatorów w pełni akceptuje konferencję p. Jabłonowskiej
i p. Naskręta. Gdyby jednak na konferencji wystąpili p. Jabłonowska i p. Maćkowiak, zapewne piana by im
poszła z uszu. A czy jest tu jakaś różnica? Jest instytucja, która chce zarobić, i urzędnik, który ma możliwość
wprowadzenia przymusu korzystania z instytucji. Czyli związek, który nigdy nie powinien się pojawić.
A okazuje się, że to zależy kogo z kim, a nie po co.

Komentatorzy piszą: nie chcemy umierać za SAJK-S. Myślę, że nikt tego nie oczekuje. W końcu SAJK-S
to stowarzyszenie kilku właścicielu kutrów, którzy postanowili jakiś swój biznes bronić skuteczniej i z żeglarstwem
nie ma wiele wspólnego. To są ludzie, którzy chcieliby po prostu normalnie żyć, bez spełniania kolejnych
wymogów biurokratycznej paranoi.

Oczywiście ich biznes ich biznesem. A nasza wolność naszą wolnością. "Jak przychodzili po
narodnowolców, nie protestowałem, bo nie byłem narodnowolcem. Jak przychodzili po eserów,
nie protestowałem... jak przyszli po mnie, nie było już komu zaprotestować". W tym cały sęk. Zasada
"divide et impera" działa od czasów Imperium Rzymskiego i powinna być, również działaczom żeglarskim,
znana. Jeżeli środowisko stawia opór, to należy podzielić je na dwie części. Linię podziału władza wybrała
arbitralnie, łaskawie dopuszczając wygodną zresztą dla władzy definicję jachtu komercyjnego. Potem
obie połowy warto ze sobą skonfliktować. Na przykład - zupełnie nie przestrzegając ustawy o bezpieczeństwie
morskim. Nikt nie kontroluje tych prywatnych "niekomercyjnych" jachtów, które jednak są dość
masowo czarterowane. I robią konkurencję tym, co to muszą kupić tratwę, świadectwo klasy, epirba i tak dalej.
Z drugiej strony wystarczy "rzucić zdechłego szczura" o treści: jak nie będzie akceptacji na dopieprzenie
komercyjnym, to cofniemy to trochę wolności. I już pierze leci.

Inne podziały to oczywiście na patentowanych i niepatentowanych. Niejeden z tych, co dojdzie do
kapitana czy choćby sternika morskiego, czuje się zagrożony konkurencją i robi pod górkę tym, co
dopiero chcą zrobić patent. Dodatkowe podziały po linii plastikowi vs. na papierze z makulatury
świadczą też o stanie umysłu niektórych.

Udało się zrobić mały, maleńki kroczek. Brak patentu od 7.5 metra, dwa podstawowe i dość proste
patenty na jeziora i morze, oraz łatwa drabinka późniejsza. I już się zaczynają podziały. Mimo iż
cofnięcie większości tych zapisów jest bardzo, bardzo proste. Już widać akceptację pomysłu
obowiązkowych kursów na kapitana. Jako instruktor kompletnie sobie nie wyobrażam takiego kursu
(jak miałby wyglądać i kto miałby moralne prawo go prowadzić), ale "środowisko" już ma okazję
dokopać tym, co chcą nieco więcej i przyklaskuje.

Zarabianie na pokładzie jachtu ma różne oblicza: od kręcenia się dezetą po rozlewisku w Górkach
po prowadzenie żaglowca po oceanach.  I różną skalę - tych "dezet" są generalnie setki, żaglowców
jest sześć czy siedem. Różna odpowiedzialność, różne oczekiwania. I tak naprawdę gros tej działalności
jest kompletnie poza kontrolą polskiego prawa - odbywa się w Grecji, Chorwacji czy gdzieś tam na świecie.
W dodatku, poglądy się zmieniają. Ja sam 3 lata temu w Twoim serwisie pisałem, że nie jestem zainteresowany
żeglarstwem zawodowym. A dziś jestem. Na szczęście nigdy nie krzyczałem, że "zawodowym trzeba dokopać",
bo dziś byłoby mi głupio.

Każdego z nas sprawa "zawodowstwa" dotyczy. Nawet mając jacht, posyłam dziecko do szkółki
żeglarskiej (zasada, że uczyć powinni obcy, jest słuszna). Może pojedzie na obóz. Może na jakiś żaglowiec
trafi. Będzie robić patent (skoro takie jest poparcie patentów, akurat zawodowych, to może one po coś są
potrzebne?). Będzie zajmował się nim jakiś trener. Wszędzie wchodzi więc kwestia pieniędzy, ale i
ograniczenia mojej decyzji. Bo tak mógłbym wybierać między "dobrym, do którego mam zaufanie", a
"certyfikowanym", względnie w jakimś zbiorze wspólnym.

Certyfikowanie  powoduje kilka zjawisk:
- przez sito przechodzą nie ci, co lubią, tylko ci, którzy z tego żyją.Jeżeli ktoś żegluje, bo musi, to kiepsko się z takim pływa
- wzrost cen przy ograniczeniu jakości usług
- lekceważenie dla prawa. Przykładem niech będą te kursy STCW - pewien autorytet żeglarski, uczestnicząc
  w takim kursie, po prostu stwierdził, że szkoda jego czasu i poszedł na wagary. Jako, że żegluje kilkadziesiąt lat
  dłużej, niż ja - pewnie miał rację. Jeżeli on ma rację, a przepis nie - to znaczy, że nie warto go przestrzegać.
  A jak tego przepisu, to pewnie i innych. za to raczej nie zwiększa bezpieczeństwa.

Przypomnijmy sobie, jakie dyskusje były o bezsensie przeglądów technicznych - że załatwiane za
lewą kasę, że powierzchowne, że nic nie dają. Potem nagle okazało się, że dokładnie ten sam
przegląd nic nie daje na jachcie prywatnym, ale na czarterowym jest nie do zastąpienia.  Jeżeli dobrowolny
kurs "odpowiedzialności wspólnej" jest bzdurą (a jest) dla żeglarzy, to przymusowy dla zawodowców
bzdurą przestaje być? Morskie szkolenie medyczne, na którym pan puszcza film sprzed 40 lat o ratowaniu
kierowcy trabanta jest idiotyzmem, za który mało kto chce dobrowolnie zapłacić, ale nagle staje się cenne
i wartościowe, jeżeli żeglarz zarabia
pieniądze?

Właśnie przez te bzdurne podziały, które pozwalamy sobie narzucać, daje się forsować tak nieprawdopodobne
poglądy. Nawet bez zastanawiania się nad nimi, tylko na zasadzie "dokopcie tamtym, żeby miel gorzej, niż ja".

Zauważmy, że w tym całym zamieszaniu inicjatywy jak p. Magdy wypadają świetnie. Bo w rzeczywistości
powinno to być tak:
- wpisanie w plan legislacyjny ministerstwa na dany rok
- projekt z uzasadnieniem (z którym można chociaż dyskutować)
- miejsce na konsultacje społeczne, działalność lobbystyczną, wysłuchania publiczne
- poprawiony projekt
- ciąg dalszy, czyli uzgodnienia międzyresortowe, jak trzeba, komisje sejmowe, czytanie, poprawki, senat, poprawki

Na każdym z tych etapów społeczeństwo ma jakiś wpływ na decyzje, a przede wszystkim dowiaduje
się "co" i "czemu". Niestety, rzadko ma możliwość oznajmienia "to nikomu nie jest potrzebne, odczepcie się
od tematu", ale  przynajmniej ma jakiś wpływ.

Zupełnie inna sprawa, kiedy p. Jabłonowska prezentuje coś jako rozwiązanie gotowe, do którego ona,
Jej Wysokość, może wnieść drobne poprawki nadesłane drogą uniżonych petycji, a my, środowisko, stan taki
zaakceptujemy. Potem ona przedstawi to jako "projekt po konsultacjach i cieszący się poparciem". Urzędnik
jest od tego, żeby za nasze pieniądze wykonywać pracę ułatwiającą nam życie, a nie gromadzić sobie dwór  i
poddanych.

I nie wiem, czy nie warto czasem zaryzykować umarcia za SAJ(K-S). Jak to Linda mawiał: w imię zasad.
Bo kiedy urzędnik sobie ustawi reguły po swojemu, to już będzie za późno. I może trzeba będzie umierać za SAJ (bez
K w nawiasie). Tyle, że już samotnie.

Czego nikomu nie życzę, oczywiście. Bo i po co. Sam jestem już po drugiej stronie barykady (jako ten
"do skreślenia" nie miałem wszak powodu poierać SAJu, więc wystąpiłem), ale umieranie za cokolwiek nie wydaje mi
się skutecznym sposobem rozwiązywania problemów.

Pozdrawiam
Jacek
________________________________
Przypisy:
SAJK-S
- Stowarzyszenie Armatorów Jachtów Komercyjno-Sportowych z Kołobrzegu. Generalnie chodzi o kutry "z demobilu",
dostosowane do wożenia wędkarzy morskich. Sport w nazwie stowarzyszenia ma związek jedynie z wędkarstwem. Google jako
najważniejsze działania wymieniają petycję w sprawie limitów na dorsza. Niemniej to jednak wokół tematu kutrów kręcą
się zmiany przepisów żeglarskich, jakby nie można było wymyślić czegoś specjalnie dla tych jednostek.  Może nie warto
umierać za SAJK-S, zwłaszcza, że nie ma potrzeby - stowarzyszenie w ogóle nie zajmuje się żaglowymi jachtami czarterowymi,
żeglarstwem czy żaglowcami i dobicie tej działalności przez zmiany prawa zapewne przyjmie z całkowitą obojętnością.
Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=1593