Rejs z Lizbony na Azory zaplanowałem jako rejs samotny. Można by zadać pytanie dlaczego sam? Ale na szczęście nie zadawano mi tego pytania. Na takie pytanie, nie potrafię odpowiedzieć. To, co mi przychodzi do głowy mogłoby zabrzmieć zbyt patetycznie, albo być nie do końca dobrze zrozumiane, szczególnie przez tych, którzy nigdy nie żeglowali, ale również nawet przez tych, którzy nigdy nie żeglowali samotnie.
Powiem tylko tyle, że jest mi to potrzebne. Ucieczka od zgiełku życia na lądzie staje się naprawdę spełniona dopiero wtedy, gdy ląd zniknie za horyzontem. Sam na sam z morzem jest czymś co pozostaje głęboko…

Wyruszyłem następnego dnia po przybyciu do Lizbony, gdyż grib zapowiadał doskonałe wiatry przez następne 2 – 3 dni, potem było już tylko gorzej.
W odległości 40 Mm od brzegu Portugalii ruch statków był niewielki, ale na osłabienie mojej czujności nie pozwolił mi handlowiec, który będąc w odległości 20 Mm (szedł z prędkością 12 w) i utrzymywał kurs kolizyjny ze mną (CPA 1-2 kable). Po godzinie odległość zmniejszyła się o połowę, a CPA było już nie więcej niż 1 kabel. W miarę upływu czasu i zbliżania się statku CPA zmniejszało się. Pomyślałem sobie, że nawigator bawi się celując we mnie jak na strzelnicy. W tym przekonaniu utwierdzały mnie następne przebyte mile. W odległości 2 Mm CPA wynosiło 0, gdyby miał torpedę mógł ją odpalać. Szedłem ostrym kursem na wiatr prawym halsem, statek nadchodził ze strony portboard. W tej sytuacji odpadanie niewiele by już zmieniło, chyba, że przeszedłbym do baksztagu zmieniając kurs o 150 stopni, no i druga opcja to zwrot przez sztag, czego nie chciałem robić, wiatr wiał z prędkością prawie 30 w. Postanowiłem wywołać statek przez radio. Zgłosił się po drugim wywołaniu. Po przywitaniu zapytałem się czy mnie widzi. Odpowiedział, że widzi mnie doskonale. Utrzymując uprzejmy ton, zasugerowałem delikatnie, że wydaje mi się, że mamy kolizję kursów. Odpowiedź była natychmiastowa – masz rację, zmieniam mój kurs. Nie był zbyt rozmowny, więc podziękowałem i pożegnałem się. Po około 10 minutach kolos przeszedł mi przed dziobem w odległości 1 kabla. Jestem przekonany, że nawigator zabawił się, ale nie podejrzewam go o złe zamiary, niemniej fakt jest taki, że nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, żeby jednostka przez 2 godziny utrzymywała zacieśniający się kurs kolizyjny. Rozmyślałem jeszcze przez chwilę co chodziło po głowie oficerowi wachtowemu tego statku. Była północ, więc poszedłem spać. Dookoła było pusto, nie licząc ruchu wzdłuż wybrzeża za moją rufą.
Po dwóch dniach żeglugi dopadał mnie chętka liczenia i kalkulowania. Przez dwie doby przepłynąłem 270 Mm, do przebycia pozostało mi niecałe 700, lub 600 gdy zdecyduję się na wejście do Ponta Delgada. W sześć dni mogę pokonać ten dystans nie odpalając silnika, niech tylko nie przestanie wiać. Tymczasem życie na jachcie przy wiejącym z baksztagu (15 – 20 w) wiaterku przypominało dom. Jacht szedł gładko jak po stole, gdyby nie widok szybko przesuwającej się wody w bulaju nad kuchenką, można by myśleć, że stoję w miejscu. Złapałem BBC na krótkich falach, co wypełniło wnętrze jachtu nie tylko fajną muzyką, mogłem też słuchać wiadomości i ciekawych felietonów. Brakowało tylko łączności telefonicznej i Internetu. Ale nie cierpiałem z tego powodu. Cały urok samotnego żeglowania polega właśnie na tym, że zrywa się kontakt ze światem. Po takim rejsie powrót na ląd jest bardziej ekscytujący.
Trzeci dzień żeglugi przyniósł słabnący wiatr. Słabnący do tego stopnia, że po południu musiałem odpalić silnik. Od tej pory rejs przebiegał w rytmie wieczornych i porannych bryz, oraz nie wiedzieć skąd pojawiających się podmuchów o różnej sile i z różnych kierunków. Trafiły się też dwie lokalne burze. Tego dnia wieczornej bryzy starczyło aż do północy. Nad ranem obudził mnie hałas wchodzącej na wysokie obroty turbiny generatora wiatrowego. Wybiegłem do kokpitu i stwierdziłem, że wieje nawet nieźle, ale prosto w nos. Usiadłem żeby postudiować griba mając nadzieję, że uda mi się wyciągnąć jakieś sensowne wnioski, ale trzydniowy grib nie pozwala już zazwyczaj na wyciąganie wniosków. Na telefaksy nie mogłem również liczyć, szumy zamazywały obraz niemal całkowicie. Muszę koniecznie sprawić sobie porządną antenę krótkofalową. Wyszedłem do kokpitu i w złocącej się wodzie w promieniach wschodzącego Słońca dostrzegłem płynący z przeciwka jacht. Był to pierwszy (i jedyny napotkany w morzu) jacht. W lornetce widać było wyraźnie granatowy kadłub i napięty grot. Idą na silniku – pomyślałem. Szybko też stwierdziłem, że śpią, bo powinni płynąć na żaglach, nie wiedzą, że wieje. Po kilku minutach jacht pod francuską banderą majestatycznie przeszedł obok mojej burty w odległości kabla. Na pokładzie nie było widać żywego ducha, moje hop, hop, nie pomogło, nikt się nie obudził. Chyba muszę sobie sprawić horn na sprężone powietrze. Odprowadziłem Francuzów wzrokiem zaglądając w lornetkę. Będą potem opowiadać, że spali, bo na morzu było pusto. Wszyscy tak robią i wszyscy tak mówią.
Po siedmiu dniach przypłynąłem do Ponta Delgada i po dwudniowym postoju w tym uroczym miejscu, popłynąłem dalej na Terceirę, korzystając z ostatnich zapowiadanych na najbliższe dni podmuchów wiatru.
Koniec mojego rejsu nie mógł spełnić się w lepszym miejscu. Praia da Vitoria na Terceirze była miejscem zakończenia regat Jester Azores Challenge. Regaty samotników na małych jachtach (6-9m). W dniu mojego przybycia zakończył też regaty Edek "Gale" Zając na s/y "Holly". W marinie czuło się atmosferę miejsca, gdzie wydarzyło się coś ważnego. Tegoroczne regaty zostały zaliczone do najtrudniejszych w historii. Do mety dopłynęło 13 z 30 jachtów, które wystartowały z Plymouth. Jeden uczestnik został podjęty przez helikopter około 120 Mm po starcie. Niezwykłe było to, ze jacht sam powrócił do Plymouth (miejsca startu) bez najmniejszej ryski na nim. Inny uczestnik dopłyną na metę bez masztu.
W marinie cumowała grupka żeglarzy finalistów, którym ciągle towarzyszył Trevor Leek na s/y "Jester" . Wszyscy czekali na wieści od Edwarda. Wiadomość, że zbliża się do portu była wiadomością dnia. Edward będąc w morzu wspominał, że brakuje mu kompotów, co pocztą pantoflową zostało odebrane jako brak wody. Ktoś pytał mnie czy to prawda, że Edwardowi skończyła się żywność. Edward na metę przybył ostatni i znalazł się w nielicznej grupie finalistów. Warto też odnotować fakt, ze płynął najmniejszym jachtem. W czasie wieczornej biesiady na wniosek Trevora powołano kapitułę w skład której weszli wszyscy obecni i w głosowaniu jawnym przez aklamację uznano Edwarda Zająca zwycięzcą regat. Doceniono fakt, że był to pierwszy oceaniczny rejs Edwarda, który dodatkowo obfitował w serię technicznych problemów. Problemów, które niejednego twardziela zmusiłyby do rezygnacji z udziału w regatach. Doceniono też fakt, że do mety dotarli tylko weterani tych regat i samotnicy, którzy mają na swoim koncie dziesiątki tysięcy mil samotnego oceanicznego pływania. Toastom i wyrazom uznania nie było końca.
Postój w Praia da Vitoria, wśród tylu wspaniałych żeglarzy sam w sobie stanowi wydarzenie żeglarskie. Każdy uczestnik Jester Azores Challenge, to odrębna osobowość, inna filozofia życiowa i inne podejście do samego żeglowania. Jedyny wspólny mianownik tych ludzi, to miłość do żeglarstwa, w szczególności do żeglarstwa samotnego. O ile samo pływanie w pojedynkę sprawia, że ci żeglarze czują się dobrze sam na sam z morzem, o tyle w porcie każdego samotnika można łatwo rozpoznać po wrażliwości na problemy innych ludzi i chęci niesienia pomocy. Myślę, że te i inne niezwykłe cechy samotników sprawiają, że żeglarze z okolicznych jachtów czują potrzebę uściśnięcia ręki tym ludziom. Padały słowa, które świadczą jednoznacznie o prawdziwym nieudawanym podziwie dla nich. To są prawdziwi minimaliści. Minimaliści w tym znaczeniu, że potrzebują bardzo niewiele, żeby uprawiać wielkie żeglarstwo. Pływają jachtami, które nawet na Mazurach zaliczane byłyby do tych mniejszych. Jeżeli ktoś oczekiwałby mrożących krew w żyłach opowieści morskich, to byłby zawiedziony. Niczego takiego tam nie ma. Nikt nie kreuje się na bohatera mórz i oceanów. Jak zapytałem Edwarda o sztorm na południu Zatoki Biskajskiej, powiedział: no pogoniło mnie tam, najgorsze było to, że po dwóch tygodniach wróciłem w to samo miejsce. No i tyle na ten temat.
Bardzo podobało mi się licytowanie, komu ile wody zostało na mecie. Byli tacy co mieli ostatnie 3 litry. Edward zajął pierwsze miejsce – na mecie miał 25 litrów!!! Wszyscy w Praia da Victoria myśleli, że Edwardowi skończyła się woda. A na śniadanie w finałowy poranek miał flaczki.
Mój rejs z Lizbony na Azory nie miał obfitować w doniosłe wydarzenia. Sam na sam z morzem jest fajne, ale nie na tyle, żeby się na ten temat rozpisywać. Tymczasem okazało się, że zaliczyłem ten rejs do najciekawszych z żeglarskiego punktu widzenia. Żeglarstwo to obcowanie nie tylko z morzem, ale również z prawdziwymi ludźmi morza. Obyście wszyscy jak najczęściej spotykali ich na swojej drodze.
_________________________________
Edward "Gale" Zając
Przed oddaniem cum
Drogi Przyjacielu
Sobotni wieczór w Praia na Terceirze. Raczej smutny wieczór. W Polsce prawie północ, ale tutaj jeszcze widno – dwie godziny różnicy czasu. Niestety, dzisiejszy dzień był pochmurny i zimny a teraz nawet siąpi kapuśniaczek. Marek Tereszewski – mój opiekun/przewodnik przez tydzień – odleciał do Polski.
Przeglądam SSI, od której zwykle, od lat, zaczynam lekturę wiadomości żeglarskich. Czytam wypowiedzi na temat mojego rejsu. Przyjemnie jest czytać takie pozytywne recenzje, niekiedy jednak nie pozbawione przesady. Przecież nie zmieniłem się, jestem tym samym żeglarzem włóczącym się zwykle po bałtyckich szlakach. HOLLY też ma nadal 21 stóp długości.
Dzisiaj koło południa instalowaliśmy silnik przyczepny – Mercury 3,3 KM. Denis podpłynął pontonem, przyszedł Robert z ELLA TROUT. No i najważniejszy Toni – złota rączka mająca na swoim jachcie uniwersalny warsztat i pomagający wszystkim wokół. Po godzinie wszystko zrobione, silnik na próbę odpalony. Pozostało tylko wszystkim podziękować …
Swoją drogą śmiesznie będzie wyglądać HOLLY płynąca po oceanie z małym silnikiem przyczepnym na rufie. Ktoś nie zorientowany w sytuacji pewnie pokręci głową ze zdumieniem nad lekkomyślnością skippera...

Jachty z JESTER wyróżniają się w marinie wielkością, czy raczej małością. Tutaj normą jest 12 metrów. Parę jachtów ma ok. 10 metrów, ale większość to jachty dużo większe Koło mnie stoi LA PEREGRINA – ponad 20 metrów. Jacht Toniego ma chyba, tak na oko, 12 metrów. Jacht z banderą USA 18, dwóch Francuzów i Brytyjczyk po 15 – 16 metrów. I wszędzie samotni żeglarze lub małżeństwa – prawie wszyscy w wieku emerytalnym. Oczywiście piszę o przybyszach a nie miejscowych żeglarzach, których zaledwie kilku ma jachty żaglowe, oczywiście duże.
SPOTKANIA
Wspaniałą częścią mojego rejsu są spotkani ludzie, nie tylko żeglarze. Dotyczy to również pobytu na Terceirze. Już przed wpłynięciem na metę, gdy stałem w kompletnej flaucie i bez sprawnego silnika parę mil przed metą, niespodzianką był postój polskiego jachtu na wyspie. A przecież Marek Tereszewski na swojej KATE dopiero przypłynął z Lizbony, samotnie. Nie wiedziałem, że stoi po drugiej stronie wyspy, w Angra, kilkanaście mil od Praia. Gdy przedstawiłem sytuację, powiedział tylko: już odpalam silnik i płynę. Dopiero wtedy okazało się, że to kilka godzin na silniku.
Czy mógłbym mieć pretensje, gdyby odpowiedział: przepraszam, ale stoję w innej marinie? Przypłynął, przyholował i przez parę dni był wspaniałym kumplem i przewodnikiem.
Gdy rozniosło się po marinie, że silnik mi padł i szukam taniego przyczepnego, zgłosił się miejscowy żeglarz. Dał do wyboru dwa silniki, a pantograf i karnister 20-litrowy dodawał za darmo. Tak się stało, że silnik kupiłem od Denisa z LIZZI G., ale mimo to pantograf i karnister dostałem w prezencie. Jak powiedział, on teraz dobrze zarabia, bo pracuje dla armii amerykańskiej. Pamięta jednak swoje gorsze czasy.
Mocowanie pantografu do jachtu na wodzie nie jest proste. Denis podpłynął pontonem, przyszedł Robert z ELLA TROUT III. No i przede wszystkim Toni – żeglarska złota rączka, pomagający wszystkim. Jego jacht o pięknej sylwetce jest załadowany wszelkimi rupieciami tak, jakby stał tu od wielu lat. Przyciął deskę pantografu, wywiercił otwory; ja z Denisem tylko dokręcaliśmy śruby i po godzinie silniczek był zainstalowany. I cała pomoc odbywa się w sposób naturalny, oczywisty.
Pamiętam, że w podobny sposób w Ustce proponowała swoją pomoc Natasza, która przez wiele lat doświadczała tej atmosfery solidarności żeglarskiej w dalekich portach.
Wydawało mi się, że po wyjeździe Marka jestem jedynym Polakiem na Terceirze. W niedzielę idę po prowiant do marketu. Rozmawiam przez komórkę z rodziną. Od mijającej mnie pary słyszę po polsku: nie tak głośno, w Warszawie usłyszą! Lecą do Ponta Delgada z międzylądowaniem na Terceirze. Mają 9 godzin do odlotu, więc wynajęli samochód i zwiedzają wyspę. Są ze Śląska. Gdy wracam z ciężkimi zakupami, spotykam ich znowu. Zapraszają do samochodu, podwożą do mariny. Później jedziemy razem na górę z której olbrzymi posąg Najświętszej Marii Panny opiekuje się miasteczkiem Praia. Czy nie jest o przyjemna niespodzianka?
Jachty przypływają i odpływają. Tuż obok stanął francuski MOANA IV. Wspomnienia z dawnych lat siedemdziesiątych, gdy w Polsce ukazała się wspaniała książka Gorsky'ego „MOANA”, opisująca rejs dookoła świata paru pasjonatów nurkowania i podwodnych łowów. Próbuję dowiedzieć się, czy obecny jacht i ekipa ma coś wspólnego z tamtym. Oni też wędkują i mają sprzęt do nurkowania.
Późnym popołudniem za MOANĄ staje CALIPSO z Berlina. Z przechodzącej obok załogi ktoś mówi: dzień dobry. Gdy później podchodzę, ktoś z załogi mówi trochę po polsku. Niemiec, ale mieszka od niedawna we Wrocławiu i już potrafi porozumieć się w naszym języku. CALIPSO przypłynęła z Bermudów. Teraz przyleciała rodzina z dziećmi i razem zwiedzają Azory.
Żeglarze oceaniczni, obywatele świata. Wspólnota w której nie liczy się narodowość; co najwyżej mogą być pozytywnie zdziwieni, gdy pojawi się wśród nich ktoś z kraju tak egzotycznego i rzadko spotykanego na oceanicznych szlakach jak Polska, Rosja i inne byłe demoludy. Dużo czasu upłynie, zanim polska bandera w odległych od kraju portach przestanie budzić zdziwienie, przestanie być egzotyką. Niestety, tam w Polsce wszelkiego rodzaju „władze” bardzo starają się, abyśmy możliwie najdłużej byli tą egzotyką. I tą smutną refleksją kończę ten odcinek opowieści o rejsie.
Pozdrowienia !
Edward