MONIKA MATIS - REJS Z MAMĄ
z dnia: 2010-11-26
Monika Matis obiecywała, obiecywał, obiecywała i w końcu .... dotrzymała obietnicy. Mamy newsik o damskim rejsie i to z Mamą. A dla mnie właśnie to jest najciekawsze. Mało jest takich, którzy zabierają mamę na morze.
I ciekawostka - kogo rozpoznajecie na fotkach?
Mama w kamizelce! Brawo!
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
________________________________
Damski Rejs
Zwykle piszę do Ciebie notki o jakiś niezwykłych dokonaniach żeglarek, pokazując że też potrafią. Tym razem jednak bez rekordów, bez niezwykłości, ot po prostu o babskim rejsie. Czyli o wiedźmach ze Skoczka ("Double Scotch" nie wiedzieć czemu przerobionym na pieszczotliwego Skoczka przez właściciela, nie przez nas - to Sadler 32, jedna z bardziej udanych konstrukcji jakie znam, następca słynnej Contessy 32 - takiej jaką Natasza Caban opłynęła świat) Jakiś czas temu, na forum żegluj.net (żeglarze, jak wiadomo, jeśli nie żeglują po morzu z rozkoszą robią to w internecie) zaproponowałam, w odpowiedzi na zapowiedź panów - że na ten rejs płyną sami - że my nie gorsze i też zrobimy sobie rejs bez nich. Początkowo miał odbyć się w przyszłym roku (nie wypada, aby prowodyrka nie popłynęła, a z urlopem było kiepsko...) ale okazało się że mam wystarczająco wolnego w końcu roku i pojawiło się ogłoszenie o damskim rejsie (I Damski Rejs Forumowy - bo planujemy już następne) w okolicach Gibraltaru. Panowie oczywiście nie szczędzili nam swoich kasandrycznych wizji na forum :) niemniej jednak krótko po ogłoszeniu okazało się, że mamy całkiem sporą grupkę zainteresowanych Pań. Część niestety musiała zrezygnować po konfrontacji z twardą rzeczywistością finansowo-studencko-firmową, jako że rejs ogłoszony został już pod koniec sezonu i większość była mocno pod kreską po już odbytych rejsach, niemniej jednak w końcu ustaliła się grupka zdecydowana na parę dni słońca tej jesieni. I reprezentowała ona cały przekrój doświadczenia - od osób pływających sporo, do jednej płynącej po raz pierwszy. Wszystkie podziwiałyśmy ją bardzo - że też nie bała się z córką jako skipperem :) Mama przy sterze
Trasa wiodła pierwotnie z Gibraltaru do Kadyksu via Ceuta i z powrotem, ale ponieważ łódka już stała w Rocie - naprzeciw Kadyksu - zdecydowałyśmy się na bardziej wypoczynkowy, spokojny rejs tylko w jedną stronę. Pogoda pokazała, że słusznie - w dniu kiedy dotarłyśmy na jacht, dmuchało sobie radosne 8 do 9 stopni. Tak więc pierwszy dzień spędziłyśmy w porcie, sprawdzając prognozy - bardzo optymistyczne (nawet nazbyt, jak na nasz gust). Następnego dnia, ponieważ wciąż wiało zbyt nieprzyjemnie nawet na krótką trasę do Kadyksu (miało się wywiać do wieczora) - wsiadłyśmy do autobusu udającego prom, który z racji pogody też nie kursował, udając się na zwiedzanie najstarszego ponoć europejskiego miasta. Obeszłyśmy (dosłownie) cały stary Kadyks, spóżniłyśmy się na autobus z powrotem (co przewidziałyśmy, wybierając PRZEDOSTATNI), znalazłyśmy świetną i tanią knajpkę - rewelacyjna czekolada :) Jednym słowem, obijałyśmy się cały dzień. Następny dzień, zgodnie z prognozami, był już słoneczny i cichy - wiatry na poziomie 2 i zanikająca fala miały nam towarzyszyć przez następne kilka dni. Nie śpieszyłyśmy się, bo naszym celem było Sancti Petri. Mała, zanikająca niemal wioska składająca się głównie z mariny, odległa od nas o dwadzieścia kilka mil. Za to z wejściem, przypominającym labirynt pomiędzy mieliznami i głębokościami na wejściu (przy HW) spadającymi do 3 metrów. Przy zanurzeniu naszego jachtu wynoszącym 1,6 m, mogłyśmy tam wejść tylko w drugiej połowie przypływu, co przypadało dość póżno. Weszłyśmy bez kłopotu przy zachodzącym słońcu, niemal w szczycie przypływu. Poszukiwanie miejsca na postój chwilę nam zajęło, basen mariny jakoś mnie nie przekonywał ze względu na dziwną pustkę. Hm, kobieca intuicja się odezwała, jak się okazało. Zaraz po przycumowaniu do szczytu pomostu okazało się bowiem, że w dużej marinie nie ma dla nas miejsca - bo jest właśnie w remoncie. Basen, który widziałyśmy, był dopiero pogłębiany aby zrobić miejsce dla jachtów... Na szczęście okazało się, że możemy stanąć na boi klubu żeglarskiego - na boi? Nie mamy bączka! Zaraz pojawiła się łódka z przewodnikiem i kilkanaście minut póżniej stałyśmy na naszym miejscu. Okazało się też, że transport na brzeg i z powrotem mamy "na telefon", a raczej, na ukaefkę. Wystarczyło wywołać klub i minuty potem łódka czekała przy burcie. Z racji pływowego okienka następnego dnia wychodziłyśmy dość póżno po południu. Nieco dłuższy odcinek do Barbate wiódł wokół Trafalgaru, kawalek za którym, znużone pogonią za zanikającym wiatrem odpaliłyśmy silnik. Późnym wieczorem weszłyśmy do dużej mariny - jedyne co ma do zaproponowania ta miejscowość to przystanek przed lub po cieśninie. Sklep odkryłyśmy nad ranem u wejścia do mariny, tyle że żeby do niego się dostać (i do miasteczka) trzeba było obejść wszystkie baseny portowe - mariny i portu rybackiego. Kawałek drogi jest... Z Barbate wyszłyśmy dość wcześnie jak na nas, z planem dotarcia tego dnia do Ceuty lub, jeśli wiatr będzie miał inne pomysły - do Tarify. Okazało się, że nie tylko wiatr ma inne pomysły - wkrótce po wyjściu zaczęłyśmy bawić się w kotka i myszkę z hiszpańskimi okrętami wojennymi. Nie wiedziałyśmy, czemu tak uporczywie chcą płynąć tam, gdzie akurat się znajdujemy, zwłaszcza że wymagało to od nich dość ciasnych zwrotów. Wymiana uprzejmości via VHF nic nie dała, mamy zmienić kurs i tyle. Przez chwilę wyglądało na to, że jedynym który nam pozostanie będzie z powrotem do mariny - ale w końcu się uspokoili. Póżniej w drodze wyjaśniło się, że są ograniczeni rozkazami - podjęli bowiem tą samą zabawę ze statkiem idącym przez cieśninę i niezbyt chętnym na zmiany bez uzasadnienia, więc uzasadnienie zostało przedstawione. Aha, hiszpańska marynarka chyba nie lubi oddawać salutu jachtom (może tylko brytyjskim...) Łódź promowa No, kogo poznajecie ?
Wiatr miał inne pomysły i po różnych zabawach polegających na łapaniu go tak, żeby jednak wypełniał żagle a jednocześnie aby kurs choć trochę zgadzał się z zamierzonym, czekając jednocześnie na prąd który powinien się wkrótce pojawić (wyszłyśmy na slacku, tak aby nie przeszkadzał nam wydostać się za przylądek) płynęłyśmy sobie spokojnie dalej. Ponieważ jednak na wysokość Tarify doszłyśmy tuż przed zachodem słońca, zdecydowałyśmy się odpuścić sobie Ceutę i weszłyśmy do Tarify, a konkretnie między wyspę a wejście do portu. Jest tam małe, dobre kotwicowisko, z piaszczystym dnem, a ponieważ Tarifa nie ma żadnych warunków do postoju jachtów (to mały port rybacko-promowy) - zalecane dla jachtów jest stanięcie na kotwicy, z tej lub z przeciwnej strony grobli łączącej miasteczko z wyspą, zależnie od kierunku wiatru. Chwilę potem stałyśmy na całej długości łańcucha i kawałku liny, co było akurat w sam raz. Widok na Atlas po drugiej stronie - i promy do Tangeru przechodzące kilkadziesiąt metrów za rufą - gratis. Kolejna doskonała kolacja i spać - jakoś niewyspane ostatnio byłyśmy, a następnego dnia planowałyśmy wczesne wyjście.
Wczesne wyjście zaś było konieczne, aby załapać się na bezpłatne podwiezienie na prądzie pływowym, który od Tarify do Gibraltaru osiąga 3 w. Przy zapowiadanym wietrze tylko o tchnienie mocniejszym niż aktualny nie chciałyśmy ryzykować złapania w przeciwny. No i okazało się, że wybrałyśmy perfekcyjnie. Mimo śladowych ilości wiatru wkrótce na gpsie zaczeły pojawiać się coraz sympatyczniejsze cyferki, oznaczające naszą prędkość nad dnem. Przy wejściu do Zatoki Gibraltarskiej, gdy wiatr nieco się wzmógł, maksymalne wskazania osiągąły 9,5 w!
W Zatoce ruch jak zawsze, więc slalomem pomiędzy statkami posuwałyśmy się wgłąb, jako że naszym celem była nowa hiszpańska marina w La Linea (tuż obok granicy z Gibraltarem). Jej nowość zaczęła być oczywista, gdy dotarłyśmy do falochronu - powinien, wg naszej, ponoć aktualnej mapy, wieść pogłębiony wyznaczony tor. Zamiast niego - wewnętrzny falochron, kotwicowisko pomiędzy falochronami a po wewnętrznej falochronu zewnętrznego jako memento wystający nad wodę dziób zatopionego jachtu. Szybki zwrot na kontrkurs i zastanawianie się, którędy wchodzić? Marina wcześniej mimo wywoływania nie odezwała się. Po krótkim przyjrzeniu się, co stoi na kotwicowisku, płyniemy kursem na znajdujący się tam kecz - zdecydowanie większy niż my, więc może pod wodą ma przynajmniej tyle co my? Wkrótce znajdujemy się centralnie naprzeciw wejścia do mariny, więc tutaj już nie powinno być niespodzianek. Stała kontrola echosondy na podejściu wskazuje, że awanport został pogłębiony (przeszłyśmy nad dwiema mieliznami wg mapy, ale wszędzie przynajmniej 4 m) - choć na pewno nie do 6 metrów, jak był tor.
Po wejściu w główki konsternacja - toż to marina dla gigantów! Przynajmniej takie wrażenie robi keja przy biurze mariny. Po dwóch kółkach udaje się podejść - wiatr przez ten czas wzmógł się i przy pierwszej próbie wyhamował nas aż za bardzo, odrzucając od kei. Papiery w łapkę i spacerek do biura, z pytaniem gdzie mamy stać - i z myślą z tyłu głowy pt. "Jak ja nie lubię mooringów!" Na szczęście okazuje się, że stoimy standardowo, przy y-bomie. Żeby nie było za wesoło - okazuje się że gigantomania ogarnęła też gniazdko z prądem na kei i nie mamy jak się podpiąć (dopiero następnego dnia wyjaśniło się, że postawiono nas na keję dla 16-to metrowych jachtów i gniazda są 32A a nie 16A, na jakie byłyśmy przygotowane). Ponieważ przyszłyśmy przed południem (to była naprawdę szybka jazda) zjadłyśmy lekki posiłek i poszłyśmy sobie zwiedzać prysznice i La Lineę. Umówione na kolację wieczorem (tradycyjna hiszpańska w chińskiej knajpce :) ) z Krzyśkiem i jego żoną, więc bez gotowania tym razem. A cały następny dzień zwiedzanie słynnej skałki z przewodnikami. Małpek nie karmiłyśmy, nie stać nas było (500 funtów mandatu!). Wieczorem dwie z nas odleciały do Londynu, bo w poniedziałek musiałyśmy być w pracy.
Rejs ponoć udany, uczestniczki nadal tak twierdzą mimo że już im nic zrobić nie mogę, więc chyba szczerze. Londyn jakiś zimny się w międzyczasie zrobił. Nieważne, ogrzewa nas myśl o przyszłorocznym rejsie (tym razem dalej i dłużej). Polecam te strony, zwłaszcza tym którzy chcą praktycznie nauczyć się pływać na pływach - wystarczy przejść przez cieśninę aby doświadczyć łącznie 5 różnych prądów i to raczej silnych. Bardzo duży ruch statków w Zatoce, w Cieśninie nieco skanalizowany - ale strefa rozgraniczenia ruchu jest tylko zaleceniem nie wymogiem, a głębokości rzędu 900 metrów pozwalają na dowolne manewry - więc uważać trzeba. Widokowo - niesamowicie. Tak więc, do zobaczenia w Cieśninie. Ja tam wracam już wkrótce! -- Kind regards, Monika Matis People Challenge Sailing Team
|