Wiecie co się kryje za nowomową forsowanych projektów aktów prawnych pod kryptonimem "właściwy związek żeglarski" ? Nie wiecie, no to sobie teraz poczytajcie. Nie będę wyjaśnienia łopatą szuflował. I jeszcze raz wróćcie do tytułu i podtytułu newsa.
Kamizelki i żyjcie wiecznie!
Don Jorge
====================
Pomorska Fundacja Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych "KEJA" przy wsparciu, miedzy innymi Stowarzyszenia Armatorów Jachtowych, zorganizowała "Zatokowe spotkanie 2009 - poczuć morze". Polegało to na tym, że z Narodowego Centrum Żeglarstwa w Gdańsku wypłynęła na Zatokę armada piętnastu jachtów na powitanie 'Zawiszy Czarnego'" "Zawisza" wracał z kolejnego rejsu z cyklu "Zobaczyć morze"... Niecodzienność tego wydarzenia polegała na tym, że na pokładzie zarówno Zawiszy jak i jachtów znajdowały się osoby niepełnosprawne, przeważnie niewidzące... I to tyle mojego wstępu, jako członek zarządu Fundacji Keja jak i Rady Armatorskiej SAJ, mogę być nieobiektywny dlatego niech "przemówi"
uczestniczka tego spotkania...
Ale nie mogę się powstrzymać od pewnej złośliwości:-) "Oszołomy Internetowe" skupione w SAJ propagują żeglarstwo wśród niepełnosprawnych a Polski Związek Żeglarski żąda badań lekarskich przy kursach na patenty żeglarskie... Nie skomentuje tego.
Jerzy "Jurmak" Makieła
______________________________________
Kiedy w piątek drugiego października czekałam przy dworcu w Gdańsku na transport,
którym się miałam zabrać do Górek Zachodnich, zastanawiałam się, co mnie tam czeka.
Znałam program pobytu, wiedziałam, jakie czekają mnie atrakcje ale nawet do głowy
mi nie przyszło, że przede mną aż takie cudowne dni. Wojtek, mąż Sylwii
Skuzy, był pierwszym łącznikiem spotkania. Po bardzo serdecznym przywitaniu załadował do busa
tych, którzy zjawili się na dworcu na określony czas i powierzając nas
panu kierowcy wsiadł do własnego samochodu, gdzie zabrał tych, którzy nie zmieścili
się w busie
.
Po przyjeździe do Górek Zachodnich czekało nas serdeczne powitanie Sylwii i bez większych
formalności zakwaterowani zostaliśmy w dwóch hotelach Centrum żeglarstwa. Większość
zlotowiczów zamieszkała w "Jadarze', a ci, którzy się tam nie zmieścili, skierowani
zostali do pobliskiego "Galionu', gdzie ulokowani zostali w nowoczesnych pokojach.
Po rozpakowaniu i odświeżeniu zebraliśmy się wszyscy na pobliskiej kei, gdzie czekali
już na nas ratownicy z psami ratowniczymi i dużą ilością bardzo ciekawych informacji.
Psy, to nowofundlandy, które są przeszkolone w ratowaniu tonących.Bardzo ciekawie
i przystępnie mówił o tym pan Andrzej. Można było zaprzyjaźnić się z tymi pożytecznymi
zwierzakami, można było wydawać im polecenia, Można było się przekonać
na własnej skórze, jak ratuje się tonącego.
Pan Andrzej i reszta ratowników, którzy zrobili nam szkolenie, byli otwarci na nasze
pytania i w sposób wyczerpujący odpowiadali na zadawane pytania.
Ponieważ nie było chętnego, kto by skoczył do wody, pokaz ratowniczy w końcu się nie
odbył, ale teoretycznie poznaliśmy problem ratowania ludzi na morzu. Następnym punktem programu
było zwiedzanie jachtów. Chodziło o to, żeby móc się szczegółowo zapoznać z wyglądem
żaglówki. Bałam się trochę, jak to będzie z tym wchodzeniem na jacht, ale załoga jachtu
kapitana Wątrowicza zrobiła wszystko, by każdy uczestnik spotkania zatokowego
mógł łatwo i bezpiecznie wejść nie tylko na pokład łodzi, ale zwiedzić go w całości.
Z wielkim wzruszeniem poruszałam się po tym jachcie, bo chociaż wcześniej bardzo
chciałam na takim jachcie sie znaleźć, dopiero teraz zaczęło mi się spełniać
marzenie o pobycie na prawdziwej żaglówce. Nikt mnie nie poganiał, więc zupełnie
samodzielnie i całkiem powoli obejrzałam sobie najpierw wszystko, co było na pokładzie, a potem
przy pomocy pani Doroty zeszłam do wnętrza, gdzie dokładnie o wszystkim zostałam
poinformowana i zaproszona do obejrzenia wszystkiego, co się tam znajdowało. Tak więc
obejrzałam koje, stoliki, kuchenkę,. łazienkę, szafę, wieszaki na sztormiaki,
skrzynie na jedzenie i wszystko to, co stanowiło wyposażenie wnętrza łodzi. Ponieważ przed
zejściem do kambuza obejrzałam rufę, po wyjściu na pokład postanowiłam także
zwiedzić dziób jachtu.
Wygramoliłam się tam po jakiejś ławce, czy jakiejś innej skrzyni i tam natknęłam
się na pana kapitana, który objął mnie nie tylko opieką, ale i ramieniem
i wtedy
poczułam w sercu taką radość, jak jeszcze nigdy w życiu, że ja taka
nieważna nagle
stałam się ośrodkiem zainteresowania kogoś tak ważnego, jak kapitan W.
Tak zwyczajnie
i szczerze odpowiadał na zadawane pytania, jakbyśmy się znali nie od
dziś. Tyle życzliwości
było w Jego głosie, że mogłabym tak stać i pytać bardzo długo, ale na
zwiedzanie
jachtu czekali następni uczestnicy zatokowego spotkania, więc z wielkim
żalem, ale
i wdzięcznością w sercu pożegnałam serdecznego pana kapitana. Następnym
punktem programu
była uroczysta inauguracyjna kolacja. Były powitania, dużo słów
wzruszenia, a mnie
się nagle wydało, że weszłam do innego świata. Tylu wspaniałych ludzi w
jednym miejscu,
to po prostu coś, czego się nie da opisać. Kiedy na hasło Sylwii
zaczęliśmy śpiewać
naszą główną zatokową piosenkę, "Keja", tak ścisnęło mnie w gardle, że w
pewnej chwili
musiałam przerwać śpiewanie, a niesforne łzy popłynęły mi z oczu, jak
krynica szczęścia.
Nie mogłam uwierzyć, że zaczęło się spełniać jedno z moich największych
marzeń, Po
obfitym i bardzo smacznym posiłku zaczęło się długie, wspólne śpiewanie,
które już
zupełnie zintegrowało całą społeczność spotkania. Kto chciał, mógł
zaśpiewać, co
najbardziej lubi, a wszyscy życzliwie i gromkimi oklaskami to
nagradzali. Sylwia
od czasu do czasu mówiła coś do nas, a w głosie jej była radość. Bardzo
długo trwał
ten cudowny wieczór, bo atmosfera była taka, że nikomu nie śpieszyło sie
do łóżka,
chociaż następnego dnia trzeba było wstać dość wcześnie, żeby móc
nadążyć za zaplanowanym
programem. piętnastoma jachtami podpłynęliśmy do "Zawiszy', który czekał
już na
nas na kotwicy i po uroczystym salucie już razem popłynęliśmy w stronę
Gdyni. Nie
wiem, co odczuwali inni, ale ja, gdy weszłam na pokład 'Śniadeckiego",
znowu łzy
zakręciły mi się w oczach, bo chociaż urodziłam się w Gdyni, a przeżyłam
już niemało
lat, nigdy dotąd nie miałam okazji płynąć żaglówką w rejsie
przeznaczonym tylko dla
ludzi, którzy wprawdzie nie widzą, ale myślą, czują i marzą, a kiedy
marzenie się
spełnia, muszą się poczuć szczęśliwi i wtedy trudno powstrzymać łzy
wzruszenia. Pod
wodzą pana kapitana Jarosława G zaczęliśmy swój pierwszy w życiu rejs.
Pogoda była
nieszczególna. Od samego początku wiał dość silny wiatr, ale cała załoga
przez długi
czas wytrwale tkwiła na pokładzie. żaglówka przechylała się to na prawą,
to na lewą
burtę, ale nikt sie tym zbytnio nie przejmował. Wystarczyło się dobrze
złapać stałych
punktów, żeby było całkiem bezpiecznie. W czasie gdy mocny wiatr owiewał
mi twarz,
mówiłam do Neptuna: "Jesteś dobry, wspaniały, pozwalasz odczuć morze
nawet takim,
którzy nie mogą go zobaczyć. Dlatego pokazujesz, jak huczy, jak faluje,
jak pięknie
śpiewają jego fale. Pozwalasz nawet, by dotykały naszych stóp i w ten
sposób robisz
nam chrzest". Kiedy już w pełni nasycona nowymi doznaniami zeszłam pod
pokład, natychmiast
znalazła się gorąca herbata i dużo dobrego jedzenia. Ponieważ nie miałam
żadnych
problemów zdrowotnych związanych z chorobą morską, najadłam się do syta
i przez cały
czas śledziłam dość gwałtowne przechyły jachtu. Przez radio słyszałam,
że prawie
wszystkie jachty zawracają od Sopotu, z radością sie dowiedziałam, że
"Śniadecki
płynie dalej. Dopiero przed Gdynią pożegnaliśmy "Zawiszę" i dopiero
wtedy ruszyliśmy
w drogę powrotną. No i teraz dopiero zaczęło się prawdziwe kołysanie, bo
płynęliśmy
pod wiatr. Prawie przez cały czas leżeliśmy na lewej burcie. Przechyły
były takie,
że trudno się było utrzymać na nogach, ale wcale się nie bałam. Nasz
kapitan miał
w głosie coś takiego, co budziło pewność, że wszystko jest w porządku.
Mój brat był
marynarzem i ponad 40 lat pływał we Flocie Handlowej, więc sobie
wyobrażałam, jak
to było, gdy zdarzały się prawdziwe sztormy. U nas najwyżej wiała
szóstka, ale przy
większych przechyłach wszystko, co nie było zabezpieczone, uciekało nam
spod rąk
jak żywe, więc ciągle czegoś szukałam: a to komórki, a to torebki, a
bardzo w pewnej
chwili musiałam się doznaniami podzielić z kimś z lądu, więc ponieważ
był dobry zasięg,
wykrzykiwałam do telefonu najbardziej radosne słowa typu: cudownie,
pięknie, niesamowicie,
wspaniale, niepowtarzalnie, aż mój rozmówca się podniecił, że mam takie
fajne wrażenia.
Kiedy dobijaliśmy do kei, zrobiło mi się żal, że to już koniec, ale
jednocześnie
byłam wdzięczna wszystkim tym ludziom, że umożliwili mi takie
niezapomniane przeżycie.
A tam na kei z niepokojem czekała na nas Sylwia, ale kiedy usłyszała
nasze rozradowane
głosy, chociaż przemarznięta do szpiku kości, razem z nami poddała się
radości. Z
żalem żegnałam naszego kapitana i ponieważ nie znalazłam słów, którymi
mogłabym mu
podziękować za spełnione marzenie, po prostu uściskałam go bez słów, bo
to mi się
w tamtej chwili wydało najbardziej właściwym gestem. Po przebraniu z
przemoczonej
odzieży pozwoliłam sobie na trochę odpoczynku w ciepłym, przytulnym
hotelowym łóżku,
że zasnęłam nie wiadomo kiedy i tak pospałam, że aż spóźniłam się na
uroczysty bankiet.
A muszę powiedzieć, że Sylwia w natłoku tylu spraw i o nas nie
zapomniała, wysyłając
córkę, żeby sprawdziła, co to się stało, że nie ma mnie ani przewodnika
przy stole.
Było mi trochę wstyd, no, ale co robić, skoro tak to się stało? Nikt
jednak nie powiedział
marnego słowa, więc kiedy usiadłam przy stole, jak gdyby nigdy nic
włączyłam się
do piosenki o kei no a potem dostałam dużo dobrego jedzenia. Trochę
trudno było
się porozumiewać, bo nagłośnienie zagłuszało wszystko, więc nie
pogadałam z sąsiadami,
a kiedy pan Andrzej ratownik zapytał, jak leci, odpowiedziałam tylko, że
super chociaż
bardzo chętnie pogawędziłabym sobie z nim dłużej. Ponieważ poprzedniego
wieczoru
także coś zaśpiewałam, na bankiecie też zostałam poproszona o powtórkę i
bardzo się
ucieszyłam, kiedy niektórym uczestnikom spotkania moje śpiewanie też sie
podobało.
Tańce i śpiewy przeciągnęły sie do późna w nocy, ale następnego dnia,
kiedy też dość
wcześnie trzeba było wstać, by po obfitym śniadaniu jechać do Gdyni na
zwiedzanie
"Zawiszy" i oceanarium, wszyscy w doskonałych humorach stawili się na
czas. W Gdyni
wiał silny, ale ciepły wiatr. Kiedy pani z Telewizji poprosiła, żebyśmy
zaśpiewali
coś wspólnie, zabrzmiała rozgłośnie piosenka "Morze, moje morze". Potem
po 15 osób
wchodziliśmy na pokład wymarzonego żaglowca. Kiedy znalazłam się na
pokładzie, znów
ogarnęło mnie takie wzruszenie, że z trudem pohamowałam łzy, bo przecież
nigdy nie
sądziłam, że ten wspaniały żaglowiec nie zostanie we mnie tylko
piosenką, która nie
może się zdarzyć spełnieniem. Za mało było czasu, żeby wszystkiego
dotknąć, wszystko
chociażby w przelocie zapamiętać, ale zakiełkowało we mnie coś na
kształt marzenia,
że może jeszcze kiedyś wrócę na ten pokład i ukradkiem rzuciłam grosik,
żeby się
spełniło i szybko się okazało, że tak się stanie w istocie, bo kiedy
zeszłam z żalem
na ląd, spotkała mnie prawdziwa niespodzianka. Pan kapitan Janusz
Zbierajewski podszedł
do mnie i powiedział"Nie widzę przeszkód, byś wzięła udział w
przyszłorocznym rejsie.
Musisz się tylko w porę na to zdecydować i dać znać, że tego chcesz", a
mnie się
zdawało, że to tylko cudowny sen i aż musiałam się uszczypnąć, żeby
uwierzyć w to
cudowne zapewnienie. Serdeczny uścisk ręki kapitana przypieczętował
obietnice, a
ja zaczęłam już nowe życie chociaż przeżyłam wiele trudnych lat. Kiedy
całą grupą
szliśmy do Oceanarium, prawie się już do nikogo nie odzywałam, bo tyle
było we mnie
szczęścia, że musiałam z nim pobyć sama. Rozmawiała ze mną pani z
gdańskiego radia.
Coś mówiłam, o czymś ją zapewniałam, coś nawet zaśpiewałam na jej
prośbę, ale tak
naprawdę to ciągle byłam nieobecna dla świata i nie wiem, co dokładnie
mówiłam. W
oceanarium oczywiście jak inni wszystkich eksponatów dotykałam, bo różne
zwierzęta
morskie zostały nam udostępnione, ale chodziłam jak we śnie, bo zdarzyło
mi się coś,
czego już w życiu bym się nie spodziewała, a tak właściwie, to
zawdzięczam to Sylwii,
która zorganizowała to spotkanie zatokowe i dzięki której poznałam tylu
dobrych i
życzliwych ludzi. Można by się zastanawiać, po co to wszystko niewidomym
ludziom.
Jednak ekipa Sylwii takich pytań nie miała. Wszyscy żeglarze i
wolontariusze wiedzieli
jedno: kiedy można uszczęśliwić ludzi bez względu na ich stan, trzeba to
robić, bo
tylko wtedy każde życie ma sens. Dziękuje więc wszystkim, którzy
przyczynili się
do tego, że kilkadziesiąt serc zabiło żywszym rytmem i rozpromieniły się
uśmiechem
twarze osób biorących udział w pierwszym zatokowym spotkaniu.Do
następnego spotkania!
Ahoj!
Helena Urbaniak,
a dla zaprzyjaźnionych Stokrotka
__________________________
poproszę o klik tu:
Witaj Jerzy!
Chce napisać dwa słowa komentarza do zdania: „Oszołomy Internetowe" skupione w SAJ propagują żeglarstwo wśród niepełnosprawnych a Polski Związek Żeglarski żąda badań lekarskich przy kursach na patenty żeglarskie...” Zgadzam się, iż żądanie orzeczenia lekarskiego jest absurdem, choć nie koniecznie jest wymysłem PZŻ tylko wymogiem ustawy, żądają tego zaświadczenia również od motorowodniaków i w wielu innych sportach gdzie wymaga się uprawnień. Zapis ten powstał pewno zwyczajowo i ten który to wymyślił chyba nie wyobrażał sobie, że może być inaczej. Tymczasem jeżeli miałby to być wymóg sensowny to przede wszystkim muszą być określone kryteria, na podstawie których można by komuś odmówić prawa do żeglowania. A komu? Na całym świecie żeglują niepełnosprawni i nic im się nie dzieje, w Polsce też mamy żeglarzy niepełnosprawnych żeglujących na wysokim poziomie. W moim klubie jest Kolega z dysfunkcją narządu ruchu i jest jachtowym sternikiem morskim, instruktorem żeglarstwa PZŻ i w swoim dorobku ma opłynięcie Hornu, rejs na Carterze na Islandię i wiele innych znaczących rejsów, ale widać trafił na lekarzy rozsądnych i mających pojęcie o żeglarstwie. Bardzo często nasi kursanci wracają od lekarza bez zaświadczenie, bo są odesłani do lekarza sportowego, gdyż lekarz rodzinny nie mając kryteriów boi się złożyć podpis (i wcale się nie dziwie). Jeżeli mamy walczyć o wolność żeglowania to nie wojujmy z patentami bo na całym świecie je mają, a właśnie z takimi absurdami jak zaświadczenie lekarskie i inne obostrzenia portowe.
Pozdrawiam
Zbyszek Brenda
wynikają z lobbingu PZŻtu. Inaczej byłoby tak, jak gdzie indziej, gdzie
patentów nie ma, albo są dość niszowe (np. tylko wg mocy silnika, jak w
Niemczech). Apropos, kłamstwem jest, że "na całym świecie mają patenty".
Co do zaświadczeń... no cóż. W ciągu tylko ostatniego miesiąca "zużyłem"
trzy. Na kapitana jachtowego, na kapitana motorowodnego, a teraz na
instruktora. Każde inne, choć od tego samego lekarza. Najśmieszniejsze
jest to, że teraz przedstawiam zaświadczenie lekarskie i dostaję patent,
który będzie ważny "do końca świata i jeden dzień dłużej". W zeszłym roku
dostałem morskiego, więc przedstawiłem również zaświadczenie. I drugie na
motorowodnego. Skoro mogę być morskim, to po co mam jeszcze raz na
kapitana coś szykować? Wszak wiadomo, że im wyższy patent, tym mniej się
człowiek rusza (jkżw w ogóle do żeglarstwa używał dwóch palców - "ty, weź
to i zrób" oraz do toastów).
Ale to na marginesie. Osoby niepełnosprawne są niepełnosprawne i mają
pewne ograniczenia. Te ograniczenia najczęściej można przezwyciężyć albo
środkami technicznymi (np. była kiedyś dyskusja, że daltonista nie może
być kapitanem. W Szwecji może i prawo jazdy też ma. A dla daltonistów
firma Davis produkuje za kilka USD takie szkiełka - zielone i czerwone -
przez które mogą sobie zerknąć na światełka i boje i po problemie), albo
organizacyjnymi (np. dlaczego niewidomy nie miałby sterować? jak się
okazuje, po pertach też gania lepiej od "widomego", bo się nie boi w
dodatku), albo rozwijając inne zdolności (osoby bez nóg często mają bardzo
rozwinięte mięśnie rąk i klatki).
Myślę, że każdy powinien być sam świadomy swoich ograniczeń i mieć
świadomość, czy jest w stanie je przezwyciężyć, czy nie. Ważąc 135 kg
wcale nie czuję się "sprawniejszy" od kogoś, kto np. nie ma jednej nogi. I
tak nie bardzo nadaję się do biegania. Jakoś nie utrudnia mi to żeglarstwa
(poza brakiem kaloszy na mój rozmiar - jak ktoś wie, kto produkuje rozmiar
49-50, będę wdzięczny).
Można się cieszyć, że z pomocą życzliwych żeglarzy daje się przezwyciężyć
tak dużą trudność, jak brak wzroku. I chwała tym, co uruchomili - i
rozwinęli tem projekt.
A o zniesienie absurdów (tj. badań) powinien zawalczyć PZŻ. Bo tak
naprawdę nikt inny tych badań nie oczekuje.
Pozdrawiam
Jacek
"polskim związkiem sportowym o zasięgu krajowym" i nikt, podkreślam nikt
z tego związku nie zaprotestował przeciwko temu absurdowi. W rezultacie
mamy potworka i kolejny przykład erozji prawa i za to jesteśmy wdzięczni
PZŻ.
W Pańskim komentarzu czytam "Jeżeli mamy walczyć o wolność żeglowania to
nie wojujmy z patentami bo na całym świecie je mają..." czy mogę prosić
o przykłady krajów gdzie gdzie są _obowiązkowe_ patenty? A ja wtedy
rzucę na szale te gdzie ich nie ma i zobaczymy co ta licytacja
pokaże:-)))))
--
Pozdrowienia Jurek Makieła