INNY PIĘKNY REJS
z dnia: 2007-08-03


Nie macie pojęcia jaką radośc sprawiają mi morskie rejsy małych, prywatnych jachtów prowadzonych przez "normalnych sterników". Do tego, jezeli skipperzy przyznają, że moje baltyckie locyjki jakoś ich zachęciły, a nawet pomogły. Publikowane w tym okienku opisy udowadniają, że obalenie rygorów było nie tylko uzasadnione, ale i pożyteczne. Opisany ponizej rejs niech posłuzy za przynętę tym najambitniejszym, którzy dotąd kisza sie na Śniardwach, Jezioraku czy Wdzydzach.

Marcinowi i Załodze gratuluję !

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

a tu klik dla Marcina

__________

Witaj Don Jorge,
Przesylam Ci relacje z tegorocznego wakacyjnego rejsu "Lotty". Jesli uwazasz, ze to kogos zainteresuje, umiesc prosze ten tekst w swoim serwisie. Zdjecie przedstawia "Lottę" przy wyspie Folso (po dwie kropki nad kazdym z "o").
Pozdrawiam,
Marcin Palacz

___________________

Płyneliśmy jak zwykle we trójkę: Agata (lat 17), Krzysiek (15) i ja. Jacht, to nasza Albin Vega „Lotta”. W tym rejsie "Lotta" pierwszy raz niosła polską banderę. Odwiedziliśmy następujące porty:
Hel, Utklippan, Karlshamn, Nogersund, Sölvesborg, Simrishamn, Hasle na Bornholmie, Smyghamn, przystań w kanale Falsterbo, Kopenhaga (Christianhavn i Margetholm), Dragør, Rødvig, Barhöft, Stralsund, Stahlbrode, Peenemünde, Łeba, Hel.
Raz cumowaliśmy „na dziko”, dziobem do skały, przy wysepce Fölsö pomiędzy Ronneby, a Karlshamn. Jedną noc staliśmy na kotwicy – w cieśninie Stege Bugt i jedną na bojce cumowniczej Dansk Sejlunion w cieśninie Guldborgsund W morzu natomiast spędziliśmy tylko cztery noce, z czego trzy w nieco śpiesznej drodze powrotnej wzdłuż polskiego wybrzeża. Rejs na trasie Hel-Hel trwał 22 dni.

Do żeglarsko ciekawych wrażeń z rejsu zaliczam postój w Helu, przy sztormowym wietrze z południa 27 czerwca i w nocy na 28-go. Fala w basenie jachtowym miała około metra wysokości. Na pomoście pływającym trudno było utrzymać równowagę. Stojący obok nas w y-bomach duży niemiecki jacht kładł się w coraz głębsze przechyły i zanosiło się, że ma zamiar masztem sprawdzić wytrzymałość takielunku Lotty - widząc co się dzieje, przed nocnym nasileniem wiatru, przestawiliśmy się, tak by koło nas pozostało wolne miejsce. Nie wiem jaka była faktyczna siła wiatru, prognozy mówiły o 10B, więc nie był to jakiś wyjątkowo silny sztorm. Mimo to, przez całą noc załogi (polskie i niemieckie) starały się opanować dzikie harce jachtów. Co kilka minut cały układ – pomost z y-bomami oraz jachty – wpadał w dziwny rezonans, którego wynikiem były gwałtowne skoki kadłubów. Po kilku, kilkunastu brutalnych szarpnięciach, łódki nieco się uspokajały – pozostawało „zwykłe” kołysanie. Powtarzało się to tak przez wiele godzin. Rano, gdy wiatr osłabł, policzyłem, że "Lotta" jest związana 12 cumami i szpringami. Trzy solidne liny zostały w nocy przerwane lub przetarte. Kluczem do sukcesu, czyli do uniknięcia roztrzaskania jachtu o pomost, bez wyrywania knag i innych okuć, zarówno własnych, jak i tych zamocowanych na pomoście, było dbanie, by szarpnięcia w dowolnym kierunku odbierało kilka niezależnie zamocowanych lin – pojedyncze cumy nie miały żadnych szans. Nieocenione w takiej sytuacji są cumy z gumowymi lub sprężynowymi amortyzatorami. Uprzedzając komentarze, dodam że przy betonowych nabrzeżach (w „basenie jachtowym”) warunki były jeszcze gorsze.



Właściwy rejs zaczęliśmy więc z opóźnieniem, a ponadto zachodnie wiatry pognały nas w innym kierunku niż zamierzaliśmy. Chcieliśmy płynąć wzdłuż polskiego wybrzeża do Niemiec i dalej do Danii. Tymczasem, po wyjściu z Helu wywiało nas na ... Utklippan. Była to nasza pierwsza wizyta w tym w tym pięknym i charakterystycznym miejscu, w którym nie ma pitnej wody, za to nad skałami unosi się bezprzewodowy internet.

Dalej był postój przy skałach wysepki Fölsö, a następnie ciche, spokojne miasteczka i porty Blekinge, położone na uboczu najbardziej uczęszczanych żeglarskich tras. Wizyty w Karlshamn i Nogersund wymuszone jednak zostały przez kłopoty z silnikiem – pierwsza diagnoza fachowca z serwisu Volvo Penta w Karlshamn sugerowała poważną, nienaprawialną na miejscu awarię (pompa wtryskowa). Po wizycie w drugiej firmie, w Nogersund, skończyło się na drobiazgu.

Dwudniowy postój w Simrishamn spowodowany był natomiast przez sztormową pogodę, co dało okazję do całodniowej wycieczki rowerowej po Skanii i odwiedzenia najlepiej zachowanej średniowiecznej twierdzy Skandynawii - zamku Glimmingehus. Potem, uparcie zachodni wiatr zagnał nas na krótko do Hasle na Bornholmie. W miejscowym muzeum morskich silników zauważyłem, że najmłodszy eksponat został wyprodukowany pięć lat później niż MD6 "Lotty".

Postawiliśmy przysłowiową stopę na najbardziej na południe wysuniętym skrawku Szwecji w Smygehuk i po przejściu przez kanał Falsterbo dotarliśmy do Kopenhagi. Okazała sterówka obsługi mostu w kanale Falsterbo stoi pusta – most jest otwierany zdalnie, w sezonie co godzinę, pomiędzy 6 a 20, z wyjątkiem godziny 8 i 17-tej. Brak lokalnej obsługi mostów zwodzonych, to już chyba reguła w Szwecji – zdalnie sterowane są nawet te, które „same” otwierają się na widok płynącego jachtu.

Na środku Sundu, dokładnie na trasie z kanału Falsterbo do Kopenhagi powstaje kolejna farma wiatraków – na razie w morzu stoi na słupie budynek sterowni (czy czegoś podobnego – pomieszczenia z oknami – wygląda to jak Gruba Kaśka na Wiśle w Warszawie), a obok wynurzają się z wody betonowe fundamenty pod wiatraki. Jeszcze można między nimi przepływać, ale to już pewnie ostatnie chwile. Z wiatrakami, to jest jakiś obłęd – wyrastają wszędzie. Na lądzie przestają być mile widziane, bo szpecą krajobraz, zajmują miejsce, hałasują, zabijają ptaki - coraz częściej budowane są więc w morzu. Tylko patrzeć, jak zastawią nam nimi Zatokę Pucką!

Kopenhagę zwiedzaliśmy na miejskich rowerach pobranych z ulicznego stojaka na zasadzie wózka w supermarkecie (potrzebna jest moneta 20-koronowa, odzyskiwana po odstawieniu roweru do dowolnego stojaka w centrum miasta). W kanałach Christianhavn w centrum miasta jachty cumują do nabrzeży w 2,3,4 rzędach, a między nimi przeciskają się wodne tramwaje z turystami. Lotta, jako jedna z najmniejszych jednostek w tym towarzystwie, szczęśliwie wcisnęła się w szczelinę powstałą po nieznacznym przesunięciu motorówki i zacumowała całkiem komfortowo, prostopadle do kei. A w kopenhaskim porcie trwa zabudowywanie nabrzeży – miejsce portowych dźwigów zajmują hotele, biurowce, apartamentowce i instytucje kulturalne, połączone ciągami spacerowo-rowerowymi.

Niewielkie rozmiary "Lotty" i jej małe zanurzenie (1.2 m), były też wielkim atutem przy znajdywaniu miejsca na postój po późno wieczornych wejściach do Rødvig i Barhöft. W takich popularnych portach, leżących na szlaku wakacyjnych pielgrzymek Niemców, Szwedów, Duńczyków (i również Holendrów!) nerwowe poszukiwanie wolnych miejsc zaczyna się już przed południem. Natomiast przystań w Stahlbrode nieoczekiwanie okazała się cicha i spokojna (zaledwie kilka niewielkich jachtów), mimo że leży tuż przy szlaku wokół Rugi wiodącym przez Strelasund. Przyzwyczajeni do szybkiego pokonywania mostów w Szwecji i Danii, z zaskoczeniem przekonaliśmy się, że most w Stralsund otwierany jest tylko o 5:20, 9:15, 17:20 i 21:30. Tłok
w porze popołudniowego otwarcia panuje tam niemiłosierny. Najwyraźniej jednak, w następnych sezonach w Stralsund czekać już nie będzie trzeba – na ukończeniu jest budowa nowego, wysokiego mostu.

Jedna próba wejścia do portu zakończyła się niepowodzeniem - wejście do Darsser Ort jest kompletnie zapiaszczone i nawet "Lotta", nie mogła się prześliznąć – sprawdziliśmy to „organoleptycznie”, sondując piaszczystą łachę kilem. Najnowsza mapa i plan portu (stan ze stycznia 2007 roku) niczego takiego nie stwierdzały, w opisie wspomniano jednak, że istnieje możliwość powstania spłyceń na podejściu, a brak jakichkolwiek masztów w porcie już z daleka wydawał się podejrzany, tym bardziej, że Don Jorge w swojej książce pisał o 50 cumujących tam jachtach.

Było to nasze pierwsze wejście na mieliznę, w zasadzie kontrolowane – wycofaliśmy się bez problemu. W kolejnych dwóch dniach zaliczyliśmy grunt jeszcze dwa razy, dużo solidniej, choć miękko. Najpierw nieznacznie zboczyłem w prawo z toru przy wyjściu z Barhöft. Dość silny, dociskający wiatr spowodował, że nie obeszło się bez pomocy motorówki. Następnego dnia było podobnie, tyle że w lewo, po wyjściu z Peenemünde. Tu wiatr był słaby, za to na mieliznę wciskał nas silny prąd. Wystarczyła chwila nieuwagi, sielski nastrój, pozornie bezpieczny i rozległy akwen z piaszczystymi, zalesionymi brzegami w oddali. Zeszliśmy sami, pchając pieszo, kotwicą i silnikiem, ale zabawa była na całego. W obu przypadkach głębokość na torze wynosiła ponad 5 metrów, a kilka metrów z boku brodziłem zanurzony po pas. Dobrze, że woda była ciepła – ponad 21 stopni.

Po zwiedzeniu muzeum w Peenemünde, musieliśmy już niestety śpieszyć się do domu. Szybki, fordewindowy przelot na spinakerze do Łeby zajął nam 34 godziny, a na Helu stawiliśmy się po następnych 20 godzinach i halsówce.

Na koniec jeszcze kilka zdań o procedurach granicznych i portowych. Wychodząc z Helu, oczywiście odprawiliśmy się granicznie (na wszelki wypadek – zgodnie z planem następnym portem miała być Łeba). W Szwecji, „porty wejścia” były jakoś nie po drodze. W Danii (na Bornholmie) należy się zameldować (czyli formularz u bosmana wypełnić), gdy się przypływa spoza Schengen, a my dotarliśmy ze Szwecji, więc uznałem, że obowiązek nas nie dotyczy. Dopiero po powrocie do Szwecji z Bornholmu, w kanale Falsterbo, postępując zgodnie z radami z „Portów południowej Szwecji”, postanowiłem pójść na lokalny posterunek Kustbevakningen, by prosić o przebaczenie. Funkcjonariusz, po chwili zastanowienia, zgodził się ze mną, że jesteśmy w Szwecji nielegalnie. Powinniśmy byli wejść np. do Trelleborga, a nie zawracać mu głowę. Zasugerował jednak, by przepisu o portach wejścia nie traktować zbyt serio („don't take it too seriously”). I tyle. Próbowałem potem jeszcze pokazać komuś paszporty w Niemczech, ale bosman portu w Barhöft zapewnił mnie, że nie ma takiej potrzeby ani zwyczaju.

A co do procedur portowych, to w ciągu 3 tygodni pomiędzy Helem, a Łebą, na nadawanie VHF-kę przełączyłem 2 razy, próbując się dowiedzieć, kiedy otwarte zostaną mosty (Falsterbo i Stralsund). W żadnym z odwiedzanych portów, z Kopenhagą włącznie, nikt nie oczekuje od jachtów zgłoszeń wejścia/wyjścia i sakramentalnego „czy można”. Jest to oczywiste dla każdego, kto kiedykolwiek popłynął na zachód lub północ. Wspominam o tym jednak, bo może tę relację przeczyta ktoś, kto uważa, że w polskich portach jest normalnie.

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=486