MORSKA PODRÓŻ NA ŻAGLOWCU
z dnia: 2007-09-19


Paweł Szymczak odbył podróz morską na żaglowcu. Wydaje mi się, że każdy żeglarz powinien  raz czegos takiego spróbować, choćby dlatego, aby sie upewnić, że prawdziwe żeglarstwo to.... "normalny" jacht :-)))

Zakładajcie kamizelki i żyjcie wiecznie !

Don Jorge

Tu klik dla Pawła o zagadkowej ksywce „Ammiszaddaj”

_______________________

Niedawno miałem okazję znaleźć się na pokładzie STS „Fryderyk Chopin”, w rejsie zorganizowanym przez Uniwersytet Bałtycki (www.balticuniv.uu.se). Było nas 37 studentów i nauczycieli z 11 państw nadbałtyckich oraz 8 osób załogi szkieletowej, a co za tym idzie językiem „urzędowym” na pokładzie był angielski. Oprócz języka królowej Elżbiety dało się słyszeć rozmowy po rosyjsku, litewsku, estońsku, szwedzku... i oczywiście po polsku. Pierwszego dnia zapoznanie, szkolenie bhp, rejowe i alarmy. Pamiętam, że jak pierwszy raz wchodziłem na reje i to się okazało dużo mniej fajne niż w książkach pisali. „Ale wysoko, ale wysoko, ale wysoko krok naprzód - ojej, ojej, ojej - kolejny krok”, a po dotarciu do marsu okazało się, że to wcale nie koniec i mamy leźć dalej... Na rei dolnego grotmarsla byłem praktycznie sparaliżowany ze strachu. Starałem się wszystkim czym się da utrzymać, a Adam (oficer mojej wachty) po prostu minął mnie na percie i poszedł dalej sprawdzać jak się kto czuje. Chyba musieliśmy wszyscy mieć nietęgie miny bo dla dodania odwagi kazał nam zaklaskać (żart? - tak, „bez trzymanki”?!)... Później, już na morzu okazało się, że jest nie tylko „strasznie wysoko, ale do tego jeszcze strasznie kiwa” (przy 3B). Na szczęście do wszystkiego człowiek się bardzo szybko przyzwyczaja, zwłaszcza podczas pracy, kiedy nie ma czasu myśleć o strachu. Przy trzecim wejściu zrozumiałem dlaczego na górze jest tak pięknie, i że wcale nie jest tak źle jak się na początku wydawało. Ba, nawet się można odprężyć i używać obu rąk do pracy. Dzień później wszedłem na trumsreję z aparatem... I pomyśleć, że za pierwszym razem będąc na marsie nie mogłem uwierzyć w to, że daje się do tej wysokości przyzwyczaić.

panorama Visby

25. czerwca o 1500 odeszliśmy od kei i wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda. „All hands on deck! Cumy rzuć, żagle staw! Na słone bryzgi wystaw twarz...” Przy zmiennych wiatrach i nieustającym trzasku aparatów fotograficznych cieszyliśmy się kolejnymi alarmami do żagli, które na początku spotykały się z wielkim entuzjazmem wśród załogi i obraliśmy kurs na Hel. Następnego dnia wiatr się wreszcie zdecydował skąd chce wiać i przeszedł do ofensywy. Po południu wiało 1B, wieczorem 3B, w nocy 5B, przy śniadaniu 7B a po śniadaniu 9B... Wzniosłe okrzyki „och” i „ach” zmieniły się w niewyraźne „uhh” i „bleh” a kuk na obiad dał schabowe kotlety. Nie pierwszy raz byłem na morzu, ale dziewiątkę i 4m fale widziałem pierwszy raz... Kto nie przeżył, nie uwierzy jak piękny to widok, zapierający dech w piersiach ale piękny. Szkoda tylko, że nie wszyscy mieli ochotę go oglądać – wychodząc na wachtę zamiast dwunastu osób zobaczyłem tylko pięć... Niestety sztorm się zdążył skończyć zanim się wszyscy „zaaklimatyzowali” więc nie każdy docenił piękno i majestat tego czasu. Przy zjeździe z jednej fali przyuważyliśmy prędkość chwilową 13,4kn, podobno już dawno „Chopin” nie miał okazji tak szybko płynąć.

Alarm manewrowy, wchodzimy do Helu: rzutki, cumy, odbijacze, szpringi, trap, WOP. Potem pogadanka „Pierwszego” zakończona najlepszymi życzeniami: „Go to Hel!” i kurs na piwo. Podły los tak zrządził, że tego samego wieczoru Maciek (nasz bosman) miał urodziny. Wybrał się więc biedak niczego złego nie przeczuwając razem z resztą załogi szkieletowej do tejże samej tawerny co my, i spotkało go tam straszne nieszczęście... Sto lat odśpiewane w wykonaniu załogi! Wyszło ładnie, a jakże, ale potem zaśpiewaliśmy „Happy birthday to you”, potem „Zum Geburt stag viel gluck”, potem „Glad fødselsdag til du”... a w gardle ciągle sucho ... potem po estońsku, potem po rosyjsku, potem po szwedzku, po czesku, litewsku... był twardy, za każdym razem próbował wypić piwo, i za każdym razem rezygnował, i dotrwał jakoś do końca. Brawo! A potem musiałem wyjść na wachtę, co za pech!

Już na pokładzie dowiedziałem się, że ciekawie nie jest, wieje dobre 11B, cumy pracują, a dwie postanowiły zastrajkować, odbijacz też. Fala wali przez główki prosto w naszą burtę, trap chodzi góra-dół prawie jak na pływach... To była męcząca wachta. Kolejnego dnia postoju wizyta we fokarium i prezentacja, i wykład, i zwiedzanie ...i oczywiście rewizyta u Kapitana Morgana! Wtedy powstał diabelski plan wśród załogi, żeby wprowadzić jeszcze jeden alarm do grafiku: „All hands on bier!”, który później jako jedyny cieszył się niesłabnącym entuzjazmem aż do końca rejsu.

Z Helu wychodziliśmy już przy słabych wiatrach, i takie same towarzyszyły nam do końca rejsu. Miało to ten plus wg organizatorów, że bez komplikacji udało się przeprowadzić całą część merytoryczną rejsu. Uniwersytet Bałtycki zajmuje się wymianą poglądów i doświadczeń w dziedzinie rozwoju zrównoważonego w regionie Bałtyku – swoją drogą dziedzina jak najbardziej ciekawa i na czasie, każdemu polecam. Pozwolę sobie przytoczyć tylko kilka z tematów prezentacji, których wysłuchaliśmy: „Okręty wojenne RP”, „Dlaczego syreny nie mogą istnieć – dowód naukowy”, „Dlaczego woda jest nienormalna” (Abnormal water)... W sztormie prezentacje się nie odbywały a przy dobrej pogodzie miały miejsce nie w klasie a na rufie: słonko przygrzewało, wiaterek przyjemnie chłodził... dało się wytrzymać i tylko czasami dawało się słyszeć delikatne „stop snorting!” z tej czy owej strony szanownego zgromadzenia.

Visby. Nie prawdą było by gdybym powiedział, że choćby jedna osoba nie podzielała stwierdzenia „We came from Hel to Paradise”. Sama miejscowość wydaje się niewielka, ale myślę, że nie tylko ja się w niej zakochałem – te uliczki, dachy, kamienice, widoki zapierające dech w piersiach... Pamiętam jak odwiedzałem różne wyspy pływając po morzu – najpierw Helgoland (bardzo mi się podobało), potem Bornholm (myślałem, że nie ma piękniejszej wyspy) teraz Gotlandia... szczerze boję się popłynąć jeszcze dalej na północ, bo już we Visby miałem nieodparte pragnienie spóźnić na statek i zamieszkać na stałe... Wróciłem jednak ale obiecałem sobie, że jak już przyjdzie taki dzień, kiedy będę mógł (umiejętności! bo prawo to już mam) poprowadzić własny rejs po Bałtyku – to na pewno popłynę do Visby...

     

przechył                                                                                             widok z trumsreji

Kolejnego dnia rano, ze łzami w oczach (po rozstaniu z Visby, i od niewyspania) postawiliśmy wszystkie żagle jakie tylko się dało i z zatrważającą prędkością 0,4kn pognaliśmy na spotkanie Karlskronie. Wszystkie kliwry, latacze, sztaksle i rejowe (bez trumsli, których nie mieliśmy na stanie) poszły w górę, a mimo to morze i tak pogniewało się na nas i schowało się za zasłoną mgły. Stojąc wtedy za sterem, prawie nie dostrzegałem bukszprytu. Żeby przebłagać morze postanowiliśmy dostawić jeszcze sterżagiel, co jednak nie jest taką prostą sprawą – przyszedł Bosun z młotkiem w ręku i oświadczył „standardowe wyposażenie przy stawianiu żagli”. Po dwóch godzinach łomotania nad moją głową udało mu się z Chiefem wybić takie zardzewiałe koło z bomu (jak się nazwa Wam nie powiem, różne nazwy obojga płci słyszałem, których publicznie powtarzać wypada, i nie mam pojęcia, która była bardziej poprawna). Potem już tylko godzina pracy pneumatyczną odrdzewiarką i można było wszystko zmontować w jedną całość i postawić spankera. Niewiele nas to przyspieszyło ale przynajmniej skończyła się mgła...

Pewnego słonecznego przedpołudnia w drodze z Karlskrony (miasto jak miasto – bez emocji) do Aarhus, pod koniec prezentacji, kiedy przysypiali już wszyscy równo, nawet ci najbardziej zainteresowani tematem gospodarki wodnej w Czechach naszym oczom ukazała się wąska smuga biegnąca wzdłuż horyzontu. Początkowo zbywana wzruszeniami ramion, w miarę przybliżania budziła coraz większe zainteresowanie, aż wreszcie okrzyk zdziwienia „most!?” Następnie przyszły domysły i powątpiewania „Ale tam nie będziemy przepływać”, a w miarę zbliżania się przerażenie: „Nie zmieścimy się!”. Jednak Ostry twardo obstawał przy swoim planie: „Przebrasujemy reje jak na ostro, rzucimy całą załogę na lewą burtę i w takim dużym przechyle przejdziemy pod przęsłem...” A taki z niego był cwaniak, że na wszelki wypadek posłał na maszt kogoś z odbijaczem, w razie gdyby coś poszło nie tak... Chwilę później z głębokim „wow”, przepłynęliśmy pomiędzy pylonami Oresund Bridge, łączącego cywilizowaną Szwecję z krajem akceptującym wyłącznie pieniądze z dziurką.

Do Aarhus płynęliśmy wmordęwindem na dieselgrocie. Czas naglił, bo rozpoczęcie The Tall Ships' Races 2007 było bliżej niż byśmy chcieli... Cumowanie longside do „Alexandra von Humboldta”, no i te wszystkie żaglowce! Samo miasto całkiem przyjemne, tylko to piwo duńskie... Gdyby ktoś nie wiedział jak smakuje przygoda niech pyta o Uniwersytet Bałtyki na swojej uczelni, kolejne rejsy czekają... Pozdrawiam wszystkich uczestników rejsu Uniwersytetu Bałtyckiego 2007. I jeszcze trzy słowa dla sponsora:

www.balticuniv.uu.se
http://wipos.p.lodz.pl/bupcentrum/
www.fryderykchopin.pl

Paweł „Ammiszaddaj” Szymczak

PS: Nasz Kuk gotował wyśmienicie, jego Żona robiła najlepsze pod słońcem ciasta... Należy jej się za to tron lub admiralski płaszcz!

Ten artykuł pochodzi ze strony:
JERZY KULIŃSKI - ŻEGLARZ MORSKI
Subiektywny Serwis Informacyjny
http://www.kulinski.navsim.pl

URL tego opowiadania:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=542