JAK PAN ANDRZEJ ŻEGLARZEM ZOSTAŁ
z dnia: 2006-09-20


Rozrzut tematyki oraz stopni żeglarskiego zaawansowania autorów nadchodzących  codziennie maili i widokówek jest ogromny. Pisują młodzi i starsi. Piszą z obcych portów i z sąsiedniej ulicy. To wielka dla mnie przyjemność i wszystkim Korespodentom jestem winny wdzięczność. Czasami trafia się tekst .... rozczulający. Dziś otrzymałem mail z tego gatunku. Może komuś coś się przypomni.  Pozdrawiam Andrzeja i życze mu 3 x D ! Wkrótce powieszę meldunek Bogdana z "Bogdanki" (trzeba go wklepać), otrzymałem między innymi pozdrowienia z morza od "Naszego Człowieka w Ustce" oraz kpt. Mieczysłwa Lesniaka z Tenerife.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

_____________________________

Szanowny i niespotykanie sympatyczny Jurku,
wdzięczny za słowa zachęty do uprawiania żeglarstwa, jakie w swoim czasie pocztą elektroniczną od Ciebie otrzymałem, przesyłam Ci opowiadanko mojego autorstwa, o tym jak (w dojrzałym wieku) doszedłem do patentu żeglarza, a właściwie zdałem egzaminy, bo patent dopiero się drukuje. Przynajmniej mam taką nadzieję. W żadnym wypadku nie jest to głos za obowiązkiem zdobywania patentów! Natomiast jestem przekonany, że wszystkiego należy się uczyć i najlepiej od doświadczonych praktyków. Żyj i żegluj wiecznie!

P.S. Młodsi koledzy zabierają mnie na regaty na DZ-tach. To będzie mój pierwszy staż jako załoganta na 2 - masztowcu. Może zachęci mnie do "popełnienia" kolejnego opowiadanka.
Andrzej Bartz

_____________________________________________

Moja droga do patentu żeglarza
Od młodości czułem respekt przed wodą, jednakże, gdy pilnie potrzebowałem karty pływackiej, nie powstrzymał mnie on przed pójściem na skróty. Kartę [Pływacką] „załatwiłem” nocą, przy butelce wina, dając słowo, że później znajdę czas na przepłynięcie 200 metrów stylem dowolnym i 15 metrów pod wodą. Słowa dotrzymałem.
Pierwsza praca wypchnęła mnie na Zatokę Gdańską. Przed dziobem rozkołysanej pilotówki rosła w oczach burta statku typu RO-RO. Usłyszałem:
– Te, stażysta, czekaj aż dziób pójdzie w górę, skacz na trap i zapie...j, żeby cię nie połamało między burtami.-
Nigdy w życiu nie wspinałem się tak szybko jak po tej chyboczącej się drabince, zwisającej z trzydziestometrowej burty statku. Niedługo potem z ulgą zmieniłem pracę na „lądową”.
Po latach mój starszy syn, podobnie jak ja, od zaczął od „skrótu”. Wybrał się, nie mając zielonego pojęcia o żeglarstwie, w rejs na Mazury. W załodze tylko skipper posiadał patent. Pływali sobie beztrosko, kiedy z lądu dostali informację, że w ich stronę zbliża się „biały szkwał”, a na kolejnych jeziorach właśnie zaczęły się przewracać jachty. Telefon był jednoznaczny: zwalać „szmaty” i kłaść się na łodzi.
Niedoświadczony sternik, widząc na niebie w oddali tylko jedną chmurę (cumulonimbus?), podjął próbę dopłynięcia jak najbliżej przystani. Nie zdążyli. Z wody wyjęci zostali przez załogę jednej z łodzi biorącej udział w akcji ratowniczej. Po kilku tygodniach z reportażu w telewizji dowiedziałem się, że łodzią, której załoga być może uratowała mojego syna od utonięcia, dowodził żeglarz, kolega z firmy, w której obaj pracowaliśmy. Syn ocenił swój „skrót” jako zbyt duży i przyznał, że przed wypłynięciem na wodę warto znać podstawy wiedzy żeglarskiej.
Kiedy młodszy z synów skończył 12 lat i wspomniał coś o pływaniu, dopilnowałem, żeby nie skracał drogi. Podczas spaceru po kei basenu jachtowego w Gdyni kazałem mu zdać egzamin na patent żeglarza.
– A ile tu jest metrów głębokości? – zapytał niepewnie.
– Wystarczy – odpowiedziałem wieloznacznie.
Trochę mu pomogłem z wektorów i prawa Archimedesa. Naucz go dwuwiersza o cirrusie to zda meteorologię, – poradził Maciek. No i „młody” wypalił na egzaminie – „cirrus na niebie pogoda się zj..e”. Zdał!
„Młody”, już z patentem, pojechał na Mazury. Po rejsie zszokował moja żonę
– Dziewczyny są do niczego, dopiero gdy pada „magiczna mazurska komenda – balast  k...a” to ruszają d..y! Przez cały rejs musiałem jeść tylko chipsy, konserwy i zawartość słoików na zimno, bo żadna nie umiała tego nawet porządnie odgrzać, a sam nie chciałem załapać się na kuka, więc ukrywałem moje kulinarne umiejętności.
Pierwszym moim spotkaniem z żeglarstwem był rejs jachtem po Zatoce Gdańskiej, na który wybrałem się wraz z moim – wówczas już piętnastoletnim – „młodym”. Popłynęliśmy wtedy z Maćkiem z Górek Zachodnich do Jastarni i z powrotem. Stojąc pierwszy raz za sterem złamałem kręgosłup wężowi morskiemu, który próbował płynąć naszym kilwaterem.
Na pytanie żony o wrażenia z rejsu „młody” podkreślił z dumą, że tylko raz dostał „z...ę” od skippera, a moją uwagę, że w ostatnim dniu trochę „kuło”, skomentował z lekceważeniem: – Tatuś, dopóki kabestanów nie zalewa, to nie ma co panikować!
Do sekcji żeglarskiej w firmie wstąpiłem trochę również „na skróty” Przecież nie miałem żadnego doświadczenia, a jedynie zobowiązałem się przed Maćkiem – komandorem sekcji do pójścia na szkolenie i zdania „na żeglarza”.
– Ojciec idzie na kurs żeglarski – krzyknęła do syna żona. "Młody” niedbałym ruchem zsunął słuchawki z uszu i oderwał wzrok od monitora.
– Tatuś nie przeginasz? – zapytał z pewnym zdziwieniem.
– Dzień dobry, nazywam się Kasia i kieruję tym szkoleniem. Proszę abyście się przedstawili i uzasadnili, dlaczego chcecie zdobyć patent żeglarza.
– Mam na imię Andrzej i mam taki plan, żeby na emeryturze pływać miedzy Górkami Zachodnimi, Jastarnią i Puckiem, fantazjując w tawernach o przygodach na oceanach.
– A ja jestem Jacek, ale wszyscy mówią na mnie Pegaz – przedstawił się kolejny kursant.
– Umiesz latać? – Zapytał najmłodszy z kursantów.
– Nie, ale mam koński pysk – padła błyskawiczna odpowiedź. Natychmiast polubiłem Pegaza.
– Czy mamy szansę tego wszystkiego się nauczyć? – zapytał ktoś z kursantów.
– Cóż, najszybciej uczą się dzieci, ale uczyłam już księdza, to i z wami musi się udać.
Kasia prezentowała obowiązkowy optymizm.
W pierwszym dniu szkolenia pogoda raczej nie zachęcała do pływania.
– „Kuje”, ale ja uważam, że powinniśmy od razu pójść na wodę – zarządziła stanowczo Kasia.
– Dzisiaj pływają tylko skazani na dożywocie, ale z Kasią wyjątkowo pozwolę wam wyjść na najbliższy akwen – Bosman Marian wyraźnie miał wątpliwości. Musi mieć zaufanie do umiejętności Kasi – przemknęła mi przez głowę uspokajająca myśl.
– Macie czerwone race? Ja bym nie wychodził w tych warunkach – podgrzewał atmosferę VIP z OZŻ.
– My po prostu umiemy pływać - odparowała stanowczo Kasia.
To „my” było powiedziane wyraźnie na kredyt. Tymczasem na brzegu lądowały w pośpiechu kolejne załogi – uczestnicy regat, które przerwano z powodu ciągle pogarszających się warunków na akwenie.
– Andrzej do miecza, Pegaz prawy foka szot, dzisiaj nikomu z was nie dam steru do rąk  –dowodziła Kasia.
– A to czemu? – zagrał zdziwionego Pegaz.
Nie było łatwo. Raz po raz bryzgi fal wpadały na pokład. Moje stanowisko, zaraz za masztem, było permanentnie zalewane. Oblizywałem słoną wodę z ust i przyjmowałem na głowę kolejne bryzgi wody. Nie czułem się pewnie…Ze zdziwieniem usłyszałem głos Pegaza.
– Ale zapie....y, co nie Kasiu?
– Andrzej, miecz w górę! – Pierwsze spotkanie z mielizną wyraźnie przespałem.
Teraz to już tylko może być lepiej pomyślałem na brzegu.
Na dzień przed egzaminem praktycznym całkiem zwątpiłem. Nie wyczuwałem półwiatru i w konsekwencji seryjnie pieprzyłem manewr „człowiek za burtą”. Jeden z instruktorów poradził mi, żebym patrzył na „icki”. Przed egzaminem podwiązałem dodatkową parę wysoko na wantach, żeby egzaminatorowi nie chciało się ich zdejmować.
W trakcie egzaminu, przy wietrze 5B i niezarefowanym grocie „człowiek” wyszedł mi za pierwszym razem i dodatkowo jeszcze raz, gdy ogłosiłem alarm, ponieważ koło ratunkowe wypadło przypadkowo za burtę. Na innych elementach już się tak nie skupiałem. Przy zwrocie przez sztag wyrecytowałem komendy na pamięć, nie kontrolując wcale tego, co dzieje się z fokiem i … manewr okazał się być skutecznym, ale tylko dzięki przytomności umysłu Pegaza, który prawidłowo odczekał, aż fok przejdzie na drugą stronę masztu i dopiero go wybrał. Gdyby dokładnie wykonał moje komendy w momencie ich wydania, łódź wróciłaby na poprzedni hals. Z niepokojem śledziłem rosnącą ilość notatek zapisywanych systematycznie przez egzaminatora. Do kei doszedłem „siłą woli”, bo wiatr właśnie osłabł i zmienił kierunek. Kiedy płynąłem już jako załogant resztki mojej uwagi uleciały z wiatrem i przy rufie oberwałem lekko bomem w głowę. Na brzegu poczułem „lekkość na duszy”.
Ocena 3,5, a szczególnie długa lista niedociągnięć sprowadziła mnie na właściwe „miejsce w szyku”.
Następnego dnia pierwszy telefon ogromnie mnie zaskoczył.
– Twoja ocena była surowa, ale sprawiedliwa. Jednak kilka godzin przed egzaminem pływałeś na 5. Widziałam już takich facetów – kamienna twarz, a za nią stres egzaminacyjny – zaskoczony, słuchałem Kasi.
Zdany na 5 egzamin teoretyczny zakończył wreszcie moje zmagania.
– Weź się wreszcie oderwij od tego komputera! Ojciec zdał egzaminy na żeglarza – żona próbowała dotrzeć do świadomości „młodego”. Powoli wylogował się i popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
– No, no tatuś, gratuluję – „świeżo upieczony” licealista popatrzył na mnie jak żeglarz na żeglarza. Spodziewam się, że podniesie mi poprzeczkę i zda na sternika. A może wcześniej wspólnie wybierzemy się w rejs stażowy?
Andrzej Bartz

_________________________

poproszę o klik  

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=174